Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura belgijska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura belgijska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Ja, która nie poznałam mężczyzn" Jacqueline Harpman

Ja, która nie poznałam mężczyzn to świetna dystopia Jacqueline hartman wydana w 1995 roku
Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 184


Oprawa: twarda z obwalutą

Tłumaczenie: Katarzyna Marczewska

Premiera: 6 marca 2024 rok

Wydawnictwo ArtRage wzięło sobie prawdopodobnie za cel wydanie w jednym roku większej liczby książek, niż wynosi dorobek strzelecki Erlinga Haalanda w angielskiej ekstraklasie w jego debiutanckim sezonie. Mamy dopiero marzec, a na koncie niewielkiej oficyny z Warszawy są już chociażby doskonałe „Legendy”, intrygująca „Lektura uproszczona”, bestsellerowa „Noc szpilek” i nowela noblisty „Białość”. „Ja, która nie poznałam mężczyzn” to druga w tym roku Cymelia, będąca jedną z najciekawszych serii literackich polskiego rynku wydawniczego.

"Ja, która nie poznałam mężczyzn" to pierwsza książka Jacqueline Harpman wydana w Polsce

Autorką dzieła jest urodzona w Belgii w 1929 roku Jacqueline Harpman. To jej pierwsza styczność z polskim czytelnikiem. Była cenioną pisarką, psychologiem i psychoanalitykiem. Jej praca w tych dziedzinach wywarła istotny wpływ na działalność literacką, co doskonale widać w jej głębokim zrozumieniu emocji. Powieść Ja, która nie poznałam mężczyzn” została pierwotnie wydana w 1995 roku i z miejsca zyskała uznanie czytelników oraz krytyków. Dziś nieśmiało puka do kanonu dzieł science-fiction.

Opowiada ona historię grupy czterdziestu kobiet uwięzionych w podziemnym bunkrze. Nie wiadomo kim są, ani jak znalazły się w tym miejscu. Są stale nadzorowane przez uzbrojonych strażników, którzy jednak w ich towarzystwie nie wypowiadają choćby jednego słowa. Nie czują upływu czasu, wyzbyły się skrępowania w załatwianiu potrzeb biologicznych, powoli tracą wspomnienia. W tym otoczeniu wychowuje się bezimienna bohaterka. Jest młodsza, przez co należy w pełni do tego świata. Nie umie go porównać z niczym innym, bo nie ma punktu odniesienia. Czy wyjście poza te ramy i poznanie czegoś ‘nowego’ pomoże w innym spojrzeniu na kwestie tożsamości i znaczenia ludzkiego istnienia w świecie pozbawionym norm społecznych?

"Ja, która nie poznałam mężczyzn" to relacja o samotności i szukaniu tożsamości

Zredukowana rzeczywistość książki Ja, która nie poznałam mężczyzn” jest dla Jacqueline Harpman szansą do zobrazowania konfrontacji z izolacją (czy tylko ja miałem ponure skojarzenia z kwarantanną czasów niedawnej pandemii?) oraz zachwianiem pewności co do przyszłości. Co prawda w sieci pojawiają się liczne interpretacje wskazujące, że książka jest przede wszystkim feministyczną parabolą o ucisku kobiet i walce o emancypację, ale ja prawdę mówiąc czytam to inaczej. Bunkier nie musi być przecież symbolem wyzwolenia się spod ucisku mężczyzn. To także, a może przede wszystkim obraz uwiezienia człowieka przez bezimienne i narzucane nam prawa, wartości, zadania czy wytyczne. Pojawiające się z czasem, kolejne tego typu miejsca, to jak dla mnie próba ukazania rozmiarów tego zjawiska na świeci.

Autorka stawia w centrum uwagi psychikę. Kobiety są ważnym elementem świata przedstawionego, ale dużo ciekawsze jest przyglądanie się ich zmaganiom z fizyczną i psychiczną traumą, a także z niemożnością nawiązania normalnych relacji. Jest to także powieść będąca metaforą dojrzewania i odkrywania własnej tożsamości. Mowa tu także o sile i woli przetrwania w postapokaliptycznym świecie.

Powieść Jacqueline Hartman to dobry przykład książki domagającej się dyskusji

Harpman operuje językiem prostym, ale sugestywnym. Narracja prowadzona jest z perspektywy młodej dziewczyny, co nadaje powieści intymny i autentyczny charakter. Autorka wykorzystuje liczne tajemnice i olśnienia, odkrycia, kreując niepokojącą atmosferę zagrożenia. Styl pomaga też podkreślić wagę narracji, będącą tu czymś więcej niż chęcią opowiedzenia historii. Wyobraźnia jest dla bohaterki czymś świeżym. Dzięki niej zyskuje moc analizy i poszukiwania własnego ja. Książka Harpaman może być zatem interpretowana na wiele sposobów, dzięki czemu stanowi idealny temat do dyskusji w DKK. W moim odczuciu nie jest to wielka powieść, ale na pewno kawał dobrze skrojonej literatury.

Recenzja "Sztandar Czarnej Gwiazdy" Yves Sente, Steve Cuzor

„Sztandaru Czarnej Gwiazdy”, bo to godnie wydana, świetna historia z realistycznymi ilustracjami i monochromatyczną paletą barw
Wydawca: Mandioca

Liczba stron:160


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Paweł Łapiński

Premiera: 6 listopada 2023 rok

W sieci można znaleźć informację, że za reżyserię adaptacji „Sztandaru Czarnej Gwiazdy” odpowiadać będzie Reginald Houdlin. Nie jest to moim zdaniem dobra wiadomość, bo mimo ponad 60 lat na karku, amerykański reżyser nie wygrał do tej pory żadnej znaczącej nagrody. Ba, jego dzieła nigdy nie biły się o Oscara, Złote Globy czy BAFTA. I co w tym wszystkim najgorszego – to wszystko nie było dziełem przypadku. Jego filmy i seriale są po prostu przeciętne. Obawiam się, że ten sam los może spotkać fenomenalną historię rozpisaną przez Yvesa Sente i rozrysowaną ręką Steve’a Cuzora.

Nie często zdarza się, że do moich rąk trafia komiks kompletny. Nie mam tu na myśli ‘absolutny’, ‘wybitny’ czy ‘kanoniczny’, ale właśnie kompletny. W kontekście dzieła sztuki charakteryzuję to słowo jako formę, do której jako czytelnik nic bym nie dołożył, ani niczego z niej nie odejmował. Sama przedstawiona historia jest niezwykle wciągająca. Akcja płynie wartko, akcenty przypisane obu zaprezentowanym perspektywom czasowym rozłożone są naturalnie, bohaterowie są wiarygodni i indywidualni. Idealnie współgra z tym szata graficzna – niestroniąca od szerokiego planu i szczegółów. To, co wykreował Steve Cuzor, z czystym sumieniem mogę nazwać maestrią. Wygląda trochę tak, jakby artysta postanowił podumać nad kadrami „Szeregowca Ryana” czy „Kompanii braci”, rozłożyć je na czynniki pierwsze, udoskonalić o nostalgiczny/symboliczny/psychologiczny drugi plan i nakreślić w sposób, którego nie powstydziłby się Manu Larcenet. Wielkie WOW.

„Sztandar Czarnej Gwiazdy” to epicka opowieść o czarnoskórych żołnierzach, którzy wyruszają w podróż po Francji podczas II wojny światowej w poszukiwaniu tajnego artefaktu walki o niepodległość. Można ją czytać w kilku planach. Mnie najbardziej przekonuje ten ludzki. Mamy tu rodzeństwo. Ona jest studentką wynajmującą pokój w akademiku, on ochotnikiem stacjonującym w bazach na terenie Stanów Zjednoczonych. Ona próbuje się rozwijać i martwi się o brata, on ma już dość bezczynności i chętnie ruszyłby na front. Później do tego grona dochodzą też inni bohaterowie: koledzy z wojska, przełożeni, niemieccy oprawcy, profesor akademicki, zapomniana ciotka i kilku kolejnych. Każdy z nich jest ‘jakiś’, a próba odkrycia skąd się biorą ich przywary, motywacje i wady, wcale nie jest oczywista. Yves Sente nie gubi wątków, ale nie chce też mówić wszystkiego wprost. Dzięki temu myśli nie ulatują (do rodziny, pracy czy co tam macie akurat na wokandzie), emocje buzują, chcemy poznawać te postaci i ich losy.

W komiksie raz jest spokojnie, w innym momencie czujemy narastający obłęd. Nie brak tu humoru, ale jeszcze więcej wątków wzbudza nostalgię. „Sztandar Czarnej Gwiazdy” to świetny dramat, w którym tragizm nie jest ani przesadzony, ani blady. A po lekturze nadal tlą się w głowie pytania – czemu ludzi ciągnie do zagłady? Czy miłość powinna kierować się ku spełnianiu niebezpiecznych planów brata? Jak znaleźć harmonię między aktywizmem a prywatnością?

Znajdziemy tu też szereg innych wątków. Komiks można czytać jako antywojenny manifest. Jest tu przecież całkiem sporo brutalności. Wystarczy, że przywołam moment egzekucji żołnierzy, ciał przyczepionych do czołgu czy efektów pracy snajperów. Także finałowa scena z frontu doskonale ukazuje, jak bezsensowne bywają działania podejmowane przez wojska. „Sztandar Czarnej Gwiazdy” to również obraz katastrofalnych postaw obserwowanych u żołnierzy. W miejscu, gdzie współpraca wydaje się najważniejsza, tak trudno osiągnąć stan równości. Nadal pokutuje przekonanie, że jedni są lepsi od innych. Wreszcie dzieło duetu Yves Sante i Steve Cuzor to narracja o rasizmie. Tym obserwowanym w mikroskali (np. w działaniach policji czy przełożonych), ale też globalnie. I trochę się o ten wątek boję w kontekście filmowej ekranizacji, bo tu łatwo przeciągnąć szalę i stworzyć kolejny fanatyczny film z melodramatem w tle. Autorzy komiksu uniknęli tego banału, stworzyli opowieść uniwersalną, która dobrze gra także w aktualnych polskich realiach. Jeśli udałoby się zachować te proporcje, moglibyśmy otrzymać następcę „Zniewolonego” czy „Moonlight”. Bo to jest ten poziom napięcia. Możecie mi w to uwierzyć, albo przekonać się sami. Jako, że nie znamy się za dobrze, polecam wybrać tę drugą opcję. Polecam lekturę „Sztandaru Czarnej Gwiazdy”, bo to godnie wydana, świetna historia z realistycznymi ilustracjami i monochromatyczną paletą barw (Mephee Versaevel).

Recenzja "Napitki & Literatura. Antologia opowiadań holenderskich i flamandzkich"


Wydawca: Korporacja Ha!art

Liczba stron: 424

Oprawa: miękka

Tłumacz: Barbara Kalla, Bożena Czarnecka, Ewa Dynarowicz

Premiera: 23 kwietnia 2019 r

Barbara Kalla i Bożena Czarnecka dokonujące wyboru tekstów do zbioru „Napitki & Literatura” postawiły na 28 twórców, których dzieła miały w jakiś sposób naświetlić polskiemu czytelnikowi specyfikę holenderskich i flamandzkich opowiadań. Wśród wytypowanych nazwisk znalazły się te znane już polskiemu czytelnikowi (np. Tommy Wieringa, Arnon Grunberg, Jan Wolkers czy Hugo Claus), jak i osoby, których teksty nie były jeszcze na polski tłumaczone (np. Maria Dermoût, F. Bordewijk, Doeschka Meijsing, J.M.A. Biesheuvel, Vonne van der Meer czy Manon Uphoff). Już sam wykaz artystów może przyprawić o niemały zawrót głowy sugerując równocześnie, że czeka nas lektura bardzo zróżnicowana. I tak też jest w rzeczywistości.

Zaczyna się tytułowym opowiadaniem. Jego autor, Tom Lanoye, przytacza historię liliputa, który zasadniczo miał trzy problemy w życiu: krępą budowę ciała, skłonność do homoseksualizmu oraz przyrodzenie, które rosło do niebotycznych rozmiarów pod wpływem podniecenia. A że bohatera podniecało wiele, często zdarzały się przypadki rozrostu jego ciała w najmniej spodziewanych momentach, prowadzące do istotnych nieporozumień. Autor oparł swoją pracę na figurze metafory i surrealizmie by osiągnąć założony cel – ukazanie odmienności i trudności, jakie się z tym wiążą. Także samotności i inności tak często nieakceptowanej przez społeczeństwo. Ten tekst zapowiada szereg form opartych na podobnym schemacie – szokowaniu czytelnika nieoczywistościami, za którymi kryją się większe prawdy o tolerancji i tożsamości człowieka. Jest tu chociażby tekst o wielkim kocie i małym dziecku („Kot kilo”), o kobiecie, która wynajęła kosa do śpiewania na dachu, a ten okazał się zachłanną wroną („Kos”), o Herbercie, który najpierw kupuje olbrzymią lodówkę, później zaś pakuje do niej swoją żonę, ćwiartuje ją, a mięso wystawia ptakom na pożarcie („Skrzydlaci przyjaciele”). Abstrakcja sięga zenitu, gdy w opowiadaniu „Wizyta starszych” czytamy takie pierwsze zdanie „Gdy strząsałem ostatnie krople moczu z przyrodzenia, usłyszałem dźwięk dzwonka u drzwi”.

„Napitki & Literatura” operują także innymi rejestrami. Są tu teksty podejmujące tematykę prowadzenia biznesu i przemijalności  rzeczy („Dekker, Koolen & Buis”), współczesna wersja „Księcia i żebraka” („Wyznanie”), przemocy w jej najczystszej, brutalnej formie („Wkładasz buty i idziesz”), inicjacji seksualnej 15-letniej dziewczyny z robotnikiem imigrantem („Pożądanie”), czy historia o blisko czterdziestoletnim samotniku, który postanowił adoptować małą Chinkę („Ktoś inny”). Wydaje mi się, że to właśnie ten ostatni tekst stanowi najjaśniejszy punkt zbioru. Arnon Grunberg porusza w nim szereg ważnych tematów: adopcja, naiwność, pożądanie, rodzicielstwo, samotność. Robi to w ciekawy sposób, a całą historię zamyka zaskakująco dojrzałą klamrą kompozycyjną.

„Napitki & Literatura” to nie tylko różnorodność tematyczna, ale też formalna. Mimo że teksty zebrane w książce nie są zbyt długie, mamy tu przegląd wielu metod pisania. Od realizmu magicznego, przez surrealizm, erotykę, aż po weryzm czy literaturę potoczną. W „Wulkanach” Jef Geeraerts używa nawet strumienia świadomości. Opowiada o mężczyźnie, który obudził się w szpitalu, czekając na piękną Julię. Narrator wspomina swoją misję w ośmiostronicowym zdaniu, będącym chaotycznym zapisem jego ostatnich godzin przed przygnieceniem betonowym blokiem. W ten ciekawy kompozycyjne sposób autor dokonuje rekonstrukcji wypadku. Udaje mu się przy tym oddać nastrój osaczenia, bólu i trwogi. Bardzo podobał mi się także „Zdrowy gangster” Hugo Clausa, głównie ze względu na odwołania do postaci Bogarta i Widmarka.   

Duże podziękowania należą się Korporacji Ha!art za wydanie recenzowanej pozycji. „Napitki & Literatura” jest książką bardzo różnorodną, serwuje nam panoramiczne spojrzenie na temat literatury holenderskiej i flamandzkiej. Owa różnorodność, wiąże się ściśle także z nierównością. Dlatego nie warto zniechęcać się jednym czy drugim mniej udanym tekstem, bo można tu też znaleźć prawdziwe perełki. W tych opowiadaniach ironia miesza się z tragedią, a życie przedstawione jest często z przymrużeniem oka.  Myślę też, że to nie tylko egzotyczna ciekawostka, ale również pewien odmienny kulturowo obraz naszego otoczenia. Choćby dlatego mogę go polecić.