Recenzja "Lód" Ulla-Lena Lundberg

Wydawca: Marpress

Liczba stron: 416


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Justyna Czechowska
 
Premiera: 30 kwietnia 2022 rok

Wyspa to specyficzne miejsce, odcięte od otaczającej przestrzeni, przybierające charakterystykę odmienną od reszty świata znajdującego się ‘na zewnątrz’. Ląd otoczony wodą stanowi punkt wyjścia wielu literackich metafor. Nawet w codziennym funkcjonowaniu mówimy przecież, że każdy jest samotną wyspą, mając na myśli metafizyczną autonomię jednostki. Wyspa może być oazą szczęścia, rajską przestrzenią, w której realizuje się marzenie utopii (np. „Tajemnicza wyspa” Juliusza Verne’a). W innym znaczeniu jest to także więzienie, miejsce, gdzie nie sposób spełnić swoich ambicji. Obraz wyspy jest w tej sytuacji spleciony z takimi stanami jak: samotność, izolacja jednostki, pragnienie ucieczki. Wreszcie w kolejnym ujęciu, wyspa spaja w sobie dobre i złe cechy. Z jednej strony manifestuje potęgę natury, unaocznia biedę i trud pracy. Z drugiej jest też gwarancją bezpieczeństwa i łączności z konkretną wspólnotą. Właśnie taką wyspą jest Orlandia z „Lodu” Ulli-Leny Lundberg.

Orlandii na mapie nie znajdziemy. Tak naprawdę pod tą fikcyjną nazwą ukrywa się Kökari na Wyspach Alandzkich – niewielkie, liczące raptem około 220 mieszkańców miasteczko, w którym urodziła się i wychowała autorka. Już ten fakt pokazuje, że „Lód” zawiera w sobie wątki biograficzne. Akcja książki została osadzona w okresie powojennym. Nie ma już walk, wojska czy czyhającego niebezpieczeństwa, ale skutki konfliktu zbrojnego są dla wielu nadal odczuwalne. Szczególnie wyrazista jest w tym kontekście rola położnej/lekarki Iriny, która uciekając przed wrogiem, musiała rozstać się ze swoim dzieckiem. Jej dylematy moralne stają się prawdziwym wyzwaniem dla głównego bohatera, który z racji swojego powołania, będzie próbował kobiecie pomóc.

Petter Kummel, bo o nim mowa, jest młodym wikarym. Wraz ze swoją żoną obejmują rolę pastorstwa w nowym otoczeniu. Skuta lodem ziemia właściwie od początku bardziej ich przyciąga niż odstrasza. Szybko zapoznają się z mieszkańcami, zwyczajami i lokalnymi waśniami. Dzięki swojej pracowitości, otwartości i elastyczności zyskują szacunek i posłuch, tak ważny dla krzewienia właściwych postaw u mieszkańców. W ten sposób Petter Kummel znajduje swoje miejsce na ziemi. Choć nie ma tu nadmiaru produktów, opieka lekarska z czasem jest coraz mniej dostępna, a specjaliści potrafią wykonać tylko najbardziej podstawowe w tym regionie budowle, nie brakuje mu niczego do szczęścia.

Akcja „Lodu” płynie powoli. Jak kra przesuwająca się po spokojnym morzu. Ulla-Lena Lundberg celebruje codzienność, w różnych jej odcieniach. Na pierwszy plan wysuwają się relacje i szczegóły otoczenia. Obserwujemy jak Mona doi krowy, śledzimy krok za krokiem wyprawę Pettera na egzamin duszpasterski, jesteśmy uczestnikami debaty na temat utworzenia przychodni zdrowia. Ta ostatnia scena jest szczególnie ważna, bo razem z sugestywnym opisem śpiewu w kościele, podkreśla jedność wspólnoty, mimo różnorodności poszczególnych jednostek. Życie na Orlandii toczy się w rytm pór roku. Latem mieszkańcy pływają na łodziach, w zimie poruszają się po lodzie. W okresie połowów intensywnie pracują, później korzystają ze zgromadzonych zapasów. Dzieci rodzą się, a starsi odchodzą. Wszystko dzieje się zgodnie z planem i w swoim tempie.

Spokojne prowadzenie narracji jest zaletą książki. Kontrastowe ukazanie surowego klimatu i bliskości ludzkiej może przywodzić w pamięci powieści Michaela Crummeya. Tam jednak, gdzie Kanadyjczyk szuka psychologicznej głębi swoich bohaterów, Ulla-Lena Lundberg stawia na patos. I właśnie tu upatruję głównego problemu utworu. Petter nie jest człowiekiem bez skazy, ale jego doczesne życie pełne jest ciepła i miłości. Stawia się na dalszym miejscu, ciągle ustępuje, nie ma kontrowersyjnych myśli. Działa trochę jak maszyna niosąca dobro. Z czasem pojawiają się także liczne przemówienia, wspomnienia, myśli gloryfikujące pastora. Trochę to nuży, chciałoby się poznać bohatera też z innej, niepocztówkowej strony.

Można „Lód” czytać także przez pryzmat postaci kobiecych. Te są silne, wiedzą czego chcą, potrafią walczyć o swoje (przynajmniej w większości). Przede wszystkim mają własne zdanie, które bardzo często okazuje się słuszne. Kluczowa wydaje się jednak rola przewoźnika – łącznika ze światem zewnętrznym. On obserwuje wszystko z dystansu, wiąże to co ziemskie, z tym co nieodgadnione.

Ostatecznie „Lód” jest lekturą satysfakcjonującą, konsekwentnie prowadzoną, spiętą wyrazistą klamrą. Może trochę przydługą, zbyt mocno ubóstwiającą człowieka, ale na pewno wartą poznania.

Recenzja "Partita" Sławomir Wernikowski

Wydawca: Forma

Liczba stron: 264


Oprawa: miękka ze skrzydełkami
 
Premiera: wrzesień 2022 rok

Sławomir Wernikowski w 2019 roku popełnił „Passacaglie” – zbiór wciągających opowiadań, który przez długo nie dawał mi spokoju. Wiem, że nie czytaliście go (10 ocen na lubimyczytać mówi wiele), więc krótko opowiem Wam co i jak  W siedmiu tekstach obserwowaliśmy zmagania współczesnego człowieka z przeszłością, z namiętnością, przede wszystkim z relacjami. Każdy z bohaterów (podobnie jak każdy z nas) był w jakiś kontakt uwikłany. A to profesor spotykał ucznia, a to malarza odwiedziła dawna partnerka, a to znowu samotnik skorzystał z usług prostytutki. Powiecie nic wielkiego, ot codzienność, brak nowych rozpoznań. I ja Wam przytaknę. A jednak dzięki intensywnemu użyciu dialogu, dzięki niewątpliwemu talentowi do dobierania słów, opowiadania Wernikowskiego we mnie żyły, rezonowały, domagały się sięgnięcia głębiej. Nie jest to dla mnie oczywista sytuacja, bo czytając rocznie ponad 500 opowiadań, o wielu zapominam od razu.

„Partita”, czyli najnowsza książka autora, jest dla mnie kontynuacją tego, co czytałem trzy lata temu. Ponownie rzecz dotyczy relacji z drugim człowiekiem (czasami nawet całą społecznością) i co warte podkreślenia, znowu istotny jest tu dialog. Od siebie dodam – dialog niepodrabialny, żywy, pełen kolorytu. Bohaterami są prawnicy (uściślają prawniczki), żołnierze, weteran, porzucone żony, kochanka, ofiara Wołynia a nawet Cezar. Akcja meandruje między współczesnością, przeszłością bliższą i dalszą, a rzeczywistością alternatywną (bo tam odczytuję „Faszystów”). Dzieje się tu naprawdę wiele, przez co czytanie jest po prostu dobrą rozrywką.

W centrum uwagi Wernikowskiego znajduje się język i związane z nim relacje interpersonalne. To dzięki nim pisarz udowadnia, że to co pozornie naturalne i oczywiste — jak rozmowa, odwiedziny klienta czy pogrzeb — jest zjawiskiem fascynującym i skomplikowanym. Dla autora „Passacaglii” język to nie tylko system znaków. On uwzględnia pragmatykę, uwarunkowania kontekstualne, indywidualność swoich bohaterów (dlatego żołnierze bywają wulgarni, prawnicy cyniczni, a emigranci mówią z obcymi naleciałościami) ale też szerokie spektrum zjawisk poznawczo-emocjonalnych, które warunkują procesy komunikacji. Skutkiem tych zabiegów jest literacka wizja porozumiewania się, która nie tylko kreuje iluzję rzeczywistości, ale faktycznie nią się staje. Jest zbliżona do naturalnej rozmowy. Komunikacja u Wernikowskiego przybiera też formę różnorodnych sygnałów werbalnych i pozawerbalnych. Sporo tu „odkrzyknięć”, „zdumień”, wodzenia wzrokiem i monologów wewnętrznych. Czytając poszczególne teksty czujemy się podglądacze, jakbyśmy stali tuż obok prawdziwych ludzi i wchodzili w ich świat.

W obu tekstach ‘prawniczych’ („Partita” i „Namaszczenie”) poznajemy ambitne kobiety sukcesu: Panią sędzię i adwokatkę. Są one bogate, mogą pozwalać sobie na traktowanie pracowników z góry, same decydują co i jak zostanie zrobione. Pozornie mają dużą swobodę, są symbolami wolności. A przy najmniej do czasu. Życie potrafi płatać różne figle i tak dzieje się i tym razem. Najpierw Pani sędzia powołuje na biegłego profesora, swoją dawną miłość. Później do gabinetu adwokatki wpada syn jej mężczyzny z lat młodzieńczych. Motyw dawnego związku jest jednym z ulubionych autora, wszak mogliśmy go już przerabiać np. przy lekturze „Żurka” z poprzedniego tomu opowiadań. Rozstanie daje przestrzeń do studiowania nieprzepracowanych traum. Pozwala także unaocznić, że nawet chodzący zwycięzcy bardzo łatwo mogą zostać skruszeni. Każdy z nas ma jakąś przeszłość, popełnione błędy, zdarzenia, o których nigdy nie zapomni.

Innym pojawiającym się w zbiorze wątkiem jest zdrada. Autor rozpatruje ją w wielu kontekstach. W „Klusce” i „Blogu” zdradzają partnerzy, a konsekwencje ich działań prowadzą do rozbicia komfortowych układów. W „Farsali” przenoszącej nas do roku 48 naszej ery (starcie między wojskami Cezara i Pompejusza), zdradzają poddani. Jednak mimo agitacji swoich zaufanych żołnierzy, Cezar nie zamierza wyciągać z tego konsekwencji. W tym konkretnym kontekście zdrada uchodzi na sucho, bo tak jest politycznie korzystniej. O zdradzie myślą też bohaterowie innych opowiadań, jak chociażby wtedy, gdy wykonują rozkazy sprzeczne z ich sumieniem. Być może właśnie ten rodzaj zdrady, własnych poglądów i zasad, jest najboleśniejszy.

Czytając kolejne opowiadania zwraca uwagę powtarzalność układu tekstów. Zaczyna się od kilkuakapitowego wstępu, płynnie przechodzącego w rytmiczny dialog i emocjonalną puentę (a to zabawną, a to zaskakującą, a to nawet poruszającą). Narracja Wernikowskiego przypomina utwory muzyczne. Oddala się od życia wewnętrznego bohatera, by zaraz do niego powrócić, oddaje głos postaci drugoplanowej, by jeszcze lepiej uwidocznić absurdy dziejących się zdarzeń. Wszystkie teksty splatają się w jedną rzeczywistość, w kalejdoskop ludzkich pożądań, odkryć, zaskoczeń i rozczarowań. Są jak partita – rozciągnięty utwór składający się z kilku mniej lub bardziej spójnych stylistycznie fragmentów (do zmiany pozostaje utwór o pomocy dla obywateli Ukrainy – być może i ważny, ale zupełnie nieangażujący).

Recenzja "Powrót do Uluru" Mark McKenna

Powrót do Uluru – Wydawnictwo ArtRage 

Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 400


Oprawa: miękka z dziurką

Tłumaczenie: Tomasz S. Gałązka
 
Premiera: listopad 2022 rok

Nie będę się tu mądrzył, że jestem jakimś specjalistą od Australii. Przystępując do lektury „Powrotu do Uluru” widziałem, że jest to państwo kontynent, że stolicą wcale nie jest Sydney, że żyją tam kangury, Tim Cahill dobrze grał głową, a futbol australijski jest wyjątkowo widowiskowy (naprawdę kiedyś śledziłem jeden sezon tych rozgrywek!). No dobra, wiedziałem może nieco więcej, ale wcale nie tak dużo, jak bym chciał. Powiedzmy, że byłem jednym z tych, co chcieliby przytulić koalę i wejść na Uluru. O drugiej z tych ambicji mogę już zapomnieć, co zawdzięczam lekturze książki Marka McKenna (tak na marginesie to czytając nieco więcej o Australii podczas lektury, dowiedziałem się także, że koale są płochliwe i przytulanie może doprowadzić je do utraty zdrowia).

Pierwszym co zwraca uwagę w książce wydanej przez ArtRage, jest tytuł. Wiecie jak to jest – słyszysz Uluru i już wiesz, że chcesz to czytać. Nie za dużo o tym w Polsce się pisze, a co by tu nie mówić, wzrok przykuwa. Drugiej takie formacji skalnej na świecie nie znajdziecie. Kto by nie chciał jej zobaczyć? Czegoś więcej się o niej dowiedzieć? Kto odmówi opowieści o legendzie? Tu jednak moje ostrzeżenie - zanim do Uluru w książce się dokopiecie, minie kilkadziesiąt stron. Bo to nie jest laurka wystawiona dla obszaru wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nie jest to też reportaż o tym, jak to fajnie jechać na wycieczkę marzeń. To książka historyczna, której 20% stanowią przypisy i źródła!

Pierwszy rozdział dotyczy tego, o czym tak naprawdę Mark McKenna chciał napisać – środka Australii. Badacz analizuje historię wyznaczania centralnego punktu kontynentu. Przywołuje kilka hipotez, wskazuje jakie błędy przy tym popełniono, ostatecznie potwierdza jeden z typów. Nie będę się tu skupiał na konkretnych miejscach i nazwiskach, bo kogo to interesuje, ten musi tę książkę przeczytać. Dla mnie dużo ważniejsze w tej części lektury było podkreślenie, że środkowa Australia to ogromna przestrzeń pokryta czerwoną glebą, na której mieszkają tak rdzenne ludy, jak i kolonizatorzy. Z uwagi na panujący klimat i jednych i drugich było i nadal jest mało. Gęstość zaludnienia tej części kontynentu bliższa jest Alasce, niż Melbourne.

Analizując historię tego miejsca Mark McKenna co chwilę trafiał na starą opowieść o Billu McKinnonie. Daję sobie rękę uciąć, że większość czytelników książki nie ma pojęcia, kim był ów człowiek. Ja też nie wiedziałem. W każdym razie to właśnie o nim jest „Powrót do Uluru”. Chociaż nie tylko o nim, bo jest tu też przecież silny wątek Ayers Rock, Mutitjulu, Pitjantjatjara, Yankunytjatjara, Anangu i wielu innych.

McKinnon był policjantem, który po serii mniej lub bardziej udanych przygód, trafił do Alice Springs. Googlując dzisiaj nazwę miejscowości dowiemy się, że zamieszkuje je około 25 tysięcy osób, że ma tam siedzibę kilka firm, a przez miasteczko przechodzi kolej. Na początku lat trzydziestych takich luksusów jednak nie było. Posterunek to była zwykła rudera, którą trzeba było urządzić na nowo. To jednak nie koniec obowiązków nowego służbisty. Jego praca polegała także, a może nawet głównie na patrolowaniu terenu. Gdy nadchodził ten czas, napełniał baniaki wodą, brał wielbłąda i ruszał z towarzyszem w trasę. Skwar, spanie pod gołym niebem, pieczenia dampera, przyrządzanie posiłków z waranów, indyków, kangurów czy kotów – to wszystko brzmi nawet romantycznie, ale w rzeczywistości takie nie było. McKinnonowi zdarzało się przejechać 160 kilometrów na wielbłądzie w ciągu zaledwie 4 dni, co z pewnością było dalekie od luksusu. Niejednokrotnie musiał ścigać zabójców, odpierać ataki uzbrojonych w woomery plemion, albo przewozić podejrzanych. Była to praca, która wymagała samozaparcia i odwagi.

McKinnon przez lata służby urósł do miana legendy i bohatera. Jak stara się nam dowieść jednak Mark McKenna, miał on też swoje za uszami. W jednej ze scen pisze tak: „Ich opowieści o tym, jak McKinnon i jego tropiciele przykuwali ich do drzew, jak kopał ich i bił, chłostał rzemieniami z bawolej skóry czy łańcuchami, do krwi okładał żelaznymi prętami z uprzęży wielbłądów, nawet łamiąc kończyny odmawiał pożywienia i wody”.  Człowiek z takim charakterem musiał prędzej czy później przesadzić. I faktycznie tak się stało. W 1934 roku ścigając morderców Kai-Umena (wyrok był powiązany z naruszeniem prawa plemiennego) dopuścił się użycia broni, co zakończyły życie Yokunnuny. Śledztwo przeprowadzone w tej sprawie wykazało niewinność McKinnona. Nieco inne światło rzucają wyniki badań przeprowadzonych przez autora niniejszej publikacji.

W „Powrocie do Uluru” obserwujemy stopniowy proces odkrywania prawdy. Na podstawie wywiadów, dziennika McKinnona i innych materiałów, Mark McKenna burzy mit policjanta-legendy. Przy okazji dotyka szeregu innych kwestii związanych z polityką rasową. Opisuje też Uluru, gdzie doszło do popełnienia zbrodni. Dla Anangu to Tjukarpa, z kolei w oczach białoskórych to po prostu kolejna atrakcja, na której można zarobić. Należy się cieszyć, że po dziesiątkach lat zabójstw, rasistowskiego prawodawstwa i asymilacji Aborygenów, dzisiaj Ayers Rock została oddana w zarządzanie ich prawowitych właścicieli.

„Powrót do Uluru” to na pewno kawał dobrej pracy historycznej. To też utwór rzeczowo odsłaniający mało znaną historię. Lektura płynie wartko, autor bardzo dba o nie przesadzenie z liczną nazwisk i miejsc. Skupia się na pewnym wycinku przeszłości Australii, dzięki czemu książkę czyta się momentami jak powieść. Całość wzbogacają zdjęcia, które nadają treści autentyczności i namacalnego charakteru. Mam jednak jedną uwagę – chodzi o końcówkę. W sumie mało mnie interesują dylematy moralne autora. Czy lepiej pisać brutalną prawdę, czy może szanować pamięć McKinnona? Generalnie rozumiem wyrzuty sumienia, ale nie widzę uzasadnienia, aby zamieszczać ich opis na kilkunastu stronach tej książki (było to już mielone wielokrotnie w innych pozycjach, no taka praca historyka, co zrobić). Poza tym drobnym zgrzytem „Powrót do Uluru” to rzecz bardzo dobra, godna polecenia.