Recenzja "Słowo i płeć" Janina Koźbiel

Wydawca: JanKa

Liczba stron: 308


Oprawa: miękka ze skrzydełkami
 
Premiera: 15 października 2022 rok

„Słowo i płeć” to trzeci zbiór rozmów Janiny Koźbiel (wcześniej mogliśmy poznać „Słowo i sens” oraz „Słowa i światy”). Śladem poprzednich części, także i tu bohaterami są ludzie słowa: uznani pisarze i pisarki, poetki. kompozytor, językoznawczyni. Lista rozmówców jest naprawdę imponująca: Marcin Cielecki, Julia Fiedorczuk, Brygida Helbig, Inga Iwasiów, Eliza Kącką, Jacek Kleyff, Katarzyna Kłosińska, Anna Piwkowska, Janusz Rudnicki, Wit Szostak i Agata Tuszyńska. Zagłębianie się w ich odpowiedzi, poznawanie myśli, poglądów oraz metod twórczych, jest nie lada gratkę. To jednak tylko wierzchołek góry lodowej, bo cały tom pełni dla mnie także inne funkcje.

Już pierwsza rozmowa i mocny temat. Brygida Helbig jest przecież autorką „Innej od siebie”, w której podjęła próbę przybliżenia polskiemu czytelnikowi postaci Marii Komornickiej/Piotra Własta. Jest więc tu sporo o kwestiach tożsamości płciowej, ale nie tylko. Ciekawie mówi pisarka o feminatywach, które jej zdaniem wcale nie powinny być forsowane na siłę. Później ten wątek wróci też w innych rozmowach, pokazując jak złożona jest to kwestia i jak wiele postaw można względem niej przyjąć. Od technicznego problemu nazewnictwa rozmowa dość płynnie przechodzi w rejony osobiste, w kobiece myślenie metaforami, w słowa, które kształtują duchowość, wreszcie w relacje z rodzicami i ich konsekwencje dla ewolucji psychiki potomstwa.

Kolejne rozmowy i mnożące się tematy. O tożsamości, tym razem w nieco innym znaczeniu, mówiła Agata Tuszyńska. Autorka „Żonglera” otwarcie oznajmia, że nie rozumie postawy Romaina Gary’ego, podwójnego laureata Nagrody Goncourtów. Zastanawia ją brak wyraźnego wyartykułowania swojej żydowskości. Pisarka wspomina, że ofiarom Holokaustu należy się pamięć, szczególnie od osób, które są związane z żydowskim rodowodem. Czy jednak taka postawa jest konieczna? Czy literatura w swój zawoalowany, symboliczny sposób nie mówi czasami więcej, niż konkretne świadectwo? Czy wszystko musi być dosłowne – czarne albo białe? W rozmowie poruszonych jest też szereg innych kwestii: przenoszenie energii przodków, istota reportażu, powtórzenia w tekście. Ciekawe, oryginalne, otwierające spojrzenie na literaturę i pamięć. Daje do myślenia.

O jeszcze jednym wątku muszę tu wspomnieć. Chodzi o kwestię dyskusji w ogóle, a o sens i formę jej prowadzenia w szczególe. Zestawiam tu ze sobą dwie rozmowy. Pierwsza, z Ingą Iwasiów, która wspomina o hejcie. Zapytana o wulgarność języka strajku kobiet wspomina „Ja nie jestem zwolenniczką rozluźnienia języka, ale jestem zwolenniczką adekwatności”. Na drugim biegunie jest Jacek Kleyff, który o feminizmie mówi tak „Tym tematom powinna towarzyszyć wszechogarniająca kosmiczna majestatyczna cisza. Mam swoją teorię na temat mówienia w ogóle. Uważam, że naturalnym, przyrodzonym stanem człowieka jest milczenie”. Strategie są więc odmienne, ale obie podkreślają moc języka, która może płynąć zarówno z jego żywości, jak i z przemilczenia. Katarzyna Kłosińska dodaje, że „język nie jest tylko, jak wielu sądzi, narzędziem komunikacji, ale jest przede wszystkim narzędziem poznania”. Trudno się z tym nie zgodzić.

Tematów, wątków, dyskursów jest to naprawdę wiele. Każda rozmowa ma swój smak i rytm. Jedne przebiegają w wysokich rejestrach i dotyczą spraw ogólnych (jak chociażby wspomniany wywiad z Katarzyną Kłosińską), inne ogniskują się wokół interpretacji konkretnego dzieła w kontekście tytułowego słowa i płci (Marcin Cielecki), a jeszcze następne są mocno potargane (Janusz Rudnicki – „Ja wolę głupią babę niż mądrego faceta. Ja z mężczyznami zasypiam, z kobietami się budzę”). Jedenaście głosów przedstawia jedenaście punktów widzenia na tematy aktualne. Jest tu i polityka, i religia, i macierzyństwo lub jego brak, a nawet szyszkarstwo.

Wspomniałem wcześniej, że „Słowo i płeć” to dla mnie nie tylko zbiór mądrych rozmów na aktualne tematy i precyzja w formułowaniu myśli. To też swoisty podręcznik, jak prowadzić wywiady. Janina Koźbiel ma na nie plan. Gdy coś zbacza z toru, potrafi na niego wrócić. Jest aktywna i elastyczna, analizuje odpowiedzi rozmówców i zagłębia się w nie. Umie słuchać, a to wcale nie jest normą w tych czasach. Zwraca uwagę też przygotowanie – przeczytanie dziesiątek książek, tomów poetyckich i esejów. I to przeczytanie bardzo dokładne, wyszukujące zależności, rozszyfrowujące metafory i wątki biograficzne. To robi wrażenie i sprawia, że każdy wywiad ma swój koloryt, jest ciekawy i wnoszący nowe treści do przedmiotu opracowania.

W tym kontekście można zadać sobie pytanie, czy można czytać „Słowo i płeć” bez znajomości tych wszystkich tekstów kultury? Bez wiedzy, kim są bohaterowie „Cudzych słów”, „Tlenu”, „Pod słońcem”, „Ku słońcu” czy „Archipelagu Lewiatana”? Oczywiście można. Pewnie część z padających słów przekona nas do sięgnięcia po te książki. Myślę jednak, że im większa wiedza odbiorcy, tym nagroda płynąca z lektury będzie cenniejsza. Inaczej czyta się wywiad, w którym padają znane nam imiona, niż taki, w którym wszystkiego trzeba się domyślać.

Podoba mi się także pomysł na sam zbiór. Jest główna myśl, jest konsekwencja w jej egzekwowaniu, jest różnorodny dobór rozmówców (którzy nie zawsze są łatwymi modelami do przepytania), jest wreszcie wstęp. Stanowi go kilkustronicowy esej na temat „Empuzjonu” i „Szczelinami”. Tej pierwszej nie znam, bo złapało mnie to, co kiedyś Roberta Walsera „Odmówiłem dziś lektury pewnej książki, która zyskała szalone powodzenie i z racji tej okoliczności towarzyszącej pozostawiła mnie zupełnie obojętnym, budząc we mnie raczej potrzebę przeczytania dzieła autora, któremu całkiem brak powodzenia”. Imponująca jest jednak analiza drugiego utworu. Tu mogę w pełni docenić jasność umysłu autorki książki. Widać, że Janina Koźbiel poświęca sporo czasu na czytanie, na badanie sensu słów, wersów, zdań. Chciałbym, aby właśnie tak dzisiaj czytano literaturę. Abym sam tam umiał ją czytać.

„Słowo i płeć” to nie jest poradnik o tym, dlaczego temat tożsamości płciowej i ciała stał się tak popularny. To raczej zbiór różnorodnych punktów widzenia, z którego wypływa myśl, że o płci pisze się od jakiegoś czasu, że można do tej kwestii podchodzić wielorako i że każde słowo należy analizować w kontekście całej wypowiedzi. To wreszcie prezent dla czytelników, którzy mogą poznać różne filozofie życia, przejrzeć się w nich jak w zwierciadle, zastanowić się nad istotą bycia tu i teraz.

Recenzja "Bob albo mężczyzna na łodzi" Peter Markus

Wydawca: Wydawnictwo Ha!art

Liczba stron: 156


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Piotr Siwecki
 
Premiera: 19 września 2022 rok

Wydawnictwo Ha!art od lat zaskakuje czytelników. A to za sprawą abstrakcyjnych wierszy wyprowadza ze strefy komfortu, a to znowu proponuje tekst prowadzony we wszystkich dostępnych gwarach, dialektach i odmianach języka polskiego, a to jeszcze przy następnej premierze zabiera nas do lasu, by tam poruszyć temat seksu w naturze. „Bob albo mężczyzna na łodzi”, czyli jedna z kilku nowości planowanych na końcówkę 2022 roku, doskonale wpisuje się w tę ofertę.

W oryginalnym wydaniu na okładce znajduje się łódź z człowiekiem na pokładzie, dryfująca gdzieś na środku jeziora. Jest ona łudząco podobna do zdjęcia z okładki zbioru opowiadań „Utracony dar słonej krwi”. Wydawnictwo Ha!art już w tym momencie postanowiło dokonać korekty. W ich wizji kluczem do interpretacji dzieła nie jest sama woda, a ryba. To właśnie ona została przedstawiona w centrum nowej okładki.

„Bob albo mężczyzna na łodzi” Petera Markusa odchodzi od tego, co dostrzegamy w większości debiutanckich powieści. Nie ma tu pchania na siłę modnych tematów, autor nie ozdabia swojej książki skomplikowanymi ornamentami, nie skupia się też na prezentacji psychologicznych, moralnych i społecznych form kształtowania się osobowości głównego bohatera. Nie wciska także na siłę fabularyzowanej wersji własnych doświadczeń.

Czym więc jest „Bob albo mężczyzna na łodzi”? Pisanym niewierszem, antygatunkowym, postkapitalistycznym i quasi-filozoficznym tekstem o poszukiwaniu ryby. Żadne streszczenie nie unaoczni rozmiarów tajfunu, który szaleje pod czaszką Petera Markusa. Spróbujmy jednak. W warstwie fabularnej oglądamy historię Boba, syna Boba i ojca Boba. Ten ostatni jest narratorem, który najpierw opowiada o swoim ojcu, a później go poszukuje. Bob na swojej łodzi o imieniu Bob, szuka pewnej ryby. Chce ją znaleźć, bo ona może mu powiedzieć, jak dalej żyć. Może zdradzić mu sens istnienia. Bob syn stara się pomóc Bobowi-ojcowi, mimo że przez tę aktywność zaniedbuje swoje obowiązki rodzinne. A najmłodszy Bob-wnuk czeka, aż jego ojciec stanie się ojcem spełnionym, przestanie być jak ten klaun z plasteliny oglądany w telewizji.

I tak to się toczy. Bob pływa na łodzi, Bob śpi na łodzi, Bob łowi więcej niż inni, Bob śpiewa rybom, Bob sprzedaje ryby. Autor z zadziwiającą sprawnością i precyzją kroczy przez zamieć zdarzeń, z której wyłania się szokująca prawda: to wszystko jest przemyślane. Od pojedynczego słowa, aż do metaforycznego znaczenia poszczególnych postaci i czynów. Woda jako moc oczyszczająca, ryba jako Bóg, doświadczenie przegranego pościgu i walki z siłami przyrody, która daje początek nowej historii. Markus otwiera dziesiątki ścieżek interpretacyjnych, dzięki czemu cały utwór nieustannie ewoluuje, pozwala się tworzyć na nowo w spotkaniu z czytelnikiem.

Jest w tej książce kilka znaczących scen. Jedną z nich jest moment połowu. Bob wyciągnął małą rybę, ale ta okazała się niewystarczająca, niezdolna do zaspokojenia jego potrzeb. Gdy chciał tę małą rybę oddać naturze, połknęła ją duża ryba. Bob wyłowił więc tę dużą rybę. W jej ustach znalazł małą nietkniętą, niepogryzioną i nieprzetrawioną. Uratował ją, a dużej postanowił dać nauczkę. Oczyścił ją, ugotował i zjadł. Nauczanie jest jednym z sensów pisarstwa Markusa. Jest on przewodnikiem dla swoich czytelników, pokazuje, że nie zawsze siła ma znaczenie, nie zawsze technika jest najważniejsza, nowoczesność wcale nie jest lepsza, od instynktów pierwotnych.

Markus żongluje elementami z najróżniejszych gatunkowych porządków, odwołuje się do licznych dzieł literackich, odświeża język. Liczbę słów redukuje do minimum, ale przy tym stawia na repetetywność. Zwraca tym samym uwagę na zdanie, jako jednostkę kompozycji, przełamuje jego sens syntaktyczny.

„Bob łowi w jeziorze, kiedy nie łowi w rzece.

Są ludzie w mieście, którzy wierzą, że duże ryby żyją w jeziorze.

Ale są też małe ryby, które żyją w jeziorze.

Ryby z jeziora czasami wpływają do rzeki.

Ryby z rzeki czasami wpływają do jeziora.

Bob nie dba o to, czy łowi w rzece, czy w jeziorze.

Bob wie, że ryba, którą on chce złowić nie dba o to, czy jest w rzece, czy w jeziorze.

Dla ryby woda jest wodą.

Dla Boba woda jest wodą.”

Tak to wygląda. I o dziwo wcale nie jest nudne. Układa się w piękną, transcendentną pieść o ziemskiej i niebiańskiej materii.

I na koniec jeszcze humor, bo gdzieś tam o nim wspomniałem. Tak, „Bob albo mężczyzna na łodzi” bywał dla mnie zabawny. Nie w sensie humoru sytuacyjnego. Śmiałem się z samej konstrukcji zdań. I to chyba najlepiej pokazuje, jak bardzo zakorzeniłem się w tym, co typowe dla literatury. Jak bardzo potrzebuję głosów, które zwracają uwagę na istotę rzeczy, a nie grają na emocjach.

„Kiedy martwy mężczyzna wypadł ze swojej łodzi i wpadł do rzeki, to, gdyby łowił blisko jakichś innych łodzi łowiących na rzece tamtego dnia, to martwy mężczyzna pewnie by żył, martwy mężczyzna zostałby uratowany przez innego rybaka, który byłby wystarczająco blisko, żeby rzucić linę martwemu mężczyźnie, żeby ten mógł złapać tę linę rzuconą przez tego rybaka, który byłby wystarczająco blisko, żeby wyłowić martwego mężczyznę z rzeki i wciągnąć do swojej łodzi.”

Drogie Wydawnictwo Ha!art, więcej Markusa poproszę!

Recenzja "Maestro" Birute Jonuškaitė

Wydawca: Pogranicze

Liczba stron: 436


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Joanna Tabor
 
Premiera: 21 lipca 2022 rok

Pamiętacie dzieje Rasy? Młodej, ambitnej kobiety, która kończy wymarzone studia plastyczne, podróżuje po świecie i z całych sił stara się dowiedzieć, skąd się wzięła? Nie? Nie dziwi mnie to. „Maranta”, poprzednia książka Birute Jonuškaitė, miała swoją polską premierę dwa lata temu. Jak praktycznie każda pozycja wydawana przez Pogranicze, nie doczekała się większej promocji, nie trafiła na półki dużych księgarń, nie została wyróżniona żadną nagrodą (w Angelusie nie dotarła nawet na długą listę, dostała z kolei nominację w Gdyni za przekład). O Rasie i jej rodzinie czytało niewielu, stąd zainteresowanie kontynuacją tej książki – nowością „Maestro” nadal jest znikome. A szkoda, bo to lektura bardzo ciekawa.

Tak jak w „Marancie” litewska pisarska miesza losy matki, córki i wnuczki, tak w „Maestro” skupia się na Wiktorze. W rzeczywistości Wiktor (tytułowy Maestro) jest już staruszkiem. Nie brakuje mu pieniędzy: pochodzi z bogatej rodziny przemysłowców, jest uznanym malarzem, w życiu osiągnął dokładnie to, co osiągnąć chciał. Jest więc człowiekiem spełnionym, choć właściwie od samego początku czujemy, że czegoś mu brak. To ‘coś’ udaje mu się jednak odnaleźć.

Wiktor po latach poznaje swoją wnuczkę – Rasę, którą dobrze już znają czytelnicy „Maranty”. Zaczyna z nią rozmawiać, wyjaśniać, wspominać. Kompozycja powieści ogniskuje się na ich wzajemnym dialogu i reminiscencjach z przeszłości. Powoli wchodzimy w świat rodziców bohatera – odległy i obcy, wychodzący poza codzienny znój, bród czy traumę czasów wojny. Maestro opowiada o nich bez patosu i kompleksowej wiedzy. Często znikali z jego życia, podróżując do Paryża, Mediolanu czy innego zakątka świata. Zostawili go także w kluczowym momencie dojrzewania. Gdy nadchodziła wojna, a nad Warszawą zaczęły latać samoloty wroga, młody Wiktor udał się w podróż nad jezioro Gaładuś.

To tam doświadczył pierwszego i jednocześnie ostatniego powiewu miłości. Zakochał się w Zyni – kobiecie żywiole, lokalnej uzdrowicielce, miłośniczce flory i fauny. Nie mogąc o niej zapomnieć, porównuje z nią inne kobiety, nie zdając sobie przy tym sprawy, że popełnia wielki błąd. Każda istota to przecież odrębny wszechświat, inne emocje, wierzenia, ambicje. Trzymający go przez lata warkocz ukochanej, jest motorem napędowym sztuki, ale nie pozwala wyjść z impasu w relacjach z ludźmi.

Czas spędzony w Dusznicy opisany został wyjątkowo plastycznie. Zawiera wiele realistycznych, a czasami tez poetyckich scen – jak chociażby wtedy, gdy Wiktor rani się w rękę, by uzasadnić swoją wizytę u Zyni. Metaforyczny jest też tunel łączący jej dom ze spokojną przestrzenią. Strach towarzyszący bohaterowi przy schodzeniu ze schodów odczytuję szerzej, jako lęk przed nowym i nieznanym. Maestro dostał wszystko. Największy problem i dyskomfort odczuwał wtedy, gdy podczas działań wojennych zabrakło mu farby i osprzętu malarskiego. Nie doświadczył głodu, zimna, biedy czy przemocy w domu. Prowadził życie stabilne, z dala od zaangażowania politycznego. Lubił szokować (jak chociażby wtedy, gdy w galerii ustawił obraz ze świńskimi uszami), ale źle czuł się, gdy podobne chwyty wykorzystywano na nim. W scenie, gdy staje przed nim naga, osiemnastoletnia Helena, nie czuje pożądania. Jest zmieszany, widzi w niej model, który można by wykorzystać do namalowania kolejnego obrazu.

Wiktor był człowiekiem chłodnym. Nie robiło mu różnicy, czy rozmawia z Niemcem, czy z koleżanką. Śmierć była dla niego wyłącznie zjawiskiem estetycznym. Mogła albo zachwycić nieuchwytnym pięknem, albo obrzydzić pejzaż codzienności. Nawet spotykając małą dziewczynkę z misiem, płaczącą nad zwłokami jej bliskich, strofuje ją, odtrąca, nie pomaga. „Maestro” jest tak naprawdę wiwisekcją figury artysty – nieco wycofanego, obojętnego, ale też obserwowanego i opisywanego przez kobiece otoczenie. To one pełnią tu rolę zwierciadła, które odbija przebłyski jego osobowości. Migotliwa wędrówka między małymi wielkimi chwilami tworzy jego obrazy, jest esencją rozumienia sztuki.

„Maestro” to powieść o konkretnej jednostce. Z drugiej strony nie sposób pominąć szerszego kontekstu dzieła. Birute Jonuskaite pokazuje, jak spokój prowincjonalnego świata zostaje bezpowrotnie zburzony przez wtargnięcie wojny i postępu. Choć umieszczenie w centrum dziecięcych bohaterów pozwoliło na nadanie waloru niezwykłości błahym wydarzeniom, gdzieś w tle widzimy brutalne sceny pokazujące naukę przeżywania najtrudniejszych, najbardziej bolesnych emocji. Do wygodnego, pełnego trywialnych spotkań, wzajemnego mijania się i rytuałów determinujących dynamikę bliskich więzów, wdziera się stopniowo chaos, strach, śmierć i rozpad. W tym kontekście „Maestro” jest dla mnie także hipnotyzującą medytacją na temat pamięci, wspólnej historii, ulotności wspomnień oraz kłamstw, które prowadzą do samotności.

Sama powieść ma chropawą, nielinearną strukturę. Przeszłość to się przybliża, to oddala. Bez zapowiedzi pojawiają się postaci epizodyczne, które dopiero po paru stronach ujawniają swoje prawdziwe pochodzenie i intencje (w tym kontekście na pewno łatwiej będzie wejść w świat tej książki osobom znających „Marantę”, choć nic nie stoi na przeszkodzie, aby czytać „Maestro” bez znajomości losów Rasy). Dużo tu niedomówień i przerwanych wątków, co zachęci czytelników literatury artystycznej, a odrzuci osoby szukające w książkach rozrywki i klarowności. Warto też przeczytać ostatnie sto stron utworu. Stanowi go niecodzienny dziennik autorki. Dzieli się w nim własnymi przemyśleniami na wiele tematów, w tym w szczególności sposobu kreowania postaci. To z jednej strony uzupełnienie książki i tematu artysty, z drugiej punkt wyjścia do dyskusji na temat ścierania się kultur i nowoczesności