Recenzja "Trash story" Mateusz Górniak

"Trash story" Mateusza Górniaka to arcyciekawy zbiór opowiadań
Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 120


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

 
Premiera: 13 maja 2022 rok

Niewiele z „Trash story” zrozumiałem. Bez bicia się przyznaję. Nie spodobało mi się pierwsze zdanie „Mam na imię Mati i pierdolę policyjne pały, chcę być dobry dla mamy i taty, a na obiad jeść fryty bataty”, nie bardzo wiem, do czego odnieść motto - „Słońce to hormony”, nie łapię też wielu innych gier zastosowanych przez autora. Nie mam nawet pewności czym „Trash story” faktycznie jest – powieścią, zbiorem opowiadań, tomem miniatur? Tyle niewiadomych, a pomocy póki co znikąd. Spróbuję więc po swojemu, po chłopsku napisać, dlaczego jednak książkę warto przeczytać. Bo warto, szczególnie jeśli szukamy w literaturze połączenia dobrej zabawy z obrazem naszego życia.

"Trash story" Mateusza Górniaka jest jednym z ciekawszych zbiorów opowiadań 2022 roku

Pierwszy tekst, traktujący o Matim, mimo kiepskiego wstępu przywołał we mnie trochę nostalgii. Tu coś o kurniku, tam o Wampirze z Zagłębia,  a w tle jeszcze Wielka Historia. Po kilku stronach ta narracja się jednak ucina i do głosu dochodzą szczury, motorynki, kij do bejsbola czy blaszany nocnik. I tu zaczyna się jazda bez trzymanki. W „Trash story” różnica między snem i jawą nie istnieje. Nie wiadomo kiedy marzenie się kończy, a zaczyna poważne opowiadanie o rzeczywistości. Dlaczego Walduś Kiepski jest samotny? Czy nadzianie się na szczotkę od kibla może być przyczyną zgonu? Co z tym wszystkim ma wspólnego Kenny? Próba odpowiedzenia na każde z tych pytań powiedzie różne, często bezimienne postacie przez szereg zapętlonych, wielokrotnie nielogicznych i chybotliwych znaczeniowo historii. Poczucie zagubienia w progresywnej narracji, której kolejne kawałki co rusz grają z popkulturą, jest zamierzone. Tu nie ma jednego klucza, który otworzy wszystkie zamki. Każdy czyta to, co gra mu w duszy.

Zbiór Mateusza Górniaka pełen jest tandetnych historii, które same w sobie mają niewielkie znaczenie. Ich jakość dostrzec można dopiero w połączeniu. Oto w jednej z nich („Ostatni dzień telewizji”) mężczyzna kupuje sobie pomarańczową kanapę w miejsce starej, beżowej, designerskiej sofy, którą wcześniej rozbił, obsikał i spalił. Przygotowuje kanapki z dużą ilością masła, majonezu, z dwoma plastrami sera żółtego i salami, kroi jabłka i kładzie się na swoim nowym meblu, by w spokoju obejrzeć telewizję i pospać. Co będzie dalej? Ano nic wielkiego. Pójdzie do łazienki, wkurzy go reklama, wreszcie wybierze się do pracy. Ot wycinek szarego życia bezimiennego człowieka.

Zbiór "Trash story" Mateusza Górniaka jest tandetnych historii, które same w sobie mają niewielkie znaczenie

Na tym tle arcyciekawa może wydać się „Krowa”. To romantyczna opowieść o miłości Krowy i Kurczaka (imiona nieprzypadkowe). Narratorka wspomina piękne chwile, gdy jeździli wspólnie tandemem do parku i robili psikusy starym babom, albo jak spędzali czas przed telewizorem. Pewnego dnia Kurczak trafia do więzienia gdzie przechodzi metamorfozę. Po wyjściu zaczyna pić i ćpać bez umiaru, załatwia sobie broń, wariuje. Czy biedna Krowa wytrzyma to ciśnienie?

Jest też wątek oszukiwania przeznaczenia. O śmieci spowodowanej nadzianiem się na szczotkę od kibla już napisałem. Był też zgon we śnie oraz przygniecenie przez szafkę z garnkami. Co łączy ofiary? Narrator podejrzewa, że los eliminuje po kolei laureatów szkolnego konkursu na esej katyński. On jest następny w kolejce…

Zbiór opowiadań "Trash story" Mateusza Górniaka to mozaika kulturowych odniesień, z której wyłania się obraz człowieka XXI wieku

I tak dalej. Nie będę już dalej opisywał, streszczał czy się czepiał (no ale dlaczego drogi autorze przeniosłeś pamiętny mecz Liverpoolu z Arsenalem z wtorku na sobotę? Widziałem go na stancji, na jakimś streamie arabskim z fatalnym internetem, a po Twoim tekście musiałem szukać potwierdzenia, że pamięć mnie nie myli, że to naprawdę był wtorek). „Trash story” to dla mnie literatura o popkulturze. Pełna odniesień filmowych czy serialowych układanka, która dla wielu może okazać się zbyt bełkotliwa. Jest ona jednak przede wszystkim zabawna, okiełznana, dobrze skonstruowana. Także pomysłowa! To owoc marzenia o kreowaniu równoległych światów, które nie muszą czerpać garściami z dorobku antropologii, by stać się bardziej rzeczywiste niż sama rzeczywistość. To serial o naszym życiu, który jest filtrowany przez umysł bezimiennych postaci, podziwianych przez nas w telewizji. Niewiele z niego zrozumiałem, ale w jakiś dziwny sposób, to niezrozumienie bardzo przypadło mi do gustu.

Recenzja "Liście" Osamu Dazai

Wydawca: Dialog

Liczba stron: 294


Oprawa: miękka

Tłumaczenie:Dariusz Latoś
 
Premiera: luty 2022 rok

Osamu Dazaia polskiemu czytelnikowi przedstawiać nie trzeba. Jego utwory są regularnie tłumaczone i wydawane przez kilka oficyn. W ostatnich latach po dorobek jednego z najbardziej rozpoznawalnych japońskich pisarzy sięgał Czytelnik („Zatracenie”, „Owoce wiśni”), Tajfuny („Zmierzch”) czy Dialog („Uczennica”, „Goodbye i wybrane opowiadania”). Utwory Dazai są zazwyczaj smutne, pełne niezrozumienia, bólu istnienia i prób ostatecznego rozwiązania spraw doczesnych. W fabuły autor chętnie wplatał wątki z własnej biografii, ale lubił też interpretować tradycyjne japońskie opowieści. Te dwa nurty spotkamy w nowości – „Liście”.

Tym razem polskiemu czytelnikowi zaproponowano jedenaście opowiadań. Jedne króciutkie („Czekam”), inne nieco dłuższe. Już pierwsze z nich („Biegnij, Melosie”) zostało skomponowane na podstawie antycznej legendy i wiersza Friedricha Schillera. To bardzo ciekawy tekst, w którym  tytułowy Melos podjął się próby zgładzenia podłego króla. Zamiast mordu, dochodzi jednak do pojmania i skazania protagonisty na ukrzyżowanie. Zanim jednak wyrok zostanie wykonany, Melos musi wyprawić ślub siostry. W swoje miejsce podstawia przyjaciela, który umrze, jeśli bohater spóźni się z powrotem choćby o godzinę. Droga będzie oczywiście pełna przygód i przeciwności losu, a finał pełen nadziei. To bardzo mocny tekst, zapadający w pamięć. Może nieco moralizatorski, ale ma w sobie siłę i magię dawnych przypowieści o miłości, wierności i odwadze.

Innym opowiadaniem opartym na starym ludowym podaniu jest „Małpi kurhan”. Tym razem bohaterów jest dwóch. Ona, niezwykle piękna, może rozpalić do czerwoności każdego mężczyznę. On jest całkowicie przeciętnym spadkobiercą lombardu. Mimo wszystko zakochują się w sobie, choć protest ze strony ojca młodej damy jest wyczuwalny. Nie pomaga nawet chytry swat, dla którego pieniądze są ważniejsze niż wiara czy szczęście. Młoda para musi uciec wraz z ukochaną małpką i kontynuować swoje życie gdzieś na uboczu cywilizacji. Co będzie dalej? Tego Wam nie powiem. Musicie jednak uwierzyć, że finał tej opowieści rozdziera serce bardziej, niż „Romeo i Julia”.

Bardzo lubię dawne japońskie podania i pewnie z tego powodu wspomniane opowieści przypadły mi do gustu. Nie inaczej było z dwoma kolejnymi tekstami. W „Czekam” dwunastoletnia dziewczyna stoi każdego dnia na stacji i wypatruje jakichś zmian. Nie bardzo wiemy, czy celem jej działania jest powrót rodziny, ukochanego zwierzęcia, a może chęć ucieczki. W tej miniaturze nic nie jest wyjaśnione, przez co staje się ona uniwersalną historią o oczekiwaniu na COŚ DUŻEGO, co może się nigdy nie wydarzyć. Tak jak i my czasami bezwolnie wypatrujemy podwyżki, miłości czy spokoju. Zaskakujący był „Pieniądz”, czyli opowieść snuta przez banknot stujenowy o numerze 77851. Przechodzi on z rąk do rąk, jednocześnie będąc świadkiem wydarzeń społeczno-historycznych w Japonii. A to przygarnie go ubogi student, który decyduje się na odebranie życia, a to trafi w ręce lichwiarza, cieśli, czy spekulanta winem. Bardzo znamienna jest końcówka utworu, w której do głosu dochodzą wojna i kobiety. Choć w pewnym momencie czytamy, że „kobieca chciwość naprawdę nie ma sobie równych”, to finał nie do końca tę tezę potwierdza. Oto bowiem podczas bombardowania zimną krew zachowa nie wojskowy, ale zwykła kurtyzana.

Skoro już o samobójstwie mowa, to w zbiorze pojawiają się także inne teksty podnoszące ten temat. W dwóch z nich - „Ubasute” oraz „Godności biedaka” ostatecznie do utraty życia nie dochodzi. Jakby Dazai pisząc je jeszcze się wahał, jeszcze nie podjął ostatecznej decyzji o skróceniu swoich mąk. W ostatnim tekście tomu – „Osan” zdradzający mąż zostawia jednak swoją wybrankę i popełnia rytualne samobójstwo. Jemu się udaje, co niejako zapowiada losy samego autora.

W „Liściach” możemy odnaleźć też inne wątki, ślady interpretacyjne oraz dość niespodziewane obrazy. Są tu teksty nakreślające trudne relacje rodzinne, odniesienia do założenia pisma literackiego czy opowiadanie w formie listu do podziwianego pisarza. Dazai doskonale kreśli portrety swoich bohaterów, ale potrafi też wytrącić czytelnika ze strefy komfortu, jak chociażby wtedy, gdy w opowiadaniu „Stukanie” młody protagonista spotyka swoją wybrankę na ławce i zamiast opowiedzieć o wrażeniach, zauważa za nią psią kupę. Powstaje pytanie, po co japoński pisarz tak sformułował ten akapit? Może się mylę, ale mam wrażenie, że rzeczywistość była dla Dazai jedną wielką latryną, którą jak najszybciej chciał opuścić. Sztuka ta jak wiemy ostatecznie mu się udała. A nam pozostaje się jedynie cieszyć, że dalej wydaje się jego utwory, bo choć „Liście” nie są może jego szczytowym osiągnięciem, mi bardzo przypadły do gustu. Zaprezentowane tu opowiadania nie zawsze są równe, ale naprawdę zapadające w pamięć. Bolesne, choć czasami dające też nieco nadziei, poważne, ale momentami mocno ironiczne, japońskie, niemniej czytelne w każdym miejscu na Ziemi.

Recenzja "Pożegnanie z biblioteką. Elegia z dziesięciorgiem napomknień" Alberto Manguel

Wydawca: Drzazgi

Liczba stron: 164


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Michał Tabaczyński
 
Premiera: 25 kwietnia 2022 rok

Alberto Manguel to nietuzinkowa postać. Mający dziś na karku 74 lata pisarz, tłumacz i redaktor najbardziej znany jest ze swojej posługi względem Jorge Luisa Borgesa, któremu w latach 1964-68 czytał książki. Sprowadzenie jego życia do tego jednego faktu byłoby jednak nietaktem. Manguel był profesorem na kilku uniwersytetach, napisał całkiem sporo książek (w tym dobrze znany w Polsce „Słownik miejsc wyobrażonych”, we współpracy z Giannim Guandalupim), pełnił też funkcję dyrektora Argentyńskiej Biblioteki Narodowej. Jakby tego było mało, zwiedził połowę świata – mieszkał w Tel Avivie, Buenos Aires, Paryżu, Mediolanie, Toronto czy na Tahiti. Historia „Pożegnania z biblioteką” zaczyna się jednak w Poitou-Charentes we Francji, gdzie autor kupił i odnowił średniowieczne gospodarstwo, a w przynależącej do nieruchomości stodole, umieścił swoją bibliotekę.

Bibliotka Manguela to nie takie zbiory, jakie dobrze znamy z naszych domowych półek. Argentyńsko-kanadyjski tłumacz przez całe życie uzbierał 35 tysięcy woluminów. Zakładając, że typowa książka ma 3 centymetry szerokości, ułożenie całej biblioteki grzbietami do góry, pozwoliłoby na utworzenie łańcucha o długości przekraczającej kilometr. Robi wrażenie prawda? Co znajdowało się w zasobach? Prawdopodobnie wszystko. Były całe regały wypełnione Kafką (w różnych językach), słowniki, średniowieczne antyki, książki kulinarne i baśnie. Manguel nie odmawiał sobie zakupu pozycji nawet wtedy, gdy wiedział, że danej książki nigdy nie przeczyta (z uwagi na barierę językową). Jego biblioteka była miejscem, o którym każdy z nas czytelników marzy.

Zbieranie książek to olbrzymia frajda, ale rozstawanie się z nimi bywa bardzo trudne. Sami pomyślcie, jakbyście się czuli, gdybyście musieli całą swoją kolekcję porzucić. A właśnie to spotkało Manguela. Zadanie było na tyle trudne, że postanowił napisać o tym książkę. Być może miała ona za zadanie złagodzić ból po stracie (mówi o niej jako o żółwiej skorupie), a może po prostu pozwolić zrozumieć, w czym tkwi siła słowa? W efekcie tej rozmowy ze sobą otrzymaliśmy bardzo ciekawy esej, który jak sam tytuł wskazuje, podzielony został na dziesięć napomknień.

„Pożegnanie z biblioteką” napisane jest poważnie, dociekliwie i erudycyjnie. Manguel porusza trudne, filozoficzne tematy, ale pisze o nich lekko i swobodnie. Dowodzi między innymi, że samotność i cierpienie wcale nie są niezbędnym atrybutem dobrego pisania. Dzieli się ciekawostkami ze świata literatury, jak chociażby wtedy, gdy przytacza historię powstania „Doktora Jekylla i pana Hyde’a” (Stevenson miewał koszmary w brunatnych barwach). Potrafi też zaskoczyć, gdy oznajmia, że Borges na pożegnanie dał mu egzemplarz książki „Stalky i spółka” Kiplinga.

U Manguela spotkamy starożytnych Greków i wielkich filozofów, ale także zwykłych czytelników. Autor pisze z mądrością i czułością do książek. Wychodzi także z założenia, że każdy kto sięgnie po jego niewielkie dzieło, ma w sobie empatię do dzieł pisarzy i elementarną wiedzę o literaturze. Właśnie dlatego jest poważny i chętnie dzieli się cytatami, tytułami oraz nazwiskami. A mi bardzo dobrze z tym, że osoba tak oczytana, zechciała napisać książkę, która pozwala czytelnikowi parę kwestii uporządkować w sobie. I to nie tylko tych związanych z literaturą, bo czytam "Pożegnanie z biblioteką" także jako metaforę WIELKIEJ UTRATY. Ta ścieżka interpretacji wydaje się bardzo pojemna i niezwykle aktualna.