Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura islandzka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura islandzka. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Dzwon Islandii" Halldór Laxness

Trzy epoki, trzy głosy, jeden dzwon: recenzja „Dzwonu Islandii” Halldóra Laxnessa – noblisty, który na nowo opowiedział swoją wyspę.
Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 488


Oprawa: twarda z obwalutą

Tłumaczenie:
Jacek Godek

Premiera: 7 maja 2025 rok

W roku 1955 Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury otrzymał Islandczyk. Dla świata to było zaskoczenie, dla Islandii – moment symbolicznego odzyskania głosu. Halldór Laxness został uhonorowany, jak głosiła laudacja, „za wyrazistą siłę epicką, która odrodziła wielką sztukę prozatorską Islandii”. W tym samym czasie w Europie czytano Sartre’a, Camusa i Beauvoir, a amerykańska literatura szykowała się do eksplozji beatników. Tymczasem z chłodnej wyspy, gdzie więcej było owiec niż ludzi, nadszedł pisarz, który przypomniał, że wielka proza może powstać także z języka sag, milczenia chłopów i błota pod paznokciami.

Laxness nie był nowoczesny w sensie techniki. Nie eksperymentował jak Joyce, nie komplikował jak Faulkner. Ale był radykalny na swój sposób: łączył formę powieści historycznej z przenikliwą diagnozą współczesności, islandzkie pejzaże z uniwersalnym doświadczeniem niesprawiedliwości. „Dzwon Islandii” to dobry przykład, jak można pisać o XVIII wieku, nie gubiąc przy tym XX-wiecznej wrażliwości. I jak przywrócić głos tym, których historia skazała na milczenie.

W wyobraźni Laxnessa Islandia nie jest jedynie krajem. To stan ducha, mityczna przestrzeń między błotem a biblioteką, między sznurem do wędki a sagą o wolności. Książka rozpisana jest na trzy głosy. Każda z części ma własny rytm i ton. Pierwsza to klasyczna opowieść łotrzykowska, Jón Hreggviðsson, biedak oskarżony o zabójstwo kata, ucieka i błąka się przez trzy dekady po całym świecie. Wiem, brzmi jak fabuła z taniej sensacji, ale pod spodem pulsuje dramat metafizyczny. Jón to islandzki Szwejk, ale ostatecznie też Chrystus–buntownik – wyklęty, szydzony, nie do końca rozumiany nawet przez „sojuszników”.

Druga część sagi przenosi nas w świat islandzkiej arystokracji. Pełen konwenansów, rodzinnych interesów i politycznych aliansów. To najbardziej dworski i zarazem najbardziej dramatyczny fragment powieści. W centrum stoi Snæfríður – piękna, wykształcona, inteligentna, ale też uwięziona w roli, którą wyznaczyło jej społeczeństwo. Córka możnego rodu, rozdarta między głębokim uczuciem do Arnasa a obowiązkami wobec własnej klasy i ojczyzny. W niej skupia się nie tylko osobisty dramat kobiety w patriarchalnym świecie, ale i symboliczne napięcie całej Islandii: lojalność wobec tradycji czy pociąg ku nowoczesności? Trwanie czy zmianaJej romans z duńskim uczonym to coś więcej niż historia nieszczęśliwej miłości: to zderzenie dwóch porządków, dwóch języków myślenia.

Ostatnia część powieści przenosi nas do Kopenhagi — stolicy duńskiego imperium, centrum władzy i wiedzy, ale też przestrzeni wyobcowania. To tu Laxness snuje najbardziej filozoficzną, być może nawet najbardziej niepokojącą odsłonę swojej opowieści. Śledzimy losy Arnasa Arnæusa, islandzkiego uczonego, który poświęca życie zbieraniu sag, manuskryptów i reliktów kultury swej ojczyzny. Z pozoru to misja ratunku – ocalenie pamięci narodu. Ale Laxness nie byłby sobą, gdyby zostawił to bez pytania: czy kulturę da się naprawdę zachować, zamykając ją za muzealną szybą? Czy w momencie, gdy traci kontekst i żywe odniesienie, nie staje się martwą literą?

„Dzwon Islandii” powstał w latach 40., gdy Islandia walczyła o pełną niepodległość od Danii. Nie jest to jednak powieść z prostą tezą. To raczej badanie jak system opresji rozsadza tożsamość. Laxness pokazuje nie tylko zewnętrzny ucisk, ale też wewnętrzne pęknięcia: islandzką elitę współpracującą z okupantem, skorumpowane duchowieństwo, sądy oparte na interesie, nie na prawie. Brzmi znajomo? Ale pod tą warstwą polityki jest głębszy prąd – duchowość, pytanie o sens.

Na szczególną uwagę zasługuje sposób pisania. Stylizacja, archaizmy, sądowe formułki, pijackie bełkoty, łacina, cytaty z sag, norweskie duchy i nordyckie zaklęcia. Laxness nie oszczędza czytelnika. Tekst jest gęsty, język wielowarstwowy, zdania długie jak islandzkie zimy. Ale to nie snobizm. To po prostu język świata, który przestał istnieć, a Laxness go zmartwychwstał.

W tym języku jest wszystko: patos i błoto, komedia i groza. Miejscami brzmi to jak Dickens przefiltrowany przez podania Snorriego Sturlusona, a w innych rozdziałach jak jakby Bohumil Hrabal przebrał się za skalda. Laxness ironizuje, parodiuje styl sądowych dokumentów, wbija szpilki w kolonialną administrację i duchowieństwo, a potem nagle serwuje fragment pełen czułości, niemal mistycznej.

„Dzwon Islandii” można czytać jako opowieść historyczną, jako romans, jako satyrę, jako traktat o wolności i sprawiedliwości. I każde z tych odczytań będzie trafne. Nie zaskakuje mnie, że Laxness długo był pomijany na polskim i anglosaskim rynku. Jest zbyt polityczny, zbyt antykolonialny, zbyt islandzki. Ale dziś, w czasach, gdy pytamy o tożsamość, przynależność i kulturę, ten tekst aż krzyczy, żeby go czytać.

Trzeba się trochę pomęczyć – z nazwiskami, z realiami, z konwencją. Ale w zamian dostajemy powieść, która zostanie w pamięci. Nie tylko przez treść, ale przez ton. Przez to, jak bardzo w tym świecie czujemy się obecni. Jakbyśmy siedzieli z Jónem w lochu i słuchali, jak śpiewa pieśń o świecie, który jeszcze może być sprawiedliwy.


Recenzja "Świerzb" Fríða Ísberg

Wydawca: Biuro Literackie

Liczba stron: 128


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Jacek Godek

Premiera: 23 stycznia 2023 rok

Fríða Ísberg dwa miesiące temu stała się oficjalnie trzydziestolatką. Swoją przygodę z literaturą zaczynała od poezji. Pierwszy tomik wierszy pojawił się w Islandii w 2017 roku. Później autorka stworzyła jeszcze zbiór opowiadań, kolejny tom wierszy i powieść. „Świerzb” to jej debiut w Polsce. Książka ukazuje się w Biurze Literackim w ramach Nowego europejskiego kanonu literackiego, serii, która w zeszłym roku zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie.

W „Świerzbie” zawarto czternaście opowiadań, obrazujących ludzkie słabości, przewrażliwienia i niepokoje. Fríðe Ísberg interesują przede wszystkim rodziny oraz związki, najwięcej dzieje się tu pomiędzy rodzicami i dziećmi oraz partnerami aspirującymi do roli małżeństwa. Ich dynamiczne relacje okazują się zazwyczaj osią opowieści o pęknięciach. W „Dręczyć albo pawia męczyć” drzazgą powodującą wrzenie staje się załatwianie potrzeb fizjologicznych przy drugiej osobie i wyciąganie kłaczków z prysznica. „Żyrandol” portretuje życie dwóch pokoleń pod jednym dachem. Ością niezgody pozostaje nie tylko bujający się w rytm łóżkowych taktów, tytułowy żyrandol, ale też wegańskie jedzenie. W „Świerku” wyrwa między koleżankami jest następstwem pogłębiających się różnic społecznych. Jak wspomina po latach jedna z nich „Niezwykle łatwo zostać wrogiem swoich przyjaciółek”. Czasami wystarczy styl ubierania, butność czy brak szczerości.

Fríðe Ísberg wchodzi w intymne życie przypadkowo dobieranych bohaterów. Ludzi jak my. Ukazuje ich myśli takimi, jakie one są, bez malowania, nakładania masek, nanoszenia filtrów szczęścia. Autorka inteligentnie prowokuje pytania o to, czym jest harmonia wewnętrzna i wolność oraz jak należy przyjmować i radzić sobie z banalnymi zdarzeniami, które bardzo często burzą od dawna powielane schematy. Zerwanie z chłopakiem, utrata znajomego, przejście ze świata wirtualnego do rzeczywistości, samotność potęgująca tęsknotę za dziećmi – te i wiele innych okoliczności bywa powodem do niepewności, ale także namysłu nad sensem trwania w miejscu. Każda z narracji jest kameralna i do bólu szczera, nawet jeśli fundamentem utworu jest narzekanie na ziomeczków czy powrót z imprezy.

Fríðe Ísberg swobodnie przemieszcza się między historiami, a urywając je i na nowo podejmując tok rozważań, dobrze oddaje dynamikę życia polegającą na zerwaniu oraz nieoczekiwanej kontynuacji. Jej fabuły od pierwszego, aż do ostatniego opowiadania, zbudowane są z niepowodzeń, małych towarzyskich szczelin, które w dłuższej perspektywie potrafią przerodzić się w niewygodną narośl. „Świerzb” to również przewrotna opowieść o samostanowieniu, w której autorka na kilka sposobów pokazuje mechanizmy zawłaszczania drugiego człowieka. Stają się one jednak pułapką, wielokrotnie powracającą z jeszcze większą siłą.

"Świerzb" ma w sobie potencjał na naprawdę ciekawą książkę, przede wszystkim za sprawą bezpośredniości oraz orientacji na detale. W wersji Fríðe Ísberg jest jednak ostatecznie głównie kalejdoskopem klisz. Język autorki, choć zmienny (monologi, slang), bywa sztuczny. Zdarzają jej się uproszczenia, skłonność do przerysowywania, mało absorbujące puenty. Może też za dużo czytam opowiadań, prawdopodobnie widziałem już takie próby u Lucy Caldwell czy Dainy Opolskaitė. Od książek ujętych w Nowym europejskim kanonie literackim domagam się czegoś więcej. Zbiór islandzkiej pisarki warto poznać dla kilku tekstów, np. „Świerku” czy „Wywiadu”. Całość jest jednak zbyt oczywista, aby z czystym sercem rekomendować ją wytrawnym czytelnikom.

Recenzja "Sztormowe ptaki" Einar Kárason

Wydawca: WUJ

Liczba stron: 128

Tłumaczenie: Jacek Godek

Oprawa: miękka

Premiera: 21 października 2019 r.

„Sztormowe ptaki” mogą być modelowym przykładem, jak minimalizm w przekazie, przewyższa niewiele wnoszące gadulstwo. Książka liczy niespełna 130 stron, na których jej autor, Einar Kárason, kreśli obraz grupy ludzi, postawionych w sytuacji granicznej. Jak będą się zachowywać? O czym myślą? Co w obliczu śmierci jest dla nich najistotniejsze?

Kanwą, na której Kárason buduje swoją opowieść jest prawdziwa sytuacja statku rybackiego Mewa. Gdzieś na lodowatych i bezkresnych wodach w okolicach Nowej Funlandii, dochodzi do dramatu. Wracając z połowów karmazyna, załamuje się pogoda. Szaleje niewyobrażalna wichura, siarczysty mróz utrudnia jakiekolwiek działanie, statek zalewają sztormowe fale, które szybko krystalizują się w morderczy lód.  Próba jakiegokolwiek kontaktu z otoczeniem kończy się jedynie kolejnymi sygnałami SOS otrzymywanymi z innych pokładów. Jedyną możliwością przetrwania jest podjęcie szalonej misji skuwania lodu. W tych okolicznościach niska temperatura i powiewy wiatru, potęgują uczucie osamotnienia i stopniowego odchodzenia na drugą stronę życia. Kilkudziesięciogodzinna walka o przetrwanie, brak snu, głód – to wszystko sprawi, że załoga będzie musiała zmierzyć się nie tylko z siłami natury, ale też dużo ważniejszym wrogiem – własną słabością.

Mimo skromnych rozmiarów, zadziwia mnie, jak zręcznie autor kontrastuje wielkie wydarzenie z delikatnością i stonowaniem. Kárason udowadnia, że o tragedii można mówić nie tylko w języku ‘parku rozrywki’, ale także w stylistyce teatralnej. Swoją uwagę koncentruje na działaniu ludzi, potęgę natury ustawiając w roli tła. Fascynujące są te małe, wyrywkowe biografie osób, które nawet w starciu z niemożliwym, zachowują trzeźwy umysł i potrafią podejmować trudne decyzje. Autor mówi o wielu ważnych postawach: honorze, odpowiedzialności, harcie ducha, godności, odwadze, ale także słabości, która już oswojona, może być podwaliną wielu sukcesów w przyszłości. Nie robi jednak tego przy użyciu patosu i kwiecistości, stawiając za to na skondensowanie i surowość. 

Ważna jest w „Sztormowych ptakach” struktura, całkowicie pozbawiona dialogów. To zapis wewnętrznych przeżyć, przetykanych co jakiś czas poetyckimi opisami natury oraz retrospekcjami z życia wybranych członków załogi. Jest wśród nich młody, niedoświadczony Lárus. Właściwie to nawet nie miał być marynarzem, nigdy nie mierzył się ze specyfiką tego zawodu, męczy go ciągła praca i brak snu. Podczas dramatycznych chwil, będziemy obserwować go ze szczególną uwagą. Dla niego to wydarzenie jest totalną nowością, prawdziwą inicjacją dorosłego życia. Istotne jest tu nie tylko samo zmaganie się z naturą, ale też szybkie dojrzewanie do nowej roli zawodowej oraz cenne obserwacje, ukazujące znaczenie doświadczenia w rozwoju człowieka.

Największe wrażenie zrobił na mnie sposób, w jaki ta historia została opowiedziana. Brak słownych piruetów, żadnego wodolejstwa, maksimum treści, przy minimalizmie słów. „Sztormowe ptaki” cechują się doskonałą kompozycją, przemyślaną treścią oraz szeroką przestrzenią interpretacyjną. To książka, którą można przeczytać bardzo dosłownie, zamknąć i odłożyć na półkę z poczuciem dobrze spełnionej misji. Ale warto poświęcić jej nieco więcej uwagi, bo to rzecz wykraczająca poza oczywistość, mająca wiele do zaoferowania dzięki swojej uniwersalności. Brakuje takich książek.