Recenzja "Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem" Matt Taibbi

https://czarne.com.pl/uploads/catalog/product/cover/1516/large_nienawisc_spzoo.jpg

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 360


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Tomasz Gałązka

Premiera: 7 października 2020 rok

Matt Taibbi to człowiek, z którym nie dogadałbym się. Jako dziennikarz wyspecjalizował się w tematyce politycznej, a w swoich pracach wielokrotnie przekraczał granicę dobrego smaku. W 2010 roku po wywiadzie z Jamesem Verinim, zwymyślał go i oblał kawą. Jeden z jego artykułów w Rolling Stone był zatytułowany „Andrew Breibart: śmierć palanta”. Sprzeciw przeciwko jego niesmacznym dowcipom wnosili między innymi Hillary Clinton, Michael Bloomberg i Matt Drudge. Taibbi to taki krzykacz, który poza widowiskowymi zachowaniami, ma czasami coś ciekawego do powiedzenia.

„Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem” łączy dwa oblicza dziennikarza z Bostonu. Z jednej strony mamy tu ciekawe ukazane mechanizmy, z drugiej zdarzają się rozdziały, które należałoby odczytywać w kontekście prywatnej rozgrywki autora z kolegami po fachu. Szczególnie ten drugi Taibbi jest męczący. Jego publicystyczny język, dwuznaczność widoczna w wielu zdaniach, a wreszcie bezpośredniość w ferowaniu wyroków, potrafi zniechęcić do lektury. Na szczęście to oblicze uwidacznia się stosunkowo rzadko.

W przypadku reportażu zasadnym jest pytanie, co może dać czytelnikowi jego lektura. I tu odpowiedź jest klarowna. „Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem” na konkretnych przykładach pokazuje, jak współczesne media niszczą swojego odbiorcę. Najważniejsza jest tu segmentacja, czyli coś, co jeszcze kilkadziesiąt lat temu uchodziłoby za niedopuszczalne. Matt Taibbi dowodzi, że nie ma już czegoś takiego jak bezstronne media, które podają rzetelne, zróżnicowane informacje. Aktualnie wszystkie stacje telewizyjne, radiowe, źródła internetowe modelują swoje wiadomości tak, aby te zawierały konkretny przekaz i były odczytywane w z góry zaplanowany sposób. W ten sposób liberałowie mają swoje telewizje i gazety, a konserwatyści swoje. Choć autor pisze o sytuacji w Stanach Zjednoczonych, trudno nie dostrzec analogii z naszą rodzimą sytuacją i tym, co i w jaki sposób prezentują między innymi TVN i TVP.

Podawanie już zinterpretowanych przez konkretny klucz informacji, ma też istotne znaczenie ideologiczne. „Głównym tematem książki jest to, że obecnie w mediach komercyjnych dziennikarze są finansowo zachęcani do nakręcania ludzi na siebie nawzajem”. Taibbi mówi więc wprost, że nieoficjalną misją mediów jest wzniecanie wzajemnej nienawiści. Także strachu. I chociaż dla większości czytelników nie będzie to odkrywcza teza, warto zwrócić uwagę jak wiele osób nadal daje się łapać w tę pułapkę. Czy właśnie nie dlatego tak trudno czasami obalić rząd, którego przy trzeźwym osądzie nikt by nie popierał? Czy nie dlatego ludzie wychodzą na ulicę z transparentami nawołującymi do otwartej wojny?

Jak więc dzieje się to, że nadal wierzymy mediom? Najważniejsze są tu gotowe algorytmy, które nawet jeśli część jednostek zirytują, dla innych nadal są jedynym przepisem na prawidłowe danie. Taibbi porównuje je do rozwiązań stosowanych w sporcie, szczególnie boksie bądź wyścigach konnych. Jako przykład podaje amerykańskie debaty polityczne, które mają z góry określone granice w jakich mogą się poruszać, a stosowana praktyka polega na trenowaniu widzów do kibicowania konkretnej jednostce, partii, myśli. Media stawiają sobie za zadanie denerwowanie ludzi, wzniecanie w nich pogardy, to właśnie jest ich metoda na zwiększenie zasięgów.

Ta książka będzie wkurzać. Chociażby dlatego, że pokazuje nam nasze wstydliwe oblicze. Dowodzi też tego, że obecnie nie wolno już wierzyć nikomu, a to bardzo trudna perspektywa. Taibbi mówi, że nie warto się przejmować wszystkimi doniesieniami, że są one specjalnie przejaskrawione, a za parę miesięcy, nikt już o nich nie będzie pamiętał. I może to właśnie byłaby dobra metoda na radzenie sobie z przekazami medialnymi – nie odcinanie się od nich, bo tego zrobić się nie da, ale patrzenie na nie przez specjalne okulary, które każdy nienawistny komunikat zamieniają w obojętną masę. „Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem” całkiem sporo daje, ale nie jest też pozbawiona wad. Oprócz osobistych wycieczek autora i nachalnego tonu, niejednego zanudzą piętrowe opowieści o szczegółach mediów w USA. Z pewnością gdyby tę książkę przenieść na grunt polski, wywołałaby burzę i z miejsca weszła na listę bestsellerów. Niemniej cieszę się, że została przetłumaczona i wydana w prestiżowej Serii Amerykańskiej, bo może dzięki niej, chociaż kilka osób uodporni na tę wszechogarniającą roszczeniowość wokoło.



Recenzja „Perfekcyjny świat Miwako Sumidy” Clarissa Goenawan

Wydawca: WUJ

Liczba stron: 288


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Magdalena Rabsztyn-Anioł

Premiera: 7 października 2020 rok

Na popkulturę można spojrzeć, jak na zwierciadło swoich czasów. Dobrze to zjawisko obrazuje sytuacja Japonii: „Godzilla” zrodziła się z atomowej traumy, w filmach Mamoru Oshii dostrzegamy cierpienia wywołane protestami studenckimi z lat 70., dzieła spod znaku Josei odwołują się do problemów życia codziennego w Japonii, między innymi tożsamości seksualnej („Kuragehime”). Sytuacja społeczno-obyczajowa kraju, ma niepodważalny wpływ na konteksty, wokół których swoje prace przygotowują rozpoznawalni artyści. W ten model wpisuje się Clarissa Goenawan, singapurska pisarka urodzona w Indonezji, pisząca o Japonii.

Jej druga powieść „Perfekcyjny świat Miwako Sumidy”, jest cichą i jednocześnie potężną medytacją nad niszczycielską mocą tajemnic. Autorka rozpoczyna od śmierci tytułowej bohaterki. Nie jest to śmierć przypadkowa, a celowa, dokonana własną wolą i sumptem. Samobójstwo, szczególnie dokonane przez osobę nieletnią, zawsze jest olbrzymią tragedią dla bliskich. Zazwyczaj nie jest wynikiem improwizacji, tylko efektem długiego ciągu zdarzeń i refleksji. Dawniej taka tematyka mogłaby uchodzić za rzecz marginalną, dzisiaj odbieranie sobie życia przez młodzież jest zjawiskiem masowym, wciąż przybierającym na sile. Goenawan bierze na tapetę temat ważny i aktualny, a przy okazji całkiem ciekawie go opowiada, chociaż sposób w jaki tego dokonuje, za dużo ma w obie efekciarstwa, a za mało dosadności.

Książka prezentuje trzy odmienne punkty widzenia. Jako pierwszy swoje emocje opisze Ryu. To dobrze zbudowany i przystojny chłopak, beznadziejnie zakochany w pięknej Miwako. Mimo niewątpliwego wdzięku, nie będzie dane mu zaznać spełnienia marzeń. Miwako ceni go jako przyjaciela, lubi słuchać jego historii i spędzać z nim czas w angielskiej księgarni. Razem ratują też bezpańskiego kota, o którego czepiać będę się za chwilę. Inaczej na Miwako patrzy Fumi, która przyjmuje protagonistkę jako praktykantkę w pracowni malarskiej, mimo iż ta, wielkiego talentu nie posiada. Ich relacje są ciepłe i ogniskują się wokół sztuki, a właściwie jej interpretacji w kontekście noszonych traum. Jest też Chie, najlepsza przyjaciółka Miwako, która wraz z Ryusei wyrusza na poszukiwanie lasu, w którym nastolatka odebrała sobie życie. Ich podróż nie będzie łatwa, ponieważ akcja książki osadzona został w erze przed smartfonami. Znalezienie odpowiedniej drogi, okaże się czasochłonne i skomplikowane. Wszyscy ci bohaterowie szukają przebaczenia za to, co zrobili lub czego nie dokonali w odniesieniu do śmierci Miwako. Goenawan wyjaśnia, że ​​jest to rozprawa wewnętrzna, a nie interakcja transakcyjna: przeprosiny za ułaskawienie. Przeprosiny nie są wszak sposobem na znalezienie pokoju. To skomplikowana, wewnętrzna alchemia snów, zrozumienia i współczucia, możliwa do osiągnięcia tylko w żmudnym procesie poszukiwania własnej oazy spokoju.

Kłopotliwa prawda jest taka, że „Perfekcyjny świat Miwako Sumidy” jest a i owszem książką ładnie napisaną, ale przy tym także wzruszającą i silnie zapożyczoną. Nie chce tu bynajmniej oskarżyć Clarissy Goenawan o nielegalne kopiowanie, ale zbieżność wielu wątków z prozą Murakamiego jest doprawdy irytująca. Odległa wioska na szczycie góry wraz z otaczającym ją lasem; młody bohater romantyczny; zniszczona, ale pewna siebie młoda kobieta; niepokojące fantazje seksualne, znaczenie, jakie przywiązuje się do kota i jego zniknięcia; nauka malarstwa - Goenawan świetnie bawi się grając w szachy z autorem „Kafki nad morzem”, dla czytelnika ta zabawa nie niesie jednak zbyt wiele. Pisarka z Singapuru trochę na siłę chce zbudować opowieść pełną magii. Szkoda tylko, że zamiast dojrzałej, spokojnej narracji, koncentrującej uwagę czytelnika, stosującą przemyślane pauzy, delikatnie rozbijając chronologię, ucieka od realizmu i przenosi nas w inny wymiar.

„Perfekcyjny świat Miwako Sumidy” bazuje na  melodramatycznym wzruszeniu, chociaż na szczęście postaci nie są tu użyte tylko do wyciskania łez. Autorka potrzebuje ich spojrzenia i sposobu doświadczania rzeczywistości. Niestety zbyt często buduje ich psychologię w sposób szablonowy, niepogłębiony, młodzieżowy właśnie, przez co cała historia wydaje się momentami spłaszczona. W książce bazującej na emocjach, to forma powinna pozostawać na wierzchu. Dlatego jej kształt jest tak ważny. Bardzo łatwo zboczyć w rejony niezrozumiałe, nadmiernie pofałdowane, odarte z dosłowności. Szczególnie jeśli na trzystu stronach chce się zmieścić tak wiele problemów dodatkowych:, w tym między innymi kwestię LGBT+ czy molestowania seksualnego. Goenawan postanowiła napisać nowe, tęczowe „Twin Peaks”, doprawione elementami anime, Murakamiego, perspektywą Kurosawy i pewnie jeszcze innymi, których nawet nie chce mi się doszukiwać. Powstała z tego książka co najwyżej przyzwoita, zbyt prosta dla Serii z Żurawiem, ale też zbyt formalnie pokomplikowana, dla młodego pokolenia. Nie umiem jej polubić.

Recenzja "Sole" Carlo Sironi

Reżyseria: Carlo Sironi

Czas trwania: 1 godz. 42 min.

Kraj produkcji: Włochy, Polska

Rok produkcji: 2019

W swojej słynnej książce „Sapiens. Od zwierząt do Bogów” izraelski historyk Yuval Noah Harari wyjaśnia, jak 20 tysięcy lat temu żyli ludzie. Nie było wtedy rodzin, w ich klasycznym, znanym nam z codzienności kształcie. Ludzie nie potrzebowali łączyć się w pary. Pojęcie rodzicielstwa czy ojcostwa przybierało zupełnie inną formę. Całe plemię było odpowiedzialne za wychowanie. Kobiety i mężczyźni spółkowali bez zobowiązań, jak w swego rodzaju hipisowskiej utopii. W korespondencji do tego zjawiska znajduje się współczesność, z jej sztywnymi zasadami, kodeksami postępowania i wpajanymi od dzieciństwa normami moralnymi. Bieda popycha jednak czasem do podejmowania trudnych decyzji, na przykład sprzedaży własnych dzieci. Z tego punktu wychodzi „Sole”, debiut fabularny włoskiego reżysera Carlo Sironiego. Film był pokazywany w sekcji Horyzonty 76. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, gdzie zdobył nawet dwie nagrody. Zainspirowany czarnorynkowym handlem dziećmi, stanowi refleksję na temat rodzicielstwa niebiologicznego.

Głównym bohaterem historii osadzonej w Rzymie jest Ermanno (Claudio Segaluscio), młody mężczyzna, który dopiero niedawno ukończył 20 lat. Zarabia na życie kradnąc skutery z przyjacielem. Wszystkie pieniądze, które uzyskują ze sprzedaży, niweczą w klubie lub na automatach czy wyścigach konnych. Ermanno jest typowym młodzieńcem z peryferii miejskich: radykalna obojętność, cynizm, lekkomyślność, nałogi przysłaniające niepokój i strach przed światem. Nie ma wielkich marzeń ani nadziei. Pewnie żyłby tak aż do końca dni, gdyby pewnego dnia los nie pozwolił sobie z niego zakpić. Sprawcą całego zamieszania jest wujek Fabio (Bruno Buzzi). Ten bogaty i dobrze sytuowany Włoch, obiecuje młodszemu człowiekowi, że włoży mu trochę pieniędzy do kieszeni. Nic jednak nie odbędzie się za darmo. Ermanno ma rolę do wykonania. W ten sposób do akcji wkracza Lena (Sandra Drzymalska), ciężarna Polka, która przyjechała do Włoch sprzedać dziecko wzrastające w jej brzuchu. Ermanno staje się jej opiekunem. Chodzi z nią do lekarza, spędzają razem czas, uważa, aby nic jej się nie stało. Zgodnie z planem, tuż po porodzie ma przyjąć ojcostwo dziecka i tym samym ułatwić proces adopcyjny Fabio i jego żonie Biance (Barbara Ronchi).

Okres ciąży nie zwiastuje wielkiego dramatyzmu dzieła. Ermanno jest szorstki i zdystansowany. Działa jak beznamiętny ochroniarz Leny, trzymając ją bezpiecznie zamkniętą w spartańsko urządzonym mieszkaniu. Wszystko zmienia się wraz z porodem. Młody Włoch zaczyna rozumieć czym tak naprawdę jest jedność dwojga ludzi i ojcostwo. Wbrew swoim przyzwyczajeniom, zmienia pieluchy nowonarodzonej Sole, zamiast udać się do przyjaciół. Odpowiedzialność nakazuje mu nawet iść do pierwszej w życiu, legalnej pracy. Jego zmiana jest zobrazowana autentycznie. Sironi zaryzykował, obsadzając debiutującego Segaluscia jako swojego głównego bohatera, ale jego ruletka w dużej mierze się opłaciła. Dzięki swojej nadąsanej, chudej, dopiero dojrzewającej urodzie, włoski aktor wnosi  neorealistyczny charakter do emocjonalnie odrętwiałego i duchowo zubożonego Ermanno. Prawdziwie pierwsze skrzypce gra jednak Sandra Drzymalska. Młoda Polka z wdziękiem portretuje przemianę Leny, która z młodej kobiety gotowej na pozbycie się własnego dziecka, staje się troskliwą matką. Jej chwiejny język włoski, dodaje autentyczności roli, podobnie jak świetnie sportretowany brzuch podczas ciąży, który albo jest prawdziwy, albo wydobyto tu z efektów specjalnych jakąś magiczną moc.

Sironi buduje otoczenie w sposób oszczędny. Przeważają sterylne wnętrza mieszkań i gabinetów lekarskich. Kadry plenerowe są rzadkością. Dzięki zdjęciom Gergely Pohárnoka, który używał starych obiektywów z lat 60., protagoniści wydają się istnieć poza czasem. Pod względem plastycznym, dziełu Sironiego bliżej do polskiej szkoły filmowej, niż włoskiego rozpasania. „Sole” przedstawia pejzaż stłumionych pragnień, dojrzewania w rytm wolnej elektronicznej partytury Teoniki Rożynek. To triumf chłodnej, skromnej poezji, nad płomiennością temperamentu. Warto ten film poznać i doświadczyć, bo otwiera oczy na istotną w życiu każdego człowieka kwestię przywiązania i potrzeby miłości.

Recenzja "Pokora" Szczepan Twardoch

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron:  518

Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami

Premiera:  16 września 2020 r

„Pokora” Szczepana Twardocha jest grą o życie. Jakkolwiek niedorzecznie by takie stwierdzenie zabrzmiało, do niego sprowadza się sens omawianej powieści. O prawo do zbudowania bezpiecznej przystani, o możliwość poszukiwania jej według własnych reguł toczą się zmagania głównego bohatera – Aloisa Pokory.  Pochodził, jakże by inaczej, ze Śląska, a jego ojciec, tu też zaskoczenia nie będzie, pracował jako górnik. Alois miał dwanaścioro rodzeństwa i jak można się domyślać, w luksusie nie opływał. Miał jednak coś, czego mogli mu pozazdrościć rówieśnicy – talent. To właśnie te umiejętności dostrzegł w nim pilchowicki farorz, czyli tłumacząc na polski, ksiądz. U Scholtisa Aloisemu łatwo nie było, ale chociaż nauczył się niemieckiego i posiadł wiedzę z paru innych dziedzin. Tak właśnie przed młodym człowiekiem otworzyły się wrota do innego świata – rzeczywistości większej, niż ta, którą mógł kiedykolwiek zaoferować mu dom rodzinny. Alois poszedł walczyć i nawet udało mu się przetrwać zawieruchę pierwszej wojny światowej. Najgorsze było jednak dopiero przed nim.

O Twardochu dużo się mówi i pisze (skupmy się na wątkach czysto literackich). To już nie ten sam anonimowy twórca fantastyki, co przy publikacji „Obłędu rotmistrza von Egern”, książki, którą kupiłem tuż po premierze i z niedowierzaniem czytałem kolejne fatalne recenzje. Jego droga do mainstreamu wcale nie była prosta. Po drodze zahaczył o powieści historyczne, psychologiczne, dzienniki czy nawet literaturę, w której akcja nie zwalnia choćby na chwilę. Ta różnorodność mogła dziwić, ale dała autorowi  coś ważnego – umiejętność budowania narracji czerpiącej z różnych metod pisarskich. Największym beneficjentem tego doświadczenia stała się właśnie „Pokora”, która jest tak śląska, jak „Drach”, historyczna jak „Morfina” i wartka niczym „Król”. Co ważne, szala nie przechyla się tu w żadną stronę, wątki są umiejętnie rozłożone, a powstała masa jest nie tylko plastyczna, ale też świeża, mimo pewnej tematycznej wtórności.

Skąd bierze się tak duża popularności powieści tego pisarza?  Książki  Twardocha są przede wszystkim o ludziach, a dopiero na innym piętrze znaczeń, o ideach. Ich portrety, niekiedy nakreślone ze szczegółowością, innym razem niewyraźne, to soczewka, w której ukazana jest skomplikowana rzeczywistość powojenna. Konflikt zbrojny jest tu również przywołany przez pryzmat indywidualnych losów, subiektywnych odczuć, wyrywkowych zdarzeń. Autor „Króla” nie szafuje ocenami, nie szufladkuje napotkanych jednostek na z góry dobre lub złe. Nacisk kładzie na uwidocznienie absurdalności sytuacji, w której ludzie żyjący wcześniej w harmonii i w zgodzie z własnymi przekonaniami, zostają pozbawienia tak ważnych dla nich fundamentów. Szczepan Twardoch odsłania przed nami wątek zagubienia tożsamości, ale także, a może przede wszystkim, kwestię przemocy wobec konkretnej mniejszości narodowej. Autorowi udało się uchwycić coś bardzo ważnego - atmosferę traumy, w której pomimo poczucia głębokiej pustki, ludzie wciąż starają się aktywnie walczyć.

„Pokora” to nie kolejna gorąca nowość, która za pół roku zginie w niepamięci. Mogę powiedzieć śmiało, że przeczytałem książkę interesującą i frapującą. Interesującą, bo czyta się zachłannie. Frapującą, bo język, montaż, obrazowanie – czyni treść zaskakującą. Pisarz konstruuje swój tekst klarownie, nie komplikuje go ponad to, co dobrze już znamy z jego wcześniejszych dzieł. Doskonale wie, że jest ona przeznaczona dla szerokiego grona odbiorców, a nie wyrobionych literacko jednostek. Jednocześnie nie idzie też na łatwiznę – jego świat jest wiarygodny między innymi dlatego, że został oparty na dobrze udokumentowanych źródłach. Wszystko to sprawia, że „Pokora” jest prawdziwa i żywa. Została pozbawiona moralizatorstwa oraz pisania pod konkretne oczekiwania ludzi. To książka wyrastająca z serca człowieka, dla którego śląskość jest czymś arcyważnym. I już tak na marginesie – „Pokora” jest napisana bardzo filmowo. Tak jakby pisząc ją, Twardoch przygotowywał grunt pod kolejny serial, a może nawet film. I właściwie czemu nie? Ja w każdym razie, chętnie bym go zobaczył.



Recenzja "Żywa cisza" Joanna Maurer