Liczba stron: 332
Oprawa: miękka
Premiera: 27 listopada 2019 r.Oprawa: miękka
Niełatwym zadaniem jest dokonanie krytyki dzieła,
będącego krytyką współczesności, które wyszło spod pióra cenionego krytyka
literackiego (do którego zresztą pod względem intelektualnym jest mi bardzo
daleko). Wychodząc z tego założenia, tym razem nie będę interpretował,
szufladkował i narzucał swojego punktu widzenia. Nie będę także doszukiwał się
cech specyficznych tej prozy czy ewentualnych potknięć. Postaram się mówić
wyłącznie o moich wrażeniach, ewentualne wątpliwości zaś, rozwiewać cytatami.
Czym jest pokolenie, o którym pisze Tabaczyński?
Kim są ci wszyscy ludzie, którzy chodzili do szkoły ‘na rano’, oglądali
„Czarnego Orfeusza” (panie Michale, nadal są młodzi, którzy o nim słyszeli i
nawet widzieli!), jako pierwsi dostąpili diagnozy depresji, są pionierami wśród
aptekarzy amatorów, na własnej skórze przekonali się, czym jest powszechny
dostęp do samochodu i tak dalej? „Jesteśmy
pokoleniem depresyjnego wyżu, jesteśmy najsmutniejszym pokoleniem świata – to w nas
zbiegły się wszystkie plagi,
wszystkie katastrofy nałożyły się bezlitośnie na siebie: resztka czytelniczych nawyków
późnego PRL-u (podbita przez
eksplozję cyfrowej kultury tekstu, jego nadmiaru), jego kultura wielkiego
niedoboru (podbita przez nagłą eksplozję nadmiaru), epidemia automobilizmu.”. Tak, niestety tym
pokoleniem jesteśmy my wszyscy, a im szybciej sobie to uświadomimy, tym lepiej
dla nas.
Tabaczyński jest w swoim diagnozowaniu depresyjności
autorem zarazem czujnym i krytycznym, ale też, co z pewnością odróżnia go od
wielu innych, pozostaje przy tym pisarzem. I to pisarzem bynajmniej nie
przeciętnym. Sami zobaczcie, jak to się doskonale czyta „W drodze do pracy ze
spojrzeniem wlepionym w świat istniejący pod naszymi nogami konieczne się
wydaje, czy to dla bezpieczeństwa, czy choćby sprawdzenia, że poruszamy się we
właściwym kierunku, by od czasu do czasu spojrzeć, choć bez unoszenia głowy,
przed siebie”. Przecież mógł napisać po prostu – ‘Idąc do pracy patrzymy pod
nogi”. Większość by właśnie tak to napisała. Ale Tabaczyński woli podkreślać małe
rzeczy: po pierwsze, patrząc na powierzchnię, po której się poruszamy, nie
sposób nie rzucać okiem przed siebie; ta powierzchnia to oddzielny ekosystem,
rządzący się swoimi prawami; wreszcie kładzie nacisk na niebezpieczeństwa w
naszym życiu i fakt, że o zagrożeniu nie sposób zapomnieć choćby na chwilę. A
jakie to jest rytmiczne, jak melodyjnie zjawiskowe. Tego się nie czyta, po tym
się płynie.
Albo spójrzmy na taką
wypowiedź „Czyta więc z żoną otoczoną jego lewym ramieniem, próbując nie
poruszać się, żeby jej nie budzić, ale jednak móc przewracać kartki, o ile nie
korzysta z czytnika, który rzecz całą ułatwia – otwiera się tu temat nowych
technologii w służbie trwałości związków międzyludzkich, partnerskich,
małżeńskich nawet.”. Ileż tu jest tematów wrzuconych w jedno tylko zdanie!
Chodziło przecież tylko o przekazanie informacji, że przed snem czytamy w łóżku
(przynajmniej w teorii). A my dowiadujemy się dodatkowo, że trzeba sobie radzić
z niewygodą drugiego ciała u boku (święta prawda!), martwić się o przewracanie
kartek, można też używać nowych technologii, które, tu bardzo ciekawa
socjologicznie uwaga, mogą też sprzyjać rozwojowi więzi międzyludzkich (ot i
paradoks!). Podziwiam ten twór słowny nie tylko dlatego, że jest tak uroczo
poprawny, nie chodzi też wyłącznie o jego multitematyczność. Podziwiam go, bo
jest tak rozbrajająco prawdziwy i dosłowny (co wcale nie oznacza, że jest
zamknięty na dopowiedzenia). A przecież podałem przykłady tylko dwóch zdań, z
których żadne nie było zdaniem kluczowym, pchającym wywód do przodu. To
bardziej łączniki między mądrościami. A tych tak łatwo zdradzać nie chcę.
„Pokolenie wyżu depresyjnego”
zachwyca mnie stylistycznie, to już ustaliliśmy. Są jeszcze dwa powody, dla
których uważam tę książkę za wyjątkową. Pierwszym jest erudycja autora, drugą
zaś umiejętność łączenia obserwacji ze sztuką. Oba powody są zresztą ze sobą
silnie powiązane. Mocno robi się już na
samym początku, gdy rozbierając na czynniki pierwsze przeciętny dzień,
przeciętnego Polaka, Tabaczyński opisuje prześwit w kontekście dzieł Prousta,
Lindgren, Blanchota czy Tarjei Vesaasa. I nie jest to bynajmniej opis encyklopedyczny.
„Blanchotowi te wszystkie senne, przebudzeniowe rozważania służą do wyzyskania
owej niezgłębionej i niezgłębialnej analogii: śnienie i pisanie”. I tak od
jednego tematu, podążamy do kolejnego, robimy krok do tyłu, by zaraz skoczyć
dwa do przodu, a co najważniejsze, te wszystkie rozrzucone niby niedbale nitki
tematów, łączą się w całość, w jeden zwarty, wszechstronny obraz czasu, którego
nikt nie lubi.
I tak właśnie, od
wspomnianego prześwitu, przez przebudzenia, śniadania, listy, pracę, obiad i
korki, podążamy aż do snu, poprzedzonego lekturą książki, bilansem dnia i
kolacją. Autor krok po kroku obnaża nasze przyzwyczajenia z ich braku logiki,
zasadności i modowości. Bo chyba właśnie takie jest najważniejsze przesłanie
tej książki, przynajmniej dla mnie – człowieku, robisz głupotę, bo inni też ją
robią; wpadliśmy w rozpędzony pociąg, który odrzucał mądrości dawnych pokoleń i
gna ku zagładzie (w domyśle – depresji). Nie oznacza to wcale, że Tabaczyński
chce nas straszyć (a może jednak?_, wręcz przeciwnie, świetnie się bawi. Co
rusz żartuje z siebie, z otoczenia, z nas. Jest to jednak śmiech przez łzy,
nikomu nie jest przecież łatwo oglądać, jak dochodzimy powoli do ściany.
Nie sposób omówić tej całej
różnorodności, jaką oferuje nam esej. Mnogość intertekstualnych odniesień,
zdjęć otoczenia opatrzonych nieoczywistym komentarzem, kreatywnych wycinanek,
recept dawkowania leków, dzienników, odpowiedzi na listy – to wszystko i
jeszcze więcej nie pozwala się nudzić, ba, nie pozwala się też od lektury
oderwać. To taka książka, która nie daje spokoju, otwiera oczy, zachwyca i
poraża. Jest drapieżna, brawurowa i dowcipna. Jedyna w swoim rodzaju.
Na koniec jeszcze kilka
cytatów doskonale oddających to, co myślę coraz częściej o rynku książki (także
niestety o moim czytaniu). „Nie żeby świadczyło to o naszym pokoleniowym
ponadprzeciętnym oczytaniu, bo oczytani nie jesteśmy: torturując się ponad
miarę, sporządzamy listy naszych lekturowych braków, niewybaczalnych
czytelniczych zaniechań, wstydliwych pominięć – wypełniają one notatniki tak
grube, że zmieściłyby całkiem zgrabne powieści detektywistyczne albo zwięzłe
rozprawy naukowe (których nie piszemy, bo jesteśmy zajęci sporządzaniem tych
inwentarzy – zaległości lekturowych też nie uzupełniamy z tego samego powodu).
I pewnie to po nas zostanie: ewidencje braków i deficytów.”; „Czytamy
depresyjne książki, oglądamy depresyjne filmy, gramy w depresyjne gry wideo,
naszymi ulubionymi lekturami stały się biografie depresyjnych bohaterów masowej
kultury”; „Literatura depresji jest tak obfita, jak uboga jest literatura
przedświtu. Nawet najbardziej wprawieni czytelnicy, ci, którzy stanęli do tej
upiornej rywalizacji pod hasłem: „w roku 2018 przeczytam 52 książki, nie licząc
kucharskich poradników i przewodników po turystycznych atrakcjach”, nie mają z
nią szans.”