Recenzja "Podróż ludzi księgi" Olga Tokarczuk

Wydawca: Wydawnictwo Literackie


Liczba stron: 244

Oprawa: twarda

Premiera: 3 kwietnia 2019 r

„Podróż ludzi księgi”, czyli powieściowy debiut późniejszej zwyciężczyni Międzynarodowego Bookera, w 1993 roku przyniósł Oldze Tokarczuk nagrodę Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek .Autorka „Biegunów” od początku swojej pracy artystycznej stanęła na uboczu tzw. literatury środka. Jej obiektem zainteresowań nie były tak popularne w dobie zmian politycznych tematy jak: problematyka społeczna, rodzinno-obyczajowa, transformacja ustrojowa, prowincjonalność. Nie interesowały jej proste fabuły czy oczywiste postaci. W opozycji do większości pisarzy śmiało stawiała na sprawy fundamentalne i pod płaszczykiem mitów i symboliki narodowej, podejmowała tematy natury moralno-filozoficznej. To właśnie te cechy dopracowywała przez całą swoją literacką karierę, ostatecznie dochodząc do czegoś nowego – do współczesności, a nawet przyszłości („Opowiadania bizarne”). 

Zanim jednak Olga Tokarczuk wprowadziła w swoje teksty wątki biograficzne i elementy futurystyczne, silnie opierała swoje powieści o znane jej teksty kultury, które z bajeczną wręcz łatwością mieszała ze zmyślonymi opowieściami. Jedną z właściwości tej prozy jest właśnie intertekstualność, ciągły dialog ze sztuką i rzeczami dla człowieka kluczowymi. Jak sama nazywa to w omawianym tytule „A jednocześnie każda książka napisana przez człowieka wychodzi poza niego. Człowiek, który pisze książkę, przekracza siebie, bo czyni odważną próbę określenia siebie i nazwania”. Tak więc już w pierwszej powieści Tokarczuk świadomie zrywa z szufladkowaniem swojej prozy. Niejednorodność kompozycyjna (która w perspektywie czasu i tworzenia kolejnych dzieł stała się tokarczukową jednorodnością) mogła początkowo budzić lęk u czytelnika przyzwyczajonego do klarownych rozwiązań formalnych. Z perspektywy czasu wiemy jednak, że to właśnie w tych wariacjach i zmąceniu gatunkowym tkwi popularność książek Pani Olgi.

Sama treść „Podróży ludzi księgi” jest bardzo prosta. Grono oświeconych wyrusza w podróż, której celem jest odnalezienie Księgi: woluminu zawierającego kwintesencję ziemskiej mądrości i mającej dar uzdrawiania. Ich droga, podobnie jak setki innych w literaturze czy filmie (w tekście padają intertekstualne odwołania chociażby do „Ulissesa”), nie będzie szła zgodnie z planem, a nieoczekiwane wydarzenia sprawią, że do Markiza dołączy piękna kurtyzana i wiejski niemowa Gauche. Dalsze ich losy, rodząca się miłość, będą pretekstem do dużo ważniejszych rozważań o sensie samego podróżowania. Chociaż mam wrażenie, że to nie do końca prawda, a właściwie tylko jej zalążek. Bo oczywiście można tę książkę odczytywać jako uniwersalną przypowieść o istocie ludzkich dążeń i chęci poznania odpowiedzi na pytania fundamentalne. Ja jednak wychodzę z założenia, że w tekst Olgi Tokarczuk należy się wsłuchać. Wtedy odkrywa się zupełnie inne znaczenie. „Podróż ludzi księgi” mówi o samej kreacji, o pisaniu, o odnoszeniu się do twórczości. Odnajduję w wielu zdaniach tej książki dyskusję na temat potrzeby pisania, ciągłej walki z układaniem chaosu, szukaniu porozumienia między przyjemnością z czytania, a wytrącaniem czytelnika ze strefy komfortu. „Księga wciąż jeszcze leży tam, gdzie zostawił ją Gauche. Zawsze więc może się zdarzyć, że ktoś ją wreszcie znajdzie i przyniesie światu, a wtedy na pewno nie zostanie już nic do napisania”. To zdanie doskonale oddaje to o czym piszę: tu chodzi o podróżowanie po książce, o ciągłe doszukiwanie się nowych interpretacji i głód wiedzy. Bo książki powinny przecież coś dawać czytelnikowi, niezależnie czy są to emocje, wiadomości czy refleksje. Ważne aby po lekturze czuć się istotą spełnioną. Wtedy czytanie ma rację bytu. I w tym wymiarze „Podróż ludzi księgi” jest swoistą parabolą, w której wciąż powracają wątpliwości co do możliwości odkrycia istoty ludzkiej osobowości.

Jest także ta książka pięknym hołdem złożonym semantyce („Wiedział, że te znaczki mają dla ludzi znaczenie. Niby martwe i nieruchome, zawierają w sobie ruch i życie. Widział czytających ludzi i zawsze dziwiło go, że ich twarze się wtedy zmieniają. Co się działo między płaskimi, drobnymi znaczkami a okiem? Jaki cud zachodził? Dlaczego księga nie mogła mówić wprost głosem, obrazem, dlaczego przemawiała znakami, których nie rozumiał?”) i szerzej rzecz ujmując – komunikacji. Komunikacji ważnej, bo społecznej, gdzie różne grupy ścierają swoje poglądy przy pomocy różnych form dialektycznych.

„Podróży ludzi księgi” odnosi się więc moim zdaniem silnie do filozofii naszego języka, ale także do poszukiwania porządku rzeczywistości. Znajdziecie w niej to wszystko, za co cenicie, bądź też dlaczego nie lubicie prozy autorki „Ksiąg Jakubowych”. Będzie dużo życiowej mądrości, ciekawi bohaterowie, astrologia, dziwaczność, historia. Urzekające są zestawienia proponowane przez pisarkę: naukowy realizm z całkowitym poddaniem się naturze. Bo co więcej wam powie – wiedza zawarta w książkach, czy obserwowanie świata wokół nas? To gęsta od znaczeń proza, domagająca się wewnętrznego przemyślenia i solidnego przetrawienia. Myślę, że jakość jej jakość wynika głównie z tego, że niezależnie czy odczytamy ją jako powieść przygodową, metaforę ludzkich dążeń, badanie językowego kodu czy może jeszcze inaczej, zawsze będzie ona interesująca. A spójne połączenie tych wątków udowadnia, z jakiego pokroju pisarzem mamy do czynienia.

Recenzja "Dziwka" Anna Mazurek

Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 360

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 10 maja 2019 r

Mery Malinowska, tak naprawdę nosi nazwisko Huk, jak prokurator zajmujący się sprawą zabójstwa Weroniki. I to ma znaczenie, podobnie jak każdy inny ślad zawarty w tej książce. Mery, mogłoby się wydawać, jest kobietą spełnioną. Młoda, zgrabna, z wyższym wykształceniem, życie zawodowe zaczyna zmierzać w upragnionym kierunku. Nie bardzo wiemy skąd ani dlaczego wzięła się w Krakowie, ale widzimy, że dobrze się tu odnajduje. Ma przecież znajomych. Pozornie. Te pozory są w książce Anny Mazurek bardzo istotne, bo jak się na końcu okaże, nic nie jest takie jakim się wydawało. Nawet to szczęśliwe życie bohaterki, właściwie od początku radosnym wydaje się tylko z odległości. Bo czy szczęśliwy i spełniony człowiek rusza w somnambuliczną  wędrówkę po krakowskich klubach techno i melinach? Czy taka osoba łyka tabletki, pije wino naprzemiennie z wódką i kupuje broń na czarnym rynku? Czy wreszcie zadowolona z życia jednostka oddaje się orgiom i ryzykuje swoim byciem, aby odkryć prawdę o śmierci swojej koleżanki?

Obraz, który tu nakreślam, jest prawdziwy, chociaż o jego pełnym kształcie, dowiecie się dopiero gdzieś pod koniec lektury. Anna Mazurek zaczyna jak w klasycznym kryminale, od morderstwa. Jadąca na urlop para seniorów z wnukami odnajduje w lesie zmasakrowane ciało, które na domiar złego jeszcze nie obumarło. Zanim jednak lekarze odnotują zgon, Weronika nie powie nic istotnego w sprawie śledztwa. Tajemnica gwałtu i zabójstwa będą przewijać się tu do samego finału, a tropy naprowadzające do jej rozwikłania, będą pojawiać się na wielu frontach: od policyjnych przesłuchań, przez wiadomości faceookowe, aż po efektowne wyroki. Pytanie tylko, czy tak naprawdę o tę intrygę tu chodzi? Czy to ciekawy montaż z mocno przerysowaną rzeczywistością jest tu najważniejszy?

Odpowiedź wcale nie jest taka oczywista. Trzeba uwzględnić indywidualne preferencje i wrażliwość czytelnika. Zakładam jednak, że po „Dziwkę” fani wartkiej akcji nie sięgną, a dla wszystkich pozostałych śpieszę z informacją, że sedno książki znajdziecie na końcu. Zdradzę Wam jedynie tyle, że choć autorka garściami czerpie z szablonów noir, potrafi przy tym zaskoczyć i udowodnić, że ma większe ambicje niż powielanie gotowych rozwiązań. „Dziwka” to taka psychologiczna układanka, którą należy najpierw odrzeć z aury zagadkowości, a następnie przetrawić jej traumatyczną formę. Trochę jak z filmami Gaspara Noe i Davida Lyncha. W ten obraz należy wejść bardzo głęboko, poddać się wojerystycznym cierpieniom z niemego uczestnictwa postępującej autodestrukcji. Tylko wtedy w pełni docenicie wyobraźnie autorki.

Podoba mi się to bliskie trzymanie bohaterów, podpatrywanie ich każdego chorego kroku. Od ćpania, przez oglądanie hardporno, aż po internetowy hejt. Wachlarz ich codziennych doznań jest bardzo szeroki i prawdopodobnie zupełnie różny od tego, co wy znacie doskonale. Choć to właśnie ludzie są tu kluczowi, liczy się także przestrzeń. Ona żyje i bezustannie ewoluuje, tak jak ożywiona i progresywna jest skwasowana wyobraźnia wszystkich uczestników tej historii. Kraków w oczach Mazurek jest jak Sin City pomieszane z piekłem Dantego. Wyczuwając klimat tego ludzkiego horroru i wchodząc na najwyższy stopień literackiej immersji, możemy więc zadać sobie skądinąd słuszne pytanie, na ile w kontekście „Dziwki” mamy jeszcze do czynienia ze strukturalnie uzasadnionym dziełem, a na ile już z czystą empirią?

„Dziwka” jest więc opowieścią dekonstruującą pewne mity o literaturze spod znaku kryminalnych zagadek. Niestety młodej autorce nie udało się całkowicie uciec od wad tego typu opowieści. Czytelnik może zadać sobie chociażby pytanie, dlaczego policja nie sprawdziła facebooka ofiary? Albo jak to jest, że młoda kobieta ma otwarte drzwi do każdej dziedziny życia? Tu nawet broń leży na wyciągnięcie ręki, wystarczy odezwać się do pierwszego znajomego, który ma znajomego, który gdzieś pod ladą trzyma niepotrzebnego colta czy inny format broni palnej. Bywają też wątki tylko liźnięte, które po odpowiednim pogłębieniu mogły stać się kolejnymi cegiełkami w budowie karykaturalnego świata. Wątpliwości jest więcej, uproszczeń także, z tym trzeba się pogodzić. Ma to na pewno związek z wysokim tempem, jaki narzuca autorka wydarzeniom. Ale mimo wszystko to nie przeszkadza, uwierzcie.


Debiut Anny Mazurek to książka spod znaku obsesji. Szalona jazda po krzywej życia młodej kobiety. Powieść brutalna, mroczna i ostatecznie także emanująca smutkiem. To opowieść o źródle przemocy funkcjonujące w różnych formach. Dużo tu bezsilności, zagadek, pasji i cierpienia. Ja nie mogłem się oderwać, a to już chyba jest jakaś rekomendacja prawda?

Recenzja "Napitki & Literatura. Antologia opowiadań holenderskich i flamandzkich"


Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 424

Oprawa: miękka

Tłumacz: Barbara Kalla, Bożena Czarnecka, Ewa Dynarowicz

Premiera: 23 kwietnia 2019 r

Barbara Kalla i Bożena Czarnecka dokonujące wyboru tekstów do zbioru „Napitki & Literatura” postawiły na 28 twórców, których dzieła miały w jakiś sposób naświetlić polskiemu czytelnikowi specyfikę holenderskich i flamandzkich opowiadań. Wśród wytypowanych nazwisk znalazły się te znane już polskiemu czytelnikowi (np. Tommy Wieringa, Arnon Grunberg, Jan Wolkers czy Hugo Claus), jak i osoby, których teksty nie były jeszcze na polski tłumaczone (np. Maria Dermoût, F. Bordewijk, Doeschka Meijsing, J.M.A. Biesheuvel, Vonne van der Meer czy Manon Uphoff). Już sam wykaz artystów może przyprawić o niemały zawrót głowy sugerując równocześnie, że czeka nas lektura bardzo zróżnicowana. I tak też jest w rzeczywistości.

Zaczyna się tytułowym opowiadaniem. Jego autor, Tom Lanoye, przytacza historię liliputa, który zasadniczo miał trzy problemy w życiu: krępą budowę ciała, skłonność do homoseksualizmu oraz przyrodzenie, które rosło do niebotycznych rozmiarów pod wpływem podniecenia. A że bohatera podniecało wiele, często zdarzały się przypadki rozrostu jego ciała w najmniej spodziewanych momentach, prowadzące do istotnych nieporozumień. Autor oparł swoją pracę na figurze metafory i surrealizmie by osiągnąć założony cel – ukazanie odmienności i trudności, jakie się z tym wiążą. Także samotności i inności tak często nieakceptowanej przez społeczeństwo. Ten tekst zapowiada szereg form opartych na podobnym schemacie – szokowaniu czytelnika nieoczywistościami, za którymi kryją się większe prawdy o tolerancji i tożsamości człowieka. Jest tu chociażby tekst o wielkim kocie i małym dziecku („Kot kilo”), o kobiecie, która wynajęła kosa do śpiewania na dachu, a ten okazał się zachłanną wroną („Kos”), o Herbercie, który najpierw kupuje olbrzymią lodówkę, później zaś pakuje do niej swoją żonę, ćwiartuje ją, a mięso wystawia ptakom na pożarcie („Skrzydlaci przyjaciele”). Abstrakcja sięga zenitu, gdy w opowiadaniu „Wizyta starszych” czytamy takie pierwsze zdanie „Gdy strząsałem ostatnie krople moczu z przyrodzenia, usłyszałem dźwięk dzwonka u drzwi”.

„Napitki & Literatura” operują także innymi rejestrami. Są tu teksty podejmujące tematykę prowadzenia biznesu i przemijalności  rzeczy („Dekker, Koolen & Buis”), współczesna wersja „Księcia i żebraka” („Wyznanie”), przemocy w jej najczystszej, brutalnej formie („Wkładasz buty i idziesz”), inicjacji seksualnej 15-letniej dziewczyny z robotnikiem imigrantem („Pożądanie”), czy historia o blisko czterdziestoletnim samotniku, który postanowił adoptować małą Chinkę („Ktoś inny”). Wydaje mi się, że to właśnie ten ostatni tekst stanowi najjaśniejszy punkt zbioru. Arnon Grunberg porusza w nim szereg ważnych tematów: adopcja, naiwność, pożądanie, rodzicielstwo, samotność. Robi to w ciekawy sposób, a całą historię zamyka zaskakująco dojrzałą klamrą kompozycyjną.

„Napitki & Literatura” to nie tylko różnorodność tematyczna, ale też formalna. Mimo że teksty zebrane w książce nie są zbyt długie, mamy tu przegląd wielu metod pisania. Od realizmu magicznego, przez surrealizm, erotykę, aż po weryzm czy literaturę potoczną. W „Wulkanach” Jef Geeraerts używa nawet strumienia świadomości. Opowiada o mężczyźnie, który obudził się w szpitalu, czekając na piękną Julię. Narrator wspomina swoją misję w ośmiostronicowym zdaniu, będącym chaotycznym zapisem jego ostatnich godzin przed przygnieceniem betonowym blokiem. W ten ciekawy kompozycyjne sposób autor dokonuje rekonstrukcji wypadku. Udaje mu się przy tym oddać nastrój osaczenia, bólu i trwogi. Bardzo podobał mi się także „Zdrowy gangster” Hugo Clausa, głównie ze względu na odwołania do postaci Bogarta i Widmarka.   

Duże podziękowania należą się Korporacji Ha!art za wydanie recenzowanej pozycji. „Napitki & Literatura” jest książką bardzo różnorodną, serwuje nam panoramiczne spojrzenie na temat literatury holenderskiej i flamandzkiej. Owa różnorodność, wiąże się ściśle także z nierównością. Dlatego nie warto zniechęcać się jednym czy drugim mniej udanym tekstem, bo można tu też znaleźć prawdziwe perełki. W tych opowiadaniach ironia miesza się z tragedią, a życie przedstawione jest często z przymrużeniem oka.  Myślę też, że to nie tylko egzotyczna ciekawostka, ale również pewien odmienny kulturowo obraz naszego otoczenia. Choćby dlatego mogę go polecić.

Recenzja "Petra" Jaime Rosales


Reżyseria: Jaume Rosales

Czas trwania: 1 godz. 47 min.

Kraj produkcji: Francja, Dania, Hiszpania


Premiera polska: 21 czerwca 2019 rok

Jaime Rosales do tej pory zdobył rozgłos jedynie wśród widowni nowohoryzontowej. Dzieje się tak pewnie dlatego, że hiszpański reżyser niezmiennie zainteresowany jest kinem autorskim, orbitującym wokół figur rodziny, terroryzmu, godności, stosunków damsko-męskich, a zarazem odważnym formalnie. Ciągłe poszukiwanie nowego języka, różnorodne metody wyrazu, sprawiają, iż trudno przypiąć mu łatkę „latynoskiego reżysera” w mainstreamowym znaczeniu, jakiego nabrało to wyrażenie w ostatnich latach, głównie w związku z działalnością Pedro Almodovara. Rosalesowi bliżej raczej do klasyków kina z południa Europy (pokroju Carlosa Saury), mimo iż stylistycznie i tematycznie jego najnowszy film Petra, lokujący się na pograniczach telenoweli i kryminału, znacznie odbiega od wcześniejszych ryzykownych projektów artysty.

Pierwsze zdziwienie przeżywamy już na samym początku filmu. Oto zapowiedź rozdziału drugiego, w którym poznajemy głównych bohaterów dramatu: Petrę (Bárbara Lennie), Jaume (Joan Botey) i Lucasa (Àlex Brendemühl). Krótka refleksja podpowiada, że przedstawione wydarzenia przebiegać będą nielinearnie, a to co oczywiste, mieszać się będzie z dwuznacznościami. I tak faktycznie jest. Fabuła dzieła rozpoczyna się od przyjazdu tytułowej postaci na wieś. Petra chce obserwować pracę mieszkającego tam słynnego rzeźbiarza, egocentrycznego starca, dla którego wszyscy wokoło są tylko pionkami na jego planszy życia. Petra nie trafia tam bynajmniej z pobudek edukacyjnych, czy nawet deficytów wrażliwości. Jej motywacje są dużo głębsze i kryją w sobie tajemnicę, która będzie tu filarem utrzymującym napięcie w filmie. Protagonistka spędza dużo czasu z Lucasem, głównie na spacerach po sielankowej krainie i niekończących się rozmowach. Ich związek, rodzące się jednostronnie uczucie, nie może dojrzeć to prostej finalizacji. Jest to tylko dalszy etap dyskretnej gry, tyleż emocjonalnej, co formalnej.

Hiszpański reżyser od samego początku w symboliczny sposób sygnalizuje, że upływający czas nie leczy ran, lecz pozostawia żywe blizny, które bardzo łatwo rozdrapać. Choć akcja dzieje się na słonecznej prowincji w czasie rzeczywistym, Rosalesa bardziej interesuje przeszłość, która transformuje się na „teraz” bohaterów, oraz przyszłość, którą determinują działania postaci. Trauma porzucenia i zapomnienia na zawsze odmieni to, jak wyglądać będą relacje międzyludzkie członków rodziny. Letni, wiejski krajobraz znakomicie kontrastuje z trudną i nostalgiczną tematyką tego filmu. Antagonizmów jest tu zresztą dużo więcej, podobnie jak masek przybieranych w różnych momentach. Wszystko jest przecież złudą, celowym morzem fałszu pokazującym, że tak naprawdę nawet sielska historia może mieć swoje mroczne oblicze.

"Petra" czaruje niesamowitymi ujęciami i scenami. Bajeczny pejzaż, ciepłe wnętrza i moc natury zamknięte są starannie przemyślanej kompozycji, uwznioślającej trudy życia wewnętrznego bohaterów. To film przemyślany i świetnie nakręcony, trzymający w napięciu do końca. Choć Petra to uroczy, kinowy rollercoaster, w którym formalnych i scenariuszowych atrakcji nie brakuje, mimo wolnego tempa narracji, to Rosales nawet na moment nie zapomina o swoich bohaterach. To na nich skupia się cała uwaga widza, do nich należy też ostatnie zdanie. To wielowymiarowe postacie z różnorakimi motywacjami, problemami i priorytetami, które tworzą ciekawą i barwną mozaikę. Swoisty obraz rodziny XXI wieku. Jeśli nie boicie się sennej formuły połączonej z całkiem nietypowymi pomysłami na rozwój zdarzeń, śmiało sięgnijcie po Petrę. Prawdopodobnie was pochłonie, podobnie jak i mnie.

Recenzja "Chmury i łzy" James Ngugi

Wydawca: PIW

Liczba stron: 137

Tłumacz: Zofia Kierszys

Oprawa: miękka


Premiera: 1972 r.

Ngũgĩ wa Thiong’o od lat pojawia się na szczycie listy faworytów do odznaczenia Literacką Nagrodą Nobla. Kenijski pisarz, urodzony w 1938 roku w Kiambu, zadebiutował w 1964 roku nowelą „Chmury i łzy”. W tamtych czasach pisał jeszcze jako James Ngugi, sama zaś książka została napisana w języku angielskim. Z czasem, wraz ze zradykalizowaniem podejścia Ngugiego do życia politycznego, zaczął tworzyć innego typu formy literackie: sztuki teatralne, opowiadania, eseje, prace naukowe, książki dla dzieci – każdorazowo spisując je w ojczystym języku kikuju. 

„Chmury i łzy” osadzone zostały w prowincji Nairobi, w centralnej części Kenii. Akcja dzieje w okresie powstania Mau-Mau, czyli zbrojnego wystąpienia rdzennej ludności Kenii przeciw kolonialnej administracji Wielkiej Brytanii. Genezą wybuchu powstania była przede wszystkim trudna sytuacja społeczna i gospodarcza miejscowej ludności, będącą następstwem uzyskiwania przez Europejczyków aktów własności do nieproporcjonalnie wielkich obszarów ziemskich. Właśnie ten obraz rzeczywistości opisuje Ngũgĩ w swojej książce. Główny bohater - Njoroge, jest synem ubogiego Ngotho, który pracuje dla jednego z Europejskich potentatów ziemskich. Gdy do głosu dochodzi społeczne niezadowolenie, a plany zaczynają przekładać się na coraz częstsze akty wandalizmu, Ngotho przyłącza się do strajkujących. W ten sposób z potrzebnego i niezastąpionego pracownika, przekształca się we wrzód, który przy dużym udziale braci Njoroge, biali okupanci postanawiają szybko wyciąć. 

„Chmury i łzy” napisane zostały w narracji pierwszoosobowej. Ngũgĩ miał bardzo ciekawy pomysł, aby język swojego bohatera ewoluował wraz z jego rozwojem. Początkowe zagubienie, naiwność i ograniczenie, z czasem zmieniają się w bardziej rozwinięte myśli i wypowiedzi. Stylistyka dojrzewa wraz z Njoroge. Autor portretuje młodego Kenijczyka w różnych dla niego rolach społecznych – jako uzdolnionego ucznia, poszukującego miłości nastolatka, członka plemienia, badacza tożsamości rodzinnej. Zwątpienie i niepewność, w obliczu narastających nieszczęść, zostały tu ukazane z zadziwiającą jak na debiutanta, psychologiczną głębią. Chociaż szczerze trzeba przyznać, że od potencjalnego Noblisty oczekiwałbym jednak czegoś więcej. Kuleje także nieco warstwa językowa, która mimo ciekawego pomysłu, wydaje się zbyt literacka i odbiegająca od codzienności afrykańskiej prowincji i niepiśmiennych rolników. 

Mimo tego mankamentu  „Chmury i łzy” okazały się dla mnie lekturą zadziwiająco ciekawą i świeżą. Ngũgĩ pokazuje czytelnikowi pewien wycinek trudnej historycznie rzeczywistości, który napisany został w sposób przemyślany. Czuć, że pisarz był świadkiem opisywanych zdarzeń, że to nie jest historia oderwana od doświadczeń narratora. Warstwa faktograficzna miesza się tu z fabułą, tworząc substancję przejrzystą i literacko poprawnie ukształtowaną. Istotne są tu także szerokie horyzonty pisarza, który nie tylko analizuje temat rodziny, ale także walki z kolonizatorem, edukacji, miłości czy przywiązania. „Chmury i łzy” to też kolejna nowela, która dowodzi, że w czasach niewoli, nie ma przestrzeni na neutralność i zogniskowanie swoich życiowych celów wokół bliskich. Trudno oczywiście wysnuwać wnioski o możliwości otrzymania Nagrody Nobla na podstawie tej jednej pozycji, natomiast już ona udowadnia mi, że mamy do czynienia z pisarzem niezłego kalibru, szczególnie w warstwie fabularnej. Tylko że to chyba jednak trochę za mało, na najważniejsze literackie odznaczenie. 

Recenzja "Kryptonim Frankenstein" Przemyslaw Semczuk


Wydawca: W.A.B.
 
Liczba stron: 384

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 13 września 2017 r.

Mark Twain pisał, że „Każdy człowiek jest jak Księżyc. Ma swoją drugą stronę, której nie pokazuje nikomu”. Joachim Knychała, seryjny morderca ze Śląska, też miał swoje drugie oblicze. Z pozoru był człowiekiem spokojnym i ułożonym. Można powiedzieć, że nawet rodzinnym, bo mimo trudnej przeszłości (w młodości był regularnie katowany przez babkę, która nazywała go „polskim bękartem), udało mu się znaleźć swoje małe miejsce na ziemi. Zanim jednak znalazł żonę i wydał na świat potomków, Joachim miał marzenia – chciał wstąpić do szkoły żeglugi śródlądowej. Ostatecznie skończył jako górnik, co biorąc pod uwagę czasy i miejsce zamieszkania, nie może dziwić. Jego zawód, choć dobrze płatny, umożliwiał mu także ukrywanie innej natury jego pożądań. Możliwość powrotów do domu o różnych porach, okazała się ostatecznie pokusą, z którą Knychała nie potrafił sobie poradzić. 

Przemysław Semczuk postanowił przedstawić losy jednego z najbardziej rozpoznawalnych seksualnych dewiantów w zbeletryzowanej formie. I trudno nie odnieść wrażenia, że był to strzał w dziesiątkę. Uwaga autora ogniskuje się nie tyle na wydarzeniach, ile na zranionej psychice bohatera. Co ważne, nie jest to literatura z postawioną tezą. Owszem, gdzieś w pewnym momencie pisarz wspomina o dualnej naturze swojego bohatera, nie narzuca nam jednak tego zdania. Stara się nakreślić pejzaż jego emocji takim, jakim był, biorąc pod uwagę dostępny materiał dowodowy. A ten był szalenie różnorodny: od akt procesowych, przez wywiady z osobami, które sprawą się zajmowały, aż po stare mapy czy artykuły w czasopismach. Widać że Przemysław Semczuk zawód reportera traktuje bardzo serio – w jego książce wszystko jest pewne i wiarygodne. Każdy budynek, ulica i autobus jest tu przedstawiony z punktu widzenia historycznego. To nie są anonimowe obiekty, czytelnik dowiaduje się kiedy powstały, jakie były ich losy, dlaczego nazywały się tak a nie inaczej, a nawet o której porze panował największy ruch na linii. Ba, pisarz zwraca uwagę na takie małe elementy otoczenia jak błędnie zamontowana klamka w drzwiach piwnicy, która w tym konkretnym momencie historii miała dla Knychały wielkie znaczenie. To co ma śmierdzieć – śmierdzi, co ma być przykryte warstwą kurzu – właśnie takie jest. Dbałość o szczegóły jest u Semczuka wręcz pedantyczna, dzięki temu nakreślony świat jest tak bardzo namacalny i plastyczny.

Szalenie trudno jest napisać wciągającą książkę, gdzie każdy zna finał historii. Tego karkołomnego zadania podjął się kiedyś Hampton Sides w „Ogarze piekielnym”. Wyszło mu to bardzo dobrze. Nie gorzej jest z książką „Kryptonim Frankenstein”. Przedstawienie nieznanych faktów, pominiętych w gazetach informacji, wreszcie ukazanie wątpliwości i ambicji samego bohatera, sprawia, że ten reportaż czyta się jak rasowy thriller. I to thriller nie epatujący przemocą, a skupiający się na człowieku. Bez cenzury, laurek i własnych interpretacji. Przemysław Semczuk nie boi się także wchodzić na grząski grunt społeczny – problem relacji człowieka ze światem i drugim człowiekiem wydaje się jednym z kluczowych, podjętych w książce. Dociekania o izolacji, ukrywania się „pod folią” ludzkiej opinii jest tu próbą ochrony ludzkiej istoty. Ta strategia przed cierpieniem jest jednak bardzo zdradliwa, a metoda budowania człowieczeństwa oparta na niej, ostatecznie nie zdaje egzaminu. 

Sięgając po „Kryptonim Frankenstein”, z jednego warto sobie zdawać sprawę – że opowieść o mordercy opowieści o mordercy jest nierówna. Niewiele rzeczy ciekawych znajdą w tej książce miłośnicy mrocznych, cynicznych opowieści w stylu Raymonda Chandlera, ani Ci, którzy oczekują sensacyjnej, krwawej jatki detektywistycznej, ani nawet zwolennicy rozbudowanych opisów wątku zbrodni w stylu Agathy Christie. Dzieło Przemysława Semczuka to powieść (czy też reportaż) realistyczna: ukazuje ona zbrodnię, bohaterów oraz sam przebieg poszukiwań jak klasyczna powieść psychologiczna, skupiając się przy tym na detalach z codziennego życia. Nie jest jednak tak, że to obyczajowo-historyczne tło przyćmiewa w jakiś sposób emocje towarzyszące procesowi ujawniania natury zbrodni. Wręcz przeciwnie, obie przestrzenie nakładają się na siebie, tworząc spójną, dynamicznie zmieniającą się całość. W tym wypadku doskonały pomysł na książkę, współgra z doskonałą jego realizacją. To powieść, która przywraca mi nadzieję w polski kryminał. Chapeau bas!

Recenzja "Kwiaty dla Algernona" Daniel Keyes

Wydawca: Rebis

Liczba stron: 304

Oprawa: całopapierowa


Tłumacz: Krzysztof Sokołowski

Premiera: 23 kwietnia 2019 r.

Gdy słyszymy, że jakieś wydawnictwo wychodząc naprzeciw potrzebom fanów fantastyki, planuje wprowadzić nową serię książek science-fiction, uruchamiają nam się gotowe scenariusze na wydarzenia i postaci tam przedstawione: konflikt między ludzkością a innymi nacjami wszechświata, roboty strzelające do przypadkowych przechodniów, próby stworzenia potężnej broni zasilanej energią międzyplanetarną. W te wszystkie koncepcje wpisana jest konkluzja znana chociażby z historii Adama i Ewy, Arki Noego, Fausta czy Metropolis: nie przekraczaj granic poznania, bo zostaniesz za to srogo ukarany. I choć sama koncepcja idealnie komponuje się także z książką Keyesa, to już ramy fabularne mogą nieco szokować.

Algernon jest myszą. Zwierzęcym odpowiednikiem Charliego Gordona, głównego bohatera powieści. Na małej białej myszce przeprowadzono eksperymentalną terapię, dzięki której zyskała ona nadnaturalną inteligencję. Proces nauczania polega w dużej mierze na wpuszczaniu ją w coraz bardziej wymyślne labirynty. Od bezbronnego zwierzęcia polegającego wyłącznie na metodzie prób i błędów, Algernon staje się maszyną, doskonale wyłapującą wszelkie pułapki. Dochodzi nawet do tego, że w jednej ze scen wypuszczona wcale nieprzypadkowo mysz, trafia do toalety, gdzie przygląda się sobie w lustrze. Jest to bardzo znamienna scena, moment przełomowy w życiu tego nowego, pseudonaukowego tworu, w którym sam pacjent zaczyna dostrzegać, kim tak naprawdę jest. Tego, co dalej stało się z Algernonem już wam nie zdradzę, nie chcę psuć zabawy. Tym bardziej, że dzieje Algernona toczą się gdzieś obok głównej osi wydarzeń i pozbawione są wewnętrznej świadomości postaci.

Nieco inaczej jest z Charlim. On jest narratorem powieści, jako czytelnicy mamy możliwość zrozumienia jego uczuć. Keyes z zachłanną empatią zapuszcza sondę w świadomość swojej postaci, opisując całą paletę stanów dystymicznych, nerwicowych i lękowych. Czerpie przy tym, niewątpliwie, z własnych doświadczeń, bo tak przenikliwych obserwacji, nie da się po prostu zmyślić. Charlie jest przede wszystkim zagubiony. Proces odkrywania swojej tożsamości jest tu rozpisany w formie diarystycznej. Początkowy brak składni, błędy ortograficzne i poszarpane myśli, z czasem zmieniają się w dogłębne studium opuszczenia i samotności, a wreszcie w swoistą elegię o odchodzeniu. Labirynt Algernona, jest tu swoistą parabolą życia Charliego, który z nieświadomego debila, staje się geniuszem matematycznym, muzycznym i lingwistycznym w jednym. Powoli przypomina sobie także rodzinę, dochodząc w ten sposób do źródła swoich wewnętrznych cierpień. 

Charlie przechodzi w przyspieszonym tempie proces dojrzewania, tak dobrze znany nam z autopsji. Szczególnie dużo uwagi Keyes poświęca sprawom damsko-męskim. Jego bohater kocha zaangażowaną w projekt rozwoju inteligencji Alice, jednocześnie boi się do niej zbliżyć. Tego problemu nie ma z kolei w kontaktach ze zwariowaną i oderwaną od rzeczywistości sąsiadką. Chociaż i tu trzeba przyznać, że proces inicjacji został bardzo przerysowany. Karykaturalny strach bohatera przed poznaniem tajemnicy kobiecego ciała, jest jedną z niewielu rys na doskonałym dziele wykreowanym przez amerykańskiego pisarza.  Ten element jest tym bardziej niesmaczny, że Keyes wplątuje w niego obraz ‘drugiego’ Charliego, przyglądającego się z boku poczynaniom swojego następcy. Dualizm osobowości można pokazać na wiele sposobów, ten wybrany w „Kwiatach dla Algernona” zwyczajnie mnie nie kupił. 

Książkę można odczytywać na wiele sposobów. Mi najbardziej podoba się ten metaforyczny – jako alegorię dążenia ludzkości do samozagłady. Bo nie zawsze to co większe, lepsze, mądrzejsze i piękniejsze, musi być dobre. Trudno nie docenić także pomysłu i realizacji w zakresie stylistycznym i lingwistycznym – tak precyzyjnego języka dawno już nie czytałem. Ma on tu swoje specjalne znaczenie – nie tylko jako forma przekazania treści, lecz także metoda uwierzytelniania samego bohatera. Cenię „Kwiaty dla Algernona” też z wielu innych powodów – chociażby dlatego, że tak bezceremonialnie zrywają z atrybutami przyporządkowanymi fantastyce. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że to nawet bardziej powieść psychologiczna, niż science-fiction. Książka, która w mojej opinii powinna wejść na listę lektur obowiązkowych nie tylko w liceum, ale w każdym domu. Dla mnie jest to prawdziwe literackie odkrycie.  

Recenzja "Piękna rupieciarnia" Bohumil Hrabal

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 216

Oprawa: miękka


Premiera: 23 stycznia 2019 r. 

Tłumaczenie: Jan Stachowski, Aleksander Kaczorowski

Gdy już raz człowiek wejdzie w świat Bohumila Hrabala, trudno mu będzie z niego wyjść aż do końca. Jego odmienne spojrzenie na codzienną codzienność jest na tyle specyficzne, że każdy kolejny kontakt z Nymburkiem, Libnem czy stryjkiem Pepinem musi wywoływać uśmiech na twarzy. Nawet jeśli jest to tylko uśmiech sentymentalny. Nie inaczej jest z „Piękną rupieciarnią”, którą otwiera tekst, gdzie jedną z wiodących ról odgrywa brat ojca Hrabala, dawny żołnierz austro-węgierski. Każdy z nas wie, że Pepin to gaduła jakich mało, do tego perfidny kłamca, uroczy narcyz i jednostka nieprzystosowana do życia. Jest to też postać kluczowa w życiu czeskiego artysty, człowiek, który w jakimś sensie wpłynął na styl pisania autora „Postrzyżyn”. I ja go uwielbiam, z wszystkimi jego szalonymi pomysłami i kuriozalnymi anegdotami. Uwielbiam go do tego stopnia, że gdybyście kazali wybrać mi jednego bohatera literackiego, którego mógłbym poznać na kolacji, byłby nim właśnie stryj Pepin. Z pewnością bym się na niej nie nudził.

Wróćmy jednak do książki. „Piękna rupieciarnia” jest zbiorem esejów, szkiców i wywiadów pisanych przez Hrabala w różnym czasie i okolicznościach, następnie zebranych i ułożonych w jedną całość. Zakres poruszanej tu tematyki jest bardzo różnorodny: korespondencje z podróży („Cud gospodarczy”, „Z zapisków zapisywacza”, „Pewnego dnia”, „Czy na darmo jeździłem po świecie?”), specyficzne wyznania miłosne do przyszłej żony („Z listów do Pipsi”), wspomnienia dawnych zauroczeń („Pearl of Love Stories”), pełne szalonych pomysłów wyjazdy z przyjaciółmi i współpracownikami („Ja i Semafor”), krytyka polityczna („O klauzulach wyjazdowych”), czy wspomnienia młodości („Piękna rupieciarnia”) i historia o jego ukochanej Libni („Moja Libeń”). 

Jednym z lepszych tekstów jest „Czym jest knajpa”. Odnajdujemy w nim zbiór mądrości, na temat Hrabalowskiego rozumienia knajpy, czyli nie tylko miejsca rozrywki, ale też giełdy pracy, happeningu, rozwijania relacji. Mądrość przenika się tu z rozbojem, a pisanie na maszynie z mnogością dygresji. Jest w tym eseju też piękna przypowieść o pewnym psie. Rzecz działa się w Grecji. Odpoczywający pisarz popijał uzo i spoglądał, jak na jezdni leżał rozłożony pies. Tuż obok niego stał natomiast policjant, który kierował ruchem pojazdów tak, by nikt nie zbudził pogrążonego w drzemce zwierza. Właśnie takie historie nadają tej prozie blasku i witalności, tym bardziej, że zostały opatrzone odautorskim komentarzem. „Piękna rupieciarnia”, jak i mam wrażenie większa część dorobku pisarza, są właśnie taką mozaiką niezwykłości, kreujących rzeczywistość odmienną od naszej. Trochę bajkową i śmieszną, ale także nostalgiczną i smutną. A czasami nawet groteskową, jak chociażby w tym zdaniu „spalenie świata w rewolucji i przemocy jest zbrodnią nie przeciw ludzkości, lecz przeciw knajpce, tej najgłupszej, najbanalniejszej knajpce”.

Muszę tu wspomnieć także o tekście traktującym o Vladimírze Boudníku ("Dandys w drelichu"). Ten zaprzyjaźniony z pisarzem malarz i grafik pochodzący z Pragi, został tym razem opisany bez zbędnych ozdobników (inaczej niż w „Czułym barbarzyńcy”). Boudnik to człowiek bez reszty oddany temu, co ukochał najbardziej – sztuce. Bez skrupułów poświęca samego siebie i swoją rodzinę w imię niepewnych artystycznie osiągnięć. Jednocześnie czujemy do niego sympatię samego autora. Hrabal przedstawia go bowiem jako odkrywcę artystycznego chaosu w normalnej praskiej teraźniejszości, która jest swoistym labiryntem namiętności. To bardzo smutny tekst, z którego przebija żal i wyrzuty sumienia, że nie udało się odwieść przyjaciela od samobójczej śmierci.  Wszystko to czyni „Dandysa w drelichu” bardzo sugestywnym obrazem dawnego towarzysza, prawdziwym hołdem złożonym przez artystę innemu artyście.

Jestem pełen podziwu dla jasności umysłu czeskiego pisarza. To człowiek, który nawet ze zwykłego spotkania z reżyserem Jirim Menzelem potrafił stworzyć społeczno-filozoficzną powiastkę z alkoholem i kobietami w tle. Mimo, że odpowiada na wiele niezadanych pytań, robi to nie narzucając się, jakoś tak z wyczuciem, aby nikogo nie urazić. Nie znam drugiego takiego pisarza, który pisząc o banalności życia w formie z pogranicza ekspresjonizmu i surrealizmu, był pisarzem tak bardzo świadomym swojej metody i nigdy nie tracił nad nią kontroli. Niesamowity zmysł obserwacji sprawił, że Hrabal był złodziejem doskonałym, który kradł ludzkie życie w pełnej jego krasie. Z zapożyczonych historii tkał swoje własne oblicze. I trzeba przyznać, że ta jego nowa tożsamość jest wielce  wymowna i charakterystyczna. Niepodrabialna. Piękna rupieciarnia – chyba żadne słowa lepiej nie podsumują jego twórczości. 

Recenzja "Floryda" Lauren Groff

Wydawca: Pauza

Liczba stron: 272

Oprawa: miękka


Premiera: 24 kwietnia 2019 r.

Oto jedno z największych literackich zaskoczeń ostatnich miesięcy. Zbiór średnio przeze mnie cenionej amerykańskiej pisarki Lauren Groff, okazał się lekturą nie tyle trudną czy wymagającą, ale bardzo emocjonalną, przy czym nie ma tu mowy o żadnym moralizatorstwie. Jest to świat małych wielkich dramatów, które ukazują, ile bólu, samotności i nietolerancji potrafi udźwignąć człowiek. Jest to więc w pewnym sensie naturalistycznie napisana pocztówka z ‘pięknego’ miejsca, wystawiona bezpłciowości, w której uważny czytelnik dostrzeże  brawurę codziennego życia.

Bohaterki opowiadań sprawiają wrażenie osób będących nie razem z życiem, lecz wobec życia, poddane apatii i marazmowi dnia codziennego. Dopiero konfrontacja z nieprzyjazną siłą, z żywiołem względem którego jest się bezradnym, wzbudzi w nich inne pokłady energii. To właśnie w tych granicznych momentach poczują one, czym tak naprawdę jest życie. To nietypowe dla amerykańskiego południa spojrzenie bliskie jest w moim odczuciu filozofii Emila Ciorana, dobrze wyłożoną w „O niedogodności narodzin”. Groff jednak nie filozofuje, jej proza jest pełna tłumionych emocji, które znajdują swój wyraz w starciu z naturą. Bo właśnie natura pełni w opowiadaniach Groff rolę katalizatora ludzkich zachowań. W obliczu huraganu, sztormu, ulewnego deszczu czy spotkania z wężami, nasila się determinizm i poczucie absolutnej bezradności. Nawet ci, którzy pierwotnie pełni byli wigoru i wiary we własne siły, muszą zrewidować swoje myślenie, dokonać trzeźwej i czasami wręcz okrutnej oceny sytuacji.

Tak nakreślona perspektywa wymaga pisania bardzo precyzyjnego i właśnie konkret będzie w opowiadaniach amerykańskiej pisarki szalenie ważny. Wyraziście nakreślony świat zewnętrzny, współistnieje z ekspansywnie opisanym światem wewnętrznym, domagającym się nie tylko badania, ale też ujawnienia. Naprzemienne układanie się warstw: pejzażów otoczenia z krajobrazem duszy, stanowi zasadę konstrukcyjną całego tomu. Sprawia to, że ciągle towarzyszy czytelnikowi zarówno rzeczywistość realna, jak i ta metafizyczna, jakby wycięta z koszmarów sennych. Tu nic nie jest jednoznaczne. Nigdy nie wiesz czy postawiony krok był optymalnym rozwiązaniem. Bo tu nie ma dobrych i złych działań. Każde może przerodzić się w zupełnie nieoczekiwaną serię trudnych do wytrzymania okoliczności. Do ekstremalnych doświadczeń, wymagających olbrzymiej chęci do dalszego trwania.

Bohaterowie, czy też w dużej mierze  bohaterki opowiadań Groff, każdorazowo osadzone są w jakimś wyrazistym kontekście, który określa ich charaktery. A to dzieci będą je nękać, a to znowu postanowią porzucić swoje wygodne życie i oddać się wędrówce bez celu i gotówki. Będą też tacy, którzy do końca trzymają się ojcowizny, nawet jeśli pełna jest jaszczurek, węży i aligatorów. Ich samotność i bezradność muszą prędzej czy później zostać zastąpione przez siłę i zaradność, nawet jeśli te są tylko pozorne. Dobrze brzmi w tym kontekście proponowany przez autorkę język – prosty, czasami wręcz potoczny, bez dodatkowych stylistycznych ornamentów. To nie one mają znaczenie, także nie otwarte zakończenia, metafory czy demitologizacja Florydy jako miejsca. Tu najważniejsze są uczucia, ich płomienny i mroczny wymiar. To dzięki nim trudno oderwać się od lektury. A że Groff serwuje nam sporo inspirujących odwołań (a to ze świata muzyki, a to do twórczości Guy de Maupassant), grono potencjalnie zadowolonych czytelników jest naprawdę szerokie. Jedne z lepszych opowiadań jakie wydano w Polsce w tym roku. Wielkie podziękowania dla Wydawnictwa Pauza i Dobromiły Jankowskiej za możliwość czytania tak ważnej literatury!

Ocena: