Recenzja "Księżyc w martwym oku uwięziony" Pascal Garnier

"Księżyc w martwym oku uwięziony" Pascal Garnier to czwarta powieść autora przetłumaczona na język polski
Wydawca: Claroscuro

Liczba stron: 160


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Elżbieta Derelkowska

Premiera: wrzesień 2024 rok

„Księżyc w martwym oku uwięziony” to czwarta przełożona na język polski książka Pascala Garniera. To opowieść pełna mroku, humoru i egzystencjalnej ironii. Autor znany z umiejętności malowania ponurych krajobrazów ludzkiej psychiki, tym razem umieszcza swoją historię w pozornie idyllicznym środowisku - zamkniętej rezydencji dla emerytów o nazwie "Przyjazny zakątek". Jest to miejsce, które ma być oazą spokoju, bezpieczeństwa i słonecznej stabilizacji, ale szybko okazuje się więzieniem, gdzie monotonia życia zderza się z narastającą atmosferą niepokoju.

Książka opowiada historię pary emerytów, Odette i Martiala Sudre, którzy opuszczają zatłoczone przedmieścia Paryża, by znaleźć azyl w tej odizolowanej enklawie na południu Francji. Ich nowy dom, początkowo reklamowany jako ucieczka do raju, okazuje się miejscem pełnym ukrytych napięć. Są pierwsi, ale wkrótce dołączają do nich kolejni mieszkańcy: Maxime i Marlène Node, a także tajemnicza Léa. Wszyscy oni zostali zaciągnięci do tego "raju" w poszukiwaniu spokoju i bezpieczeństwa, lecz Garnier nie pozwala, by ich iluzje trwały zbyt długo.

Autor kreuje atmosferę zamkniętego świata, gdzie bohaterowie są zmuszeni do konfrontacji ze swoimi lękami, frustracjami i wzajemną niechęcią. Klaustrofobiczne otoczenie oraz deszczowa pogoda, której towarzyszy chłód zamiast obiecanego słońca, sprawiają, że przestrzeń Przyjaznego zakątka staje się sceną powolnego upadku. Każdy z mieszkańców ma swoje słabości, które wychodzą na światło dzienne w cieniu rutyny i wszechobecnego nadzoru.

Mistrzostwo Pascala Garniera leży w jego zdolności do łączenia czarnego humoru z bolesną analizą ludzkiej samotności. Autor bawi się karykaturą, ale robi to subtelnie, wywołując śmiech pełen goryczy i współczucia. Bohaterowie są w dużej mierze odzwierciedleniem współczesnych lęków: starzenia się, braku kontroli nad własnym życiem i poczucia wyobcowania w świecie, który wymknął się spod ich wpływu.

Po motyw zamkniętego osiedla/obozu, sięgało już wielu twórców, że wymienię tylko Johna MaxwellaCoetzee, Fernandę Melchor czy Kenzaburō Ōe. Nikt jednak nie wykorzystał go w ten sposób, podkreślając przy tym symbolikę szczegółów, takich jak zmiana pór roku, pojawienie się obcych czy żywioł. W „Księżycu w martwym oku uwięziony” nic nie jest takie, jak się wydaje, a idylliczna obietnica życia na emeryturze zamienia się w opresyjny koszmar. Z jednej strony ta powieść to zbiór ikonicznych motywów powracających w dziełach Garniera (dysfunkcyjna rodzina, przemoc, poczucie ciągłej kontroli), z drugiej zaś – diagnoza stanu społeczeństwa. Książka dobra, choć odnoszę wrażenie, że nie najlepsza w dorobku pisarza.

Recenzja "Republika", "UBU GPT", "Love Song", "Ameryczka" Joost de Vries, Jan K. Argasiński, Kaolina Krasny, Piotr Marecki

Wydawca: Ha!art

Liczba stron: 340+236+120+232


Oprawa: miękka

Premiera: wrzeđnia 2024 rok

Wydawnictwo Ha!art rozpoczęło jesień 2024 roku od czterech premier. Nie ukrywam, że największe nadzieje pokładałem w powieści Joosta de Vriesa „Republika”, co wiązało się głównie z dobrymi wspomnieniami z poprzednich spotkań z serią przekładów. Tym razem jednak coś poszło nie tak.

Głównym bohaterem książki jest Josip Brik – słynny historyk i autorytet w dziedzinie hitlerologii. Zostaje on szybko uśmiercony przez autora, co nie wnosi jednak do fabuły żadnej większej intrygi czy emocji. Nie pomaga także wątek skradzionej relikwii Trzeciej Rzeszy. Coś, co mogło być kanwą dla interesującego thrillera czy kryminału, nie jest należycie wykorzystane. De Vries jest ewidentnie pisarzem z metafikcyjnymi skłonnościami. Interesuje go przede wszystkim zbadanie, co to znaczy pracować w środowisku, czyli w tym wypadku w świecie niewielkich wydawnictw popularnonaukowych oraz uniwersytecie. To właśnie tym elementom poświęca najwięcej uwagi. A jeśli nie jesteście nimi specjalnie zainteresowani, to podobnie jak i ja możecie poczuć pewne znużenie podczas lektury.

Nie jest jednak tak, że „Republika” to zła powieść. Całkiem ciekawy jest zabieg podszywania się. Robi to de Vos, redaktor czasopisma naukowego poświęconego Hitlerowi i znajomy zmarłego Brika. Powodem takiego postępowania jest inny protagonista - Philip de Vries (tak, ma nazwisko jak autor), który jako pierwszy postanowił nadać śmierci Brika znaczenie. Chcąc odzyskać pozycję na szczycie, de Vos postanawia podszyć się pod swojego rywala i tym samym go upokorzyć. Jest to całkiem zabawnie przedstawione. Szczególnie, że w międzyczasie pisarz rozprawia się z granicami kultury, która jest w stanie zrobić mema nawet z postaci Adolfa Hitlera.

Republika” okazała się książka, którą czyta się przyjemnie, ale sama lektura niewiele daje w zamian za poświęcony jej czas. Bo odkrywanie kolejnych warstw, w których znaleźć można między innymi bohatera książki Don DeLillo, to jednak dla mnie trochę za mało. De Vries napisał powieść nierówną i jeśli miałbym zaproponować Wam którąś książkę z oferty Ha!artu, na pewno nie byłaby to ona.

Podobnie mogę powiedzieć o „UBU GPT”, czyli książce spisanej przez sztuczną inteligencję i opromptowaną przez Jana K. Argasińskiego. Różnica jest taka, że po „Republice” spodziewałem się wiele, po tym opracowaniu z kolei nie. To rzecz jasna eksperyment, który dowodzi, że po pierwsze pisanie z GPT może być całkiem zabawne, po drugie, że póki co nie musimy niepokoić się inwazją tworów AI. Przynajmniej nie w zakresie tłumaczenia i tworzenia literatury poważnej.

W książce znajdziemy spolszczenie arcydzieła Alfreda Jarry’ego, streszczenie tłumaczenia i przepisanie dramatu na podstawie streszczenia, a także tłumaczenie dramatu na formę powieści współczesnej, wykorzystującej współczesny język młodzieżowy i wulgaryzmy. Każdy może wybrać więc swoją własną wersję, albo porównać je ze sobą. Tak jak wspomniałem, jest to w jakiś sposób humorystyczne, ale właściwie nie otrzymamy tu żadnych wniosków, których nie mogliśmy spodziewać się jeszcze przez rozpoczęciem czytania. To zresztą taka publikacja, która śmiem twierdzić, nie będzie czytana. Ot ciekawostka dla zainteresowanych tematem i przyczynek do przyszłych dyskusji toczonych na debatach czy w literaturze przedmiotu.

Największym zainteresowaniem wśród premier krakowskiego wydawnictwa cieszyła się książka „Love Song” autorstwa Karoliny Krasny. Pisano o niej w kilku miejscach, w tym tych ważnych, więc pewnie coś tam słyszeliście. W warstwie fabularnej widzimy parę XY i Zet, którzy przypadkowo poznają się po katastrofie pewnego autobusu. A jak już się poznali, tak zostali, choć ich związek daleki jest od ideałów kreowanych przez amerykańskie komedie romantyczne.

„Love Song” nie jest jednak chwalona za treść, ale za formę. Bo faktycznie jest to napisane w sposób nieoczekiwany. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takich zdań – wieloznacznych, swawolnych, intymnych, poetyckich. Niektóre fragmenty książki czytałem z dużym zainteresowaniem, a wręcz zachwytem – ot chociażby pierwszą stronę. Inne jednak były dla mnie niezrozumiałe i niepotrzebnie udziwniane. Ostatecznie książkę Karoliny Krasny uważam za przekombinowaną. Niestety już teraz (a mija półtorej miesiąca od lektury), pamiętam z niej stosukowo niewiele. Nie wspominam jej prawie wcale, a też dyskutować nie ma tu za bardzo o czym, bo pretekstowej fabuły po prostu brak. To trochę jak czytanie recenzji obrazów Marka Rothko, w których upchnięto 100 trudnych słów by opisać czerwony prostokąt. Może trochę przesadzam i się narażam, ale doprawdy mam ostatnio wrażenie, że polscy twórcy zapominają, jak ważna jest historia w książce. Jak ktoś lubi gry słowne i odnajduje się w tej poetyce, to czemu nie. Ja wymagam jednak od lektury czegoś więcej, choć podkreślę to jeszcze raz - „Love Song” ma w sobie jakąś pociągającą siłę i warto nazwisko autorki zapamiętać.

Najlepszą rzeczą wydaną w tym czasie przez Ha!art okazała się „Ameryczka”. I nie jest to żaden ukłon z mojej strony w kierunku autora – Piotra Mareckiego, jednocześnie Prezesa Zarządu fundacji. To naprawdę jest dobra książka, którą przeczytałem jednym tchem. Jej bohater rusza wypożyczonym samochodem przez Amerykę. Odwiedza mniej uczęszczane miejsca, takie jak Radom, Rochelle czy Atomic City. Szuka w nich śladów polskości, ale także przydrożnych dziwactw i atrakcji, które najczęściej okazują się marketingowymi oszustwami. W międzyczasie sypia w pokojach wynajętych z Airbnb (których właścicielami są hipsterzy, kobiety żądające czytania i stosowania długich regulaminów czy inne typy spod ciemnej gwiazdy), u znajomych, albo na parkingu w samochodzie. Nie boi się poruszać w niebezpiecznych dzielnicach albo po drogach, wokół których szaleją pożary.

W „Ameryczce” nie ma co prawda sceny równie kultowej jak kleszcz z „Romantiki”, ale znowu sporo tu codziennych zmagań bohatera z rzeczywistością. Będziemy wiedzieć, za ile kupuje telefon z dostępem do lokalnej sieci, kiedy rozładuje mu się laptop oraz co zamawia w restauracji. Mi te osobiste wstawki bardzo się podobają, bo dzięki nim wiem, że obcuję z literaturą, nie zaś z przewodnikiem turystycznym. Wiarygodność całej historii podnosi także dodatek w postaci fotografii oraz przepisywanej ręcznie książki.

Bardzo mi się ta relacja podobała także dlatego, że sam lubię zatracić się w niczym. Atakowany wiele godzin dziennie przez gadające głowy marzę o odwiedzeniu miejsc, które trudno znaleźć w rankingach popularności. Kiczowate rzeźby, wielkie garaże, pola kukurydzy – w tym jest jakaś siła przyciągająca. Marecki udowadnia, że podróż po nicości może być naprawdę ciekawa i wymaga wbrew pozorom sporo otwartości i odwagi.

Recenzja "Katar duszy" Joanna Bartoń

Katar duszy to najnowsza powieść Joanny Bartoń
Wydawca: JanKa

Liczba stron: 216


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 18 wrzeđnia 2024 rok

Pierwsze 30-40 stron „Kataru duszy” to była dla mnie katorga. No co ja mam Wam powiedzieć, nic tak mnie nie irytuje w polskiej literaturze jak narzekanie na swoje miejsce w szeregu. A Anna Hipner, bohaterka tej powieści, właśnie to czyni. Jej poprzednie cztery książki ani się za dobrze nie sprzedały, ani nikt specjalnie ich nie wypatrywał w zapowiedziach, ani też żadnych nagród nie zdobyły. Spotkanie z Zetami, jej aktualnymi wydawcami, jeszcze tę moją czytelniczą nerwicę wzmogło. Wyglądało to trochę jak laurka, próba przypodobania się tym, którzy pozwolili jej zdobyć niewielkie grono czytelników. Jakby tego było mało, pojawił się R., słynny reżyser teatralny, z którym Anna poszła do łóżka. A później zaczęła z tego powodu rozpaczać.

I tak myślałem sobie wtedy – rzucić to w cholerę czy czytać dalej? Przetrwałem, bo to przecież JanKa, wydawnictwo, które może nie szuka książek wybitnych, ale na pewno nie poświęca czasu na bzdety i błahość. Zaufałem, że lada moment nie pojawią się kolejne problemy pierwszego świata, jakieś wątpliwości dotyczące komunikacji na social mediach czy nietrafiony kolor torebki na wieczorny wypad. Bo gdyby coś takiego się trafiło, to byłoby dla mnie za dużo. Uspokajam, nie było ich. Zamiast tego na pierwszy plan wyszedł Bóg.

Anna Hipner przez lata nie wierzyła. Samotność, monotonia, choroba, a może wszystko po trochu? Nie wiem. Tak czy siak, w pewnym momencie usłyszała fragment, który zmienił jej podejście do kwestii istnienia Boga. Protagonistka zaczyna chodzić do kościoła, myśli o grzechu, spowiada się, znajduje nawet swojego duchowego przewodnika. Jej relacja z Najwyższym nie jest jednak prosta. Życie nie znosi próżni, więc po R. pojawia się kolejny starszy Pan, który mocno porusza libido Anny. Komplikuje się także jej sytuacja rodzinna. Nie odpuszcza też społeczeństwo, które dorabia idiotyczne teorie, próbując zniszczyć w ten sposób przyjaźń.

Anna stara się sobie to wszystko poukładać w głowie. Czasami pomoże jej ktoś z zewnątrz, zazwyczaj jednak musi radzić sobie sama. Pomocą nie jest język religii – skostniały, wtórny, zamknięty na dusze wrażliwe na słowo. Stąd te wszystkie krzyki w ubikacji, te mnożące się wątpliwości.

I tak toczy się ten życiorys – od jednego problemu do drugiego. Jest tu rozpacz, nerwy, nadzieja, miłość, rozczarowanie ale też humor. Pretekstowa fabuła jest czymś, co powinno spodobać się nie tylko oczytanym odbiorcom. Tu naprawdę się sporo dzieje, a autorka nie potrzebuje magii, surrealizmu czy innych trików, żeby wciągnąć nas bez reszty. Napięcie jest tak silnie wyczuwalne, że nawet gdy chodzi tylko o zajęcie miejsca w drugiej ławce podczas niedzielnej Mszy Świętej, trudno jest się oderwać od książki. Co może się wtedy wydarzyć? Czym znowu zaskoczy nas autorka?

Mamy więc zmagania z językiem i dobrze skonstruowaną, przemyślaną fabułę, o której można rozprawiać godzinami. Bo to i kwestie religii, i rodziców, i korporacji, i związków, i układania sobie życia, i choroby, i istnienia poza światem wirtualnym, i wiele innych. Nie to jednak jest moim zdaniem największą wartością książki. Czymś, co przesądza o jej wyjątkowości jest uwaga – fikcja. Wiem, głupi to argument przy beletrystyce, ale przy takiej strategii pisarskiej właśnie owo zmyślanie, czy jak kto woli, puszczanie wodzy fantazji, będzie nas, czytelników, gnębiło do końca.

Co jest bowiem prawdą? Czy Anna jest alter ego Joanny Bartoń? Cech wspólnych i podobnych doświadczeń jest na pewno sporo. Ja jednak w pewnym momencie totalnie się od tego odciąłem. Przestałem utożsamiać bohaterkę z autorką, wyłączyłem też tryb myślenia – czy to zdarzyło się naprawdę? Nie znam Joanny Bartoń, nie mam więc wiedzy w co wierzy, czy jej rodzice żyją, czy ma dzieci? Nie jest mi to zresztą do niczego potrzebne, bo też książka ma bronić się sama. Wychodzę z założenia, że życie osobiste ma być przeżywane, a przeżywania nie da się rzetelnie opowiedzieć. Można je częściowo opisać, można się zbliżyć do pewnych postaw i emocji, ale istnieje określona część uczuć i znaczeń, które pozostaną istotne tylko dla danej osoby.

Zalecam więc czytać „Katar duszy” właśnie tak – bez patrzenia na to wszystko przez pryzmat odwagi autorki, a raczej jako jej niezwykły talent do zwodzenia, bawienia się prawdą i formą. Będzie to wkurzać i wyprowadzać z równowagi, ale fajnie tak czasami poczuć się wykolejonym. I na koniec taki cytat od Paula Ricoeura: „Wydaje się, że podmiotem doświadczenia estetycznego nie jest ten, kto gra. Lecz to, co się „dzieje” podczas gry”.

P.S. czytając opowiadania Michele Mariego znalazłem takie słowa "Biograf wstydu i anatom zakłopotania". To o Joannie Bartoń właśnie.