Recenzja „Anagalis. Historia miłosna” Paolo Maurensig

Anagalis. Historia miłosna" Paolo Maurensig to piękna historia o miłości i sztuce
Wydawca: Próby

Liczba stron: 176


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Halina Kralowa

Premiera: grudzień 2023 rok

Paolo Maurensig nigdy nie był twórcą pretendującym do rangi najważniejszych włoskich pisarzy. Poznałem go przypadkowo jako autora powieści, na podstawie której swój film nakręcił Ricky Tognazzi. Tego ostatniego też próżno nazywać znanym i cenionym artystą. Jego filmografia jest całkiem spora, ale niewiele z tych filmów zdobyło rozgłos. „Historia miłosna”, bo o niej mowa, opowiada o młodym skrzypku, który pewnego dnia zakochał się w znanej pianistce. Dobry to film, niespieszny, subtelny i z doskonałą muzyką Ennio Morricone oraz zdjęciami Fabio Cianchettiego. Pierwowzoru nie czytałem, ale warto odnotować, że „Kanon w odwróceniu” ukazał się w Polsce nakładem C&T Crime & Thriller.

„Anagalis. Historia miłosna” to trzecia próba włoskiego pisarza na naszym rodzimym rynku wydawniczym. Książka została pięknie wydana przez Próby i przetłumaczona przez Halinę Kralową, co jest już marką samą w sobie. Do tej pory, a minęło już parę miesięcy od premiery, nie doczekała się recenzji w żadnym poczytnym magazynie literackim – smutne, ale prawdziwe.

Jest to niezwykła rzecz, w której do końca nie wiadomo co jest prawdą, a co fikcją. Została podzielona na trzy części. W pierwszej dowiadujemy się, że odnaleziono nigdy wcześniej niewydany utwór Henry’ego Jamesa. W drugiej pojawia się właściwa nowela, co jest owocem pracy bohatera nad jej uratowaniem i odtworzeniem. Wreszcie w ostatniej części pojawia się fragment biografii amerykańskiego pisarz i jego związku z Konstancją Woolson.

Ten podział wymaga oddzielnej refleksji. Paolo Maurensig mógł przecież napisać/przytoczyć samą nowelę. Postanowił jednak obudować ją, wprowadzić element tajemnicy. Ten czynnik tworzy hybrydyczność historii. Nie tylko ją uwiarygadnia i wnosi znamiona autentyczności, ale także zatrzymuje czas. Fikcja to taka forma sztuki, która jest podatna na upływ chwil, nie potrafi ich zatrzymać. Przywołanie prawdziwych postaci w jakimś sensie wyjmuje nas czytelników z tych ram. To swoiste wybawienie, które każe skupić się nie tylko na emocjach i fabule, ale też zadać sobie pytania o to kiedy powstał ten tekst, czy dzisiaj nadal można pisać takie opowieści, kim są jego bohaterowie?

Czytelniczą frajdę daje też sama nowela. To historia pewnego amerykańskiego, poczytnego pisarza, który w poszukiwaniu inspiracji dla swojej nowej książki odwiedza różne zakątki Wenecji. Szukając piękna ogląda niezliczone zabytki, rzeźby i obrazy, w wolnych chwilach spotykając się z rodaczką. Ta przybyła do Włoch, aby choć na chwilę zapomnieć o trudnych chwilach, jakich niedawno doświadczyła. Delikatna nić uczuć splata losy bohaterów, kreując piękną i niedopowiedzianą opowieść o miłości.

„Anagalis. Historia miłosna” to bardzo dobra książka. Kluczem do jej wyjątkowości, obok samej konstrukcji, jest narracja. Snuta w spokojnym tempie, wypełniona dygresjami o otoczeniu i sztuce, podlana młodzieńczymi błędami i nadziejami. Do czytania w Wenecji, ale także w każdym innym miejscu na świecie. Świetnie oddaje klimat rodzącej się namiętności, potrzeby bliskości, odkrywania swoich potrzeb. To także relacja o pięknie, które może być tu interpretowane na różne sposoby. Fantastycznie płynie się z tym potokiem słów – nieprzegadanym, nieprzekombinowanym, niedopowiedzianym. To proza immersyjna, sprawiająca wrażenie zanurzenia się w magiczny sen albo podpatrywania uroczej historii toczącej się obok nas. Zdecydowanie polecam.

 

Recenzja "Dźwięki z Ha'Tun" Jan Bliźniak

"Dźwięki z Ha'Tun" Jan Bliźniak wspaniała powieść z gatunku SF
Wydawca: Ha!art

Liczba stron: 223


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 15 lutego 2024 rok

Nie jestem żadnym autorytetem od polskiego rynku książki, ale jakby mnie ktoś zapytał rok temu, czy trzy frazy: ‘science fiction’, ‘polski debiutant’ i ‘Wydawnictwo Ha!art’ łączą mi się w jeden spójny obraz, to stanowczo bym zaprzeczył. A jednak stało się. Oficyna, która kojarzy mi się z książkami zorientowanymi wokół literackich eksperymentów, prac podejmujących tematykę ekologii czy osobistości kina, właśnie wydała „Dźwięki z Ha’Tun” Jana Bliźniaka. Wciągającą i uniwersalną powieść, która pod pozornie stylistyczną prostotą ukrywa głębię ludowej gawędy. W tej niezwykłej space operze znajdziemy samotność i siłę braterstwa, smutek i szczęśliwego proroka, dobro i mordercze istoty.

Rzecz dzieje się na kilku planetach. Toko to miejsce, w którym nikt nie mieszka. Służy jako baza przeładunkowa czy punkt logistyczny. Jest mała i brudna. Hangary mają pordzewiałe ściany lepią się od smaru i brudu.  Niewielka jest też Alto. To suche miejsce, z cienką warstwą atmosfery. Zbudowano na niej pięć miast o niskiej, jasnej zabudowie. Mimo warunków zaprojektowano tu setki malowniczych fontann, które są zasilane z systemu sztucznego nawodnienia. Stara Planeta jest pełna nienawiści, z daleka wygląda jak skalista kula zszarzałej bieli, a na jej powierzchni widoczne są czarne, bezlistne drzewa i pola pokryte czymś, co wygląda jak śnieg lub popiół. Są też Mezuma, Enu i inne przestrzenie. Zasiedlają je różne ludy i cudaczne stworzenia. Mówią one odmiennymi językami, żywią się czymś innym, także wiara jest zindywidualizowana. Ciekawie jest już zatem w warstwie budowy świata. Najlepsze drzemie jednak w sercach bohaterów.

Ela widzi więcej niż inni. Ten dar staje się jednak dla niej przekleństwem. Żaden lekarz nie jest jej w stanie pomóc, dlatego matka wysyła ją z samotnym mężczyzną do Ha'Tun – miejsca gdzie leczą przypadki beznadziejne. Sęk w tym, że nikt nie wie gdzie to leży. Czy to planeta, gwiazda, a może układ? Gdzie zacząć szukać i jak skutecznie dotrzeć do celu? Bezradni bohaterowie przemierzają kosmos coraz bardziej rozumiejąc, że prawdziwa przemiana musi dokonać się w nich samych.

W momencie, gdy półki księgarń zapełniają stosy książek poszukujących nowych definicji zła, Jan Bliźniak napisał książkę o dobru. „Dźwięki z Ha’Tun” w inteligentny, zabawny i wielowymiarowy sposób przypominają nam, że INNOŚCI wcale nie trzeba się bać. A że przy okazji odwiedzimy ciekawe miejsca, poznamy smutnego proroka i Dziadka Psa, to tym lepiej dla nas.

Podoba mi się to, jak autor swobodnie bawi się konwencjami i odwołuje się do innych dzieł sztuki. Na pochwałę zasługuje opisanie postaci, odpowiednie wyważenie akcentów i spokojne budowanie napięcia. W tej powieści nie ma akcji kreowanej na siłę. To nie dynamiczny blockbuster z dziesiątkiem zwrotów zdarzeń i ratunków na ostatnią chwilę. „Dźwięki z Ha’Tun” stawiają na humor, rozmowę i uczucia, dzięki czemu wygrywają uwagę czytelnika. Zadziwiające, jak wiele udało się ukryć na zaledwie 200 stronach.

Jan Bliźniak napisał międzyplanetarną przygodówkę w szekspirowskim duchu. Nie wystarczy podkreślić jej zalet – lekkiego tonu, harmonii między kreacyjną swobodą a elegancją łączenia różnych gatunków, humoru, czy zdolności odkrywania prawdy o współczesnym człowieku. Tę książkę trzeba po prostu przeczytać.

Recenzja "Kornik" Layla Martínez

"Kornik" Layla Martínez to bardzo dobra powieść horror
Wydawca: Bo.wiem

Liczba stron: 128


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Maja Gańczarczyk

Premiera: 15 lutego 2024 rok

Rzadko są takie sytuacje, że decyduję się na lekturę książki po przeczytaniu blurba. „Kornik” Layli Martínez jest przykładem na to, że jest to możliwe. Oczywiście „Seria z Żurawiem” ma swoją renomę, wydawnictwo Bo.wiem też gwarantuje jakość, a Maja Gańczarczyk wykonała fajną robotę przy „To nie ja” Karmele Jaio – moim zeszłorocznym patronacie. W tym wypadku najważniejsze okazały się jednak słowa Mariany Enriquez, której twórczość cenię sobie bardzo wysoko. Jeśli argentyńska pisarka mówi, że jest to „gęsta i przerażająca książka, która opowiada o widmach, problemach klasowych, przemocy i samotności w sposób tak naturalny, jakby to czarownice dyktowały Layli Martínez jakiś przenikliwy i upiorny sen”, to nie pozostaje mi nic innego, jak rzucić wszystkie inne lektury i czytać.

Zacznę od spraw technicznych. Książka jest króciutka, to raptem 128 stron i to wcale nie pisane maczkiem. Na okładce widzimy rozsypujący się, wykoślawiony dom i kornika. W jego środku, w sensie tego domu, można dostrzec sylwetki osób. Nie są oni zajęci oglądaniem telewizji czy gotowaniem. Stoją i myślą. Jakby sami nie wiedzieli dlaczego tam są i czemu jeszcze tego miejsca nie opuszczają. To taka grafika, która zdradza wiele z treści samej książki, choć trzeba mieć na względzie, że nie fabuła, a forma jej przedstawienia jest największym atutem powieści Layli Martínez.

W centrum dzieła debiutującej, hiszpańskiej pisarki jest właśnie dom. Mieszka w nim babka z wnuczką, która dopiero co wróciła z więzienia. Znalazła się w nim w związku ze zniknięciem dziecka najbogatszej rodziny we wsi. Mając taki punkt wyjścia Layla Martínez mogła poprowadzić akcję w różne strony. Naturalnym ruchem byłoby napisanie kryminału budowanego wokół fundamentalnych pytań tego gatunku – jak to się stało? Kto zawinił? Jaki miał w tym cel? Jestem w stanie wyobrazić sobie bohaterki „Kornika” w obyczajówce – gdzie problemem może być znalezienie właściwego mężczyzny, ale także jako komedię pomyłek, w której uciekający spod opieki sąsiadki chłopiec wędruje po mieście i wymyśla historie o prześladującej ją opiekunce.

Autorka poszła inną drogą. Słowem, które najlepiej oddaje atmosferę tego, z czym przyjdzie nam się zmierzyć, jest niepokój. Towarzyszy on nam na każdej stronie – w retrospekcji snutej przez babkę, czy beznadziei obserwowanej każdego dnia z okna przez jej wnuczkę. Nagromadzenie dziwności, upiornych wizji, a także cierpienia bywa momentami tak intensywne, że miałem problem z przypisaniem mu jakiejś konkretnej symboliki. Nie wszystko układało mi się tu w jedną spójną całość, co tylko potwierdza tezę, że „Kornik” jest przede wszystkim książką do odczuwania, nie zaś filozofowania. Tak jak napisała Mariana Enriquez – dyktowaną przez czarownicę.

Można tę książkę odczytywać kluczem historycznym. W tle dzieje się sporo wydarzeń, które pokazują konsekwencje wojny domowej. Widzimy to chociażby w opowieści babki, która wspominała, jak niewielu mężczyzn wracało z niej żywych. W innej interpretacji jest to powieść o różnicach klasowych. Młoda bohaterka nie miała szans na dobrą pracę, reputację czy spokój duszy, bo urodziła się w tej, a nie innej rodzinie. Jednocześnie tuż obok żyją ludzie, którzy są zdolni do robienia tego, co chcą, bo mają odpowiedni status i pieniądze. Nikt im nie zabroni zatrudnić sąsiadki, by ją w ten sposób upokorzyć. Można też czytać „Kornika” jako kronikę upadku, co wydaje mi się całkiem dobrym tropem. Sama autorka w tekście wspomina, że kluczową rolę w jej książce gra dom. Zdradza nam to także okładka. W tym kontekście można zadać sobie pytanie, o jaki dom tu chodzi? Czy mowa o budynku zrobionym z cegieł, czy jednak o jakimś metaforycznym miejscu? Czy babka i wnuczka to postaci realne, czy może tylko odbicia czegoś, co zagnieżdża się w przestrzeni? Albo idąc dalej, czy może człowieczeństwo i humanizm nie umierają powoli, bo budujemy wokół siebie ‘obiekty’ pełne grozy?

Czytając „Kornika” miałem dwa skojarzenia. Pierwszym są „Niebezpieczeństwa palenia w łóżku”, choć trzeba mieć na względzie, że w opowiadaniach Enriquez pisanie jest mniej ekspresyjne i bardziej wyważone. Drugim z kolei „Ulica Żółtego Błota” – tu z kolei poziom halucynacji i oderwania od rzeczywistości jest zdecydowanie po stronie Can Xue. Layla Martínez jest gdzieś po środku, stanowiąc bardzo ciekawy głos, który będę dalej obserwował. Jeśli lubicie, gdy ktoś w nieszablonowy, momentami wręcz liryczny sposób, pisze o horrorze życia, zemście, przemocy i samotności to ta książka jest dla Was.