Recenzja "Wyszywanki" Marjane Satrapi

Wydawca: Egmont

Liczba stron: 136


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Paweł Łapiński
 
Premiera: 9 listopada 2022 rok

Od lat z uwagą śledzę dokonania kina irańskiego. Filmów traktujących o ofiarach totalitarnego reżimu,  męczennikach za wolność słowa czy kobietach tłamszonych przez patriarchat, jest bez liku. Grają je w Berlinie, w Cannes, w Wenecji, San Sebastian czy nawet w Rotterdamie, Toruniu i Wrocławiu. Głosy protestu względem polityki kraju Persów słychać praktycznie wszędzie. Od lat jednak niewiele się zmienia, czego najlepszym przykładem są wrześniowe protesty z powodu śmierci Mahsy Amini, aresztowanej i pobitej za strój niezgodny z normami narzuconymi przez irańską władzę.

Reżyserzy filmowi, tacy jak Jafar Panahi, Asghar Farhadi czy Mohammad Rasoulof, w swoich wypowiedziach mówią ostrożnie, wymijająco, bez ostrych słów. Boją się. Doskonale pamiętam spotkanie z Solmaz Panahi i jej matką (jednocześnie żoną Jafara), na którym trudno było uzyskać jakąkolwiek odpowiedź na pytanie dotyczące sytuacji politycznej w Iranie. A znajdowaliśmy się przecież tysiące kilometrów od Teheranu, spotkanie nie było nagrywane. Film jest najprostszym, najbardziej efektownym medium, które może w symboliczny sposób ukazywać problemy zwykłych Irańczyków.

Polskiemu odbiorcy trudno powiedzieć, czy rynek książki w Iranie jest tak samo dobrze rozwinięty jak filmowy. Z pewnością pisarze i pisarki z kraju Persów nie wygrywają najważniejszych nagród (a filmy tak), co może być jednym z powodów totalnej ignorancji wydawców, w promowaniu właśnie tej kultury. Jednym z wyjątków są jednak komiksy Marjane Satrapi, które swoją popularność zawdzięczają głównie animacji (w 2007 roku była pokazywana w konkursie głównym w Cannes i przegrała z rumuńskim filmem „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni). Do tej pory wydano trzy powieści graficzne autorki: „Persepolis”, „Kurczak ze śliwkami” oraz nowość „Wyszywanki”. O tej ostatniej pozycji wiemy głównie tyle, że to uzupełnienie „Persepolis”. Ja jednak swoją opinię postaram się napisać z punktu widzenia kogoś, kto drugiego tytułu nie zna.

Akcja książki skupia się na pewnym popołudniu, podczas którego Marjane Satrapi parzy herbatę w samowarze, a grupa kobiet zaczyna plotkować na różne tematy. W ten sposób poznajemy losy pań wydawanych za mąż bez miłości. Dowiadujemy się, że mimo doświadczenia w małżeństwie, nigdy nie widział męskiego przyrodzenia. Że związki z zagranicznymi magnatami, czasami kończą się kradzieżą cennej biżuterii. Że ucieczka na zachód i próba życia zgodnie z tamtejszymi realiami moralnymi, może prowadzić do ranienia i samotności. Przytoczone opowieści bywają przygnębiające, straszne, bolesne, ale jednocześnie są przedstawiane humorystycznie. Pytanie czy jest to śmiech przez łzy, pozostaje otwarte.

Marjane Satrapi nie ocenia swoich bohaterek. Nie pogłębia ich życiorysów. Nie nadaje im także indywidualnych cech. Zza ich dramatów spogląda na nas całe irańskie społeczeństwo. Pisarka uniwersalizuje małe historie, używając do tego nie tylko zrozumiałych emocji i pojęć (miłość, utrata, rodzicielstwo), ale również klucza gatunkowego. Powieści graficzne Iranki składają się z dramatów kreślonych to jako komedie, to jako kryminały. Satrapi precyzyjnie dozuje informacje, syntetycznie montuje napięcie, pozwala spojrzeć na sytuację z wielu, międzypokoleniowych punktów widzenia. Autorka „Persepolis” respektuje reguły sztuki mainstreamowej, ale nasyca ją nieoczywistą treścią i specyficzną narracją.

Oddzielną, uzupełniającą rolę pełnią grafiki. Raczej skromne, stanowiące tło dla treści. Satrapi skupia się w nich na twarzach. Ukazuje je w zbliżeniu. Jedna po drugiej. A to krzyczą, a to się śmieją, a to znowu wyrażają podziw, rozczarowanie czy smutek. Te miny, mimo że są prywatne, stanowią publiczny komentarz. Warto się im przyjrzeć, zatopić w ich delikatnych rysach, odnaleźć prawdę, która czasami bywa ukryta pod postacią żartu czy tajemnicy (jakże znamienne są tu twarze bliskich Panahiego ze wspomnianego wcześniej spotkania).

Wyszywanki” to mimo upływających lat lektura wciąż aktualna, wykorzystująca celne instrumentarium, co najważniejsze, jest to książka osobna. Można ją czytać w relacji z „Persepolis”, ale wcale nie trzeba. Pokazuje ona losy irańskich kobiet, ale nie tylko przez pryzmat ofiar męskiej siły. Te panie popełniają własne błędy, dokonują złych wyborów, postępują nieracjonalnie. Starają się żyć na tyle, na ile pozwala im trudne otoczenie.

Recenzja „Na siedząco lepiej się ucieka” Alois Hotchsnig

Wydawca: OD DO

Liczba stron: 244


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: praca zbiorowa
 
Premiera: listopad 2022 rok

Wydawnictwo Od Do nie rozpieszczało w 2022 roku polskich czytelników. Mamy połowę grudnia, a do tej pory na półki księgarń kameralnych trafiła raptem jedna nowość – zbiór opowiadań Aloisa Hotschniga. Co prawda oficyna w swoich komunikatach zapowiada kolejne przedruki, ale nawet jeśli zdążą one ujrzeć światło dzienne w grudniu i tak będą czytane w kolejnym roku kalendarzowym.

Skupmy się jednak na Hotschnigu, którego do tej pory w naszym kraju nie wydawano. Nie dziwi mnie to zresztą, bo proponowanie polskiemu czytelnikowi trudnych i artystycznych opowiadań mało rozpoznawalnego, austriackiego pisarza, poety i autora audycji radiowych, jest z góry skazane na klęskę. Alois Hotchsnig ma dziś ponad 60 lat. Jest jednym z ulubieńców krytyków i gremiów niemieckojęzycznych nagród. W swoim dorobku ma już wyróżnienia im. Anny Seghers, im. Gerta Jonkego, im. Italo Svewo czy im. Ericha Frieda. Przyznajmy to szczerze – nie robi to na nas większego wrażenia. Pewnie niewielu w ogóle kojarzy kim byli wspomniani twórcy. U nas zresztą nawet Booker nie gwarantuje sprzedaży i uznania, a co tu mówić o nagrodzie ku pamięci Ericha Frieda. Moim celem nie jest bynajmniej odczarowanie tych nazwisk. Zwracam na nie uwagę tylko po to, by uzmysłowić, że Alois Hotchsnig to żaden tam debiutant czy literat obierający sobie za cel napisanie książki pokoleniowej. Nic z tych rzeczy. Austriacki pisarz jest świadom mocy języka, wie co chce powiedzieć i umie do tego dobrać odpowiednie narzędzia.

„Na siedząco lepiej się ucieka” to tak naprawdę dwa zbiory opowiadań w jednym. Ten pierwszy (właśnie „Na siedząco lepiej się ucieka”) skupia się na pojęciu egzystencji jako takiej. Autor z upodobaniem babrze swoich bohaterów w meandrach absurdalnych dialogów. Wciąga ich w niezrozumiałe uwikłania, by nadać życiu jakiś koloryt. W ten sposób ustalanie właściwych godzin przyjmowania leków staje się wręcz dowcipne („Główne posiłki”), z kolei pogryzienie przez psa zaczyna być traktowane jako szansa na ozdrowienie („Karl”). Część zawartych tu tekstów jest bardzo specyficznych i mocno teatralnych. Hotchsnig przełamując niepokój związany z chorobą, starością czy innością, wykorzystuje instrumentarium charakterystyczne dla dramatów: przejęzyczenia, repetycje, gry słów, refreny. To opowiadania, które pozornie mogą się wydawać bełkotem, ale wystarczy przeczytać je głośniej, wsłuchać się w melodyjność słów, by zrozumieć, że „Na siedząco lepiej się ucieka” to coś więcej niż treść. To oddanie pewnego stanu zagubienia, który czuć każdym centymetrem ciała. Istotna jest tu każda litera, słowo, przecinek. Wszystkie stawiane nieprzypadkowo, bez pomyłki.

Drugi zbiór opowiadań -  „Dzieci to nie uspokoiło”, to zupełnie inna tonacja. Jest ona bardziej klarowna i czytelna. Bohaterami są ludzie, na których „w okolicy po prostu nikt nie zwracał uwagi”. Ich niezwykłość polega na tym, że nic nie robią. A to leżą sobie na pomoście, a to kolekcjonują tajemnicze lalki, a to znowu czekają od lat na odwiedziny wujka, który zdaje się mieć ich w poważaniu. Monotonne, pozbawione barw życie, im bardziej jest nudne, tym częściej przyciąga wzrok outsaiderów. Jak wspomina narrator jednej z opowieści „Ich spokój wywoływał we mnie pewne zaniepokojenie, które wzmagało się i rosło, doprowadzając mnie w końcu do stanu takiego roztrzęsienia, że nie mogłem sobie z nim poradzić”. Oto więc paradoks rodzi się na naszych oczach – szarość codzienności urasta do rangi zdarzenia, nie pozwala oderwać wzroku, interesuje bardziej, niż wielkie historie dziejące się na świecie. Czytając te opowiadania nieustannie szukamy ukrytych motywów i niewypowiedzianych intencji, aby w końcu zapytać, kto tak naprawdę na kogo patrzy – my na postaci Hotchsniga, czy Hotchsnig na nas.

Siła zawartych tu tekstów to z jednej strony treść: niedzisiejsza, niemodna, nie szukająca poklasku, z drugiej strony też język. Nie jest łatwo tak dobrać narrację i punkty widzenia, aby umiejętnie, z pazurem i humorem kontemplować bezczynność ludzi z marginesu. Hotchsnigowi się to udaje i, co myślę w tym wszystkim najważniejsze, poza małymi wyjątkami, nie ma tu wrażenia przesytu. Jakiejś dezaprobaty dla przeintelektualizowania banału. Nic z tych rzeczy.  „Na siedząco lepiej się ucieka” czyta się z zainteresowaniem, z niepokojem, z chęcią rozwikłania tajemnicy, która ostatecznie żadną tajemnicą przecież nie jest. Warto zapisać sobie to nazwisko, bo austriacki pisarz mówi swoim językiem i umiejętnie celebruje absurd rzeczywistości.

Recenzja "Moja żona nie tańszy" Tove Ditlevsen

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 248


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Iwona Zimnicka
 
Premiera: 21 września 2022 rok

Tove Ditlevsen szturmem wdarła się do serc polskich czytelników w zeszłym roku. „Trylogia kopenhaska” była czytana i opiniowana przez różne środowiska, a ślady jej obecności w życiu literackim są widoczne po dziś dzień. Nieco gorzej wygląda popularność „Ulicy dzieciństwa”, ale tu już w grę wchodzą kwestie pozajakościowe (wydawnictwo, promocja, seria itd.). Już w 2022 roku w ramach tomu „Mistrzowie opowieści. Skandynawskie lato” mogliśmy także poznać autorkę z innej strony – jako wierną twórczynię krótkich form. Zamieszczone we wspomnianym zbiorze „Dwie dziewczyny” były tylko wycinkiem możliwości duńskiej pisarki, reprezentacją, która nie do końca oddaje wszechstronność i misyjność prozy Ditlevsen. Tę możemy w pełni docenić po lekturze „Moja żona nie tańczy”. Lekturze co by tu nie mówić dość trudnej i wymagającej, bo i tematy w niej poruszane do łatwych nie należą.

„Moja żona nie tańczy” to tak naprawdę kilka zbiorów opowiadań (a właściwie ich części), które Tove Ditlevsen pisała na przestrzeni prawie dwudziestu lat. Jak zwykle w tego typu wyborach natykamy się i na pułapkę i na korzyść. Pierwsza polega na tym, że nie wszystkie treści będą na równym poziomie. Zaletą tego rozwiązania jest z kolei możliwość śledzenia rozwoju umiejętności twórczych autorki. Jednym ta forma odpowiada, inni z kolei woleliby czytać tylko to co najlepsze. Jeśli zatem należycie do tej drugiej grupy, zalecam pominięcie pierwszego rozdziału omawianej książki. Zamieszczone w nim teksty są raczej przeciętne, mało odkrywcze, często nie różniące się od opowiadań nadsyłanych na konkursy. Pełnię swoich umiejętności Ditlevsen pokazuje dopiero w latach pięćdziesiątych.

Autorka „Trylogii kopenhaskiej” wykorzystuje swoją spostrzegawczość i wrażliwość w analizie banalnych, codziennych sytuacji skrywających to, co trudne, niepokojące lub wyparte w relacjach międzyludzkich. Bohaterami jej tekstów są żony, mężowie, córki, synowie, kochankowie uwikłani w różne związki. Zazwyczaj należą do grona osób ledwie spinający koniec z końcem. To ludzie zatrudnieni w fabryce sody, browarach, handlarze owocami, palacze, urzędnicy. Z uwagi na swoją pozycję materialną, na wiążące się z tym ograniczenia, bywają zlęknieni, samotni, niezrozumiani. Często nie są w stanie wyjść z impasu, nawet jeśli ten jest na wyciągnięcie ręki. W opowiadaniu „Kot” protagonistka przygarnia tytułowego futrzaka z ulicy. Ten staje się dla niej bardzo ważnym elementem otoczenia, jednak jej mąż widzi w nim tylko brudasa. On rozmyśla o szansach na potomka, ona o odrzuconym kotku. W ich przypadku nić porozumienia została zerwana i niewiele wskazuje na to, że kiedykolwiek powróci do swoich pierwotnych kształtów. Podobny los spotyka inną parę, być może żyjącą kilka ulic dalej („Parasolka”). Tym razem bohaterką jest kobieta lubująca się w przesiadywaniu przed oknem. Ta jej pasywność z każdym dniem potęguje w mężu poczucie bezsensu. Pewnego razu wraca pijany do domu, krzyczy na nią, wyznaje jej, że wieczór spędził z inną kobietą. Czy jego żona go porzuci? Czy trzepnie go w twarz? Nic z tego. Ona kupi parasolkę, która stanie się symbolem przywiązania dalekiego od prawdziwej, płomiennej miłości.

Liczba przypadków, życiorysów i zdarzeń mnoży się. Każdy z bohaterów czuje się obcy w swoim życiu. Jedni nie mogą swobodnie poruszać się po własnym domu, bo mąż odsypia nocną zmianę („Lęk”). Inni rozmyślają w pracy o tym, jaką awanturę zrobią po powrocie do domu za zgubienie prezentu („Finka”). Jeszcze następni zrobią wszystko, aby okazać swoją wdzięczność, której inni tak naprawdę nie potrzebują („Dobry chłopiec”). Czasami to wyobcowanie prowadzi do wykreowania podwójnego życia. Nie chodzi tu bynajmniej o zdrady (choć i te się zdarzają), ale o odchodzenie od stereotypowej bierności. Dobrym przykładem jest tu opowiadanie „Fortepian”, w którym uboga para odkrywa talent muzykalny córki i za wszelką cenę chce zakupić jej tytułowy instrument. W tym celu udaje im się zerwać ze swoimi przyzwyczajeniami i stopniowo odkładać środki na spełnienie marzenia.

Ditlevsen wydobywa ze swoich bohaterów reakcje osobliwe, uderzające, świadczące o prawdziwości emocjonalnego wizerunku. Nie przez przypadek akcję opowieści zamyka głównie w czterech ścianach, czasami w jednej ulicy, na prowincji. Wydobywa z nich dwa krajobrazy: ten realistyczny, pełen opisów i ten gotycyzujący, gdzie umieszcza mokradło kipiące od nieprzepracowanych traum i trudnych emocji. To właśnie na nie duńska pisarka rzuca własne światło. Widok kwestii pozornie drugorzędnych, nabiera w tym blasku nowej głębi, z której bardzo trudno wyjść na powierzchnię. Być może dlatego pisarstwo Ditlevsen jest tak porywające i aktualne.