Recenzja "City 5. Antologia polskich opowiadań grozy" praca zbiorowa

Wydawca: Forma

Liczba stron: 232


Oprawa:broszurowa
ze skrzydełkami
 
Premiera: maj 2022 rok

Zbiory opowiadań niesamowitych, w których niepewność, tajemnica i groza mieszają się z wątkami fantastycznymi, nie są na rynku wydawniczym czymś nowym. W ostatnich latach polski czytelnik otrzymał ich całkiem sporo. Praktycznie równocześnie z tomem City 5 wychodzą „Opowieści niesamowite z Hispanoameryki”, gdzie możemy zapoznać się z tekstami pisarzy pochodzących z Argentyny, Meksyku, Peru czy Nikaragui. Zbiory opowiada niesamowitych potrafią zaskakiwać nie tylko fabułą, ale także formą i nazwiskami! Jeśli spojrzeć na ten gatunek w szerszej perspektywie, okaże się, że z chęcią sięgali po niego klasycy: Charles Dickens, Johann Wolfgang Goethe, Fiodor Dostojewski, Iwan Turgieniew, Anatole France, Carlos Fuentes czy Franz Kafka. Literatura grozy ma bowiem nie tylko straszyć, ale także komentować rzeczywistość.

„City 5. Antologia polskich opowiadań grozy” jest zbiorem ciekawym z trzech głównych powodów. Po pierwsze mamy tu do czynienia z piątym już tomem serii, który warto czytać w korespondencji z poprzednimi częściami. Po drugie autorzy o różnych doświadczeniach, poglądach i stylach starają się poruszać aktualne problemy. I wreszcie po trzecie książka ma swój motyw przewodni, który może być rozumiany w bardzo szerokim kontekście.

City 5 po raz kolejny ogniskuje uwagę wokół tytułowego miasta. Mamy tu przestrzenie realne (jak chociażby Kraków, Dąbrowe Górniczą czy Toruń), ale także krainy wymyślone, całkowicie abstrakcyjne. Akcja opowieści może toczyć się w samym centrum metropolii, by za chwilę przenieść na do opuszczonych przedmieść, odległego Slab City czy bajecznej Talaporii. W większości tekstów miasto jest terytorium zamkniętym. Groza wynika przede wszystkim z tego, że nie sposób go opuścić. Poza nim i jego dziwnościami świat nie istnieje. Industrialna przestrzeń miejska przytłacza bohaterów, niejednokrotnie doprowadza do obłędu, ukazuje mizerię i beznadzieję egzystencji w pełnej krasie. Najlepiej ów koszmar widać chyba w „Kwarantannie” Jerzego A. Kozłowskiego. W niewielkiej, trzydziestotysięcznej miejscowości Rewna dochodzi do rzeczy niesamowitych. Mimo śmierci, ludzie ożywają. Proceder dotyka coraz większej liczby osób, przez co miasto zostaje odcięte od świata. Kordony wojska i policji stoją przy graniach i nie pozwalają przemknąć się uciekinierom. To opowiadanie łączy w sobie bardzo wiele ważnych tematów. Mamy tu motyw epidemii, brutalne tłumienie podczas przechodzenie przez granicę czy wreszcie rozdział rodziny.

Miasto potrafi także żyć. Czasami wysyła znaki i czeka na kogoś, kto prawidłowo je rozszyfruje. W ten sposób rozwijają się losy koleżanek z „Miejskiej gry” Margoty Kott. Odwiedzając księgarnię kameralną, ratusz staromiejski czy pub doświadczają coraz mroczniejszych przeżyć. Zamiast jednak wycofać się w porę idą dalej, by w opuszczonym forcie zrozumieć, że nawet urokliwe miasto potrafi być potworem.

Trudno uwolnić się od pełnokrwistej wizji zaproponowanej przez Kornela Mikołajczyka w „Skrwi”. Protagonista błąkając się po mieście bez celu, znajduje na swojej drodze przydrożny pawilon. Wokół miejsca nie działo się nic. Okoliczny sklep z farbami, centrum ogrodnicze i serwis narzędzi ziały pustkami. Wszystko zarosło, pordzewiało i chyliło się ku upadkowi. Życie przeniosło się do wielkopowierzchniowych centrów handlowych. Opuszczony pawilon idealnie jednak nadawał się do realizacji celu, którym wcale nie było nakręcenie filmu, o czym dowiadujemy się na początku opowieści. Do czego dąży bohater? Co z tym wszystkim wspólnego ma seryjny morderca? Ta makabryczna historia ma w sobie lekkość narracji braci Coen i jest absolutnie bezkompromisowa w swoim przesłaniu.

Pisząc o „City 5. Antologia polskich opowiadań grozy” nie mogę pominąć tekstu Marka Zychla pod tytułem „Slab City”. Tytułowa przestrzeń to alternatywna jednostka społeczna. Zamiast domów są namioty lub kampery, stacje paliw zastępują bezcenne kanistry, a jedyną rozrywką jest zabezpieczanie się przed atakami współmieszkańców. Slab City jest epicentrum zła, co wprowadza bohaterkę na drogę transformacji gatunkowej. W tym krótkim tekście Marka Zychla mówi między innymi o popularnej ostatnio wolności, bardzo często prowadzącej do niezrozumienia i eskalacji przemocy. Nie boi się także poddać gruntownej krytyce rozpadu więzi międzyludzkich, do którego dochodzi nie tylko w wielkich miastach, ale także w małych społecznościach.

Więcej niż satysfakcjonująca była także lektura „Leny” Dariusza Muszera. Tym razem zamiast horroru mamy do czynienia z science-fiction. Już pierwsze zdanie („Włamali się do mojego mózgu”) przykuwa uwagę i nie pozwala jej ulecieć do końca. Starszy człowiek znajduje się w miejscu leżącym na przecięciu świata wirtualnego i rzeczywistego. Kontaktuje się z osobami, które nie do końca chcą mu mówić prawdę. Chodzi na spacery z Leną, która realizuje tajemniczy program. Jego dni powtarzają się, jak refren prostej piosenki, jednocześnie wcale nie zbliżając protagonisty do rozwiązania zagadki jego istnienia. Muszer ostrzega nas przed potęgą technologii, a jednocześnie pokazuje, jak trudno radzić sobie ze stratą.

W „City 5. Antologia polskich opowiadań grozy” nie zabraknie oczywiście ożywających trupów, nawiedzonych mieszkań, przystojnych mężczyzn wysysających energię z troskliwych kobiet czy tajemniczych sił niszczących miasta i ich obywateli. To spójny tematycznie zbiór, który raz lepiej, innym razem trochę gorzej opowiada o obłędzie, strachu i przytłoczeniu szarą rzeczywistością. Z ciekawością śledzę także ewolucję pojmowania fantastyki grozy u takich twórców jak Dariusz Muszer, Anna Szczęsna czy Kazimierz Kyrcz Jr, których teksty znalazły się już w kolejnym tomie serii. „City 5. Antologia polskich opowiadań grozy” to kawał dobrej rozrywki, która potrafi też skłonić do myślenia.

Recenzja "Mario" Jakub Michalczenia

Wydawca: papierwdole

Liczba stron: 100


Oprawa: miękka

 
Premiera: maj 2022 rok

Jakub Michalczenia przyzwyczaił swoich czytelników do kilku elementów regularnie ujmowanych w jego prozie. Tak w „Korszakowie”, jak i „Gigusiach” pojawiają się ci sami bohaterowie, zamieszkujący tę samą przestrzeń w małym warmińsko-mazurskim miasteczku. Podobne są czynności, którym się oddają, a sam sposób mówienia o nich jest jednakowo surowy i potoczny. Same fabuły zamknięte są w krótkich formach, które niekoniecznie mają odpowiadać nam na jakiekolwiek pytania. Tak to wyglądało do tej pory. A jaki jest „Mario”?

To przede wszystkim nie jest zbiór miniatur. Nie jest to też powieść czy poemat. „Mario” to rozbudowane opowiadanie, które z „Korszakowem” i „Gigusiami” łączy wiele, ale jednocześnie sporo dzieli. Zacznijmy może od wiadomości dobrych. Tak, tu ponownie spotkamy Cina, Bobka, Kociębe czy Dzikuna. Ba, oni znowu będą dziećmi! Pojawi się też Pan Pawłowski i lokalny maszynista - Pan Jankowski (choć o samej kolei będzie tym razem nieco mniej). Ponownie w centrum znajdzie się blok, w którym młodzi ludzie podejmują szereg istotnych dla przetrwania czynności: grają w gry, żują gumy, smarują trzepak żywym gównem. Ich życie toczy się wolno i bezcelowo. To historia zwykłych dzieci z prowincji w ich naturalnym środowisku. Wszystko to jednak do czasu.

Tu właśnie kończymy z tym co dobre, by zanurzyć się w to co jeszcze lepsze. Całą beznadzieję codzienności Michalczenia rozwiewa przybyciem Maria. To chłopak wyrosły w tym miejscu, ‘swój koleżka’ jak pada w jednym miejscu. Nie pochodzi z pokolenia ułożonego, wykorzystującego urządzenia zgodnie z ich przeznaczeniem. Mario podobnie jak koledzy miał głowę nabitą dziwnymi pomysłami, które z radością wcielał w życie. Przynajmniej kiedyś tak było. Dzisiaj Mario mieszka w wielkiej Ameryce, chodzi do tamtejszej szkoły i gra w te wszystkie tytuły, które młodym mieszkańcom Korsz śnią się w najpiękniejszych marzeniach. Mario wnosi do krajobrazu życia kolegów świeżość, dzięki czemu w opowiadaniu wydarzy się naprawdę wiele, mimo że tak naprawdę dziać będzie się mało.

Jakub Michalczenia jest w najnowszej narracji jeszcze bardziej dygresyjny. To nie wielkie czyny są fundamentem opowiadania, a opisy życia w latach dziewięćdziesiątych. Na przedstawioną historię składają się sekwencje obrazków z codzienności - to zabawnych i gorzkich, to znów sarkastycznych i ironicznych. Wszystkie działania przybierają tu nowy wymiar – służą nie tylko trwaniu i wzajemnemu dopieprzaniu, ale też porównaniu z tym co inne. Pokazaniu, że to co tutejsze, wcale nie musi być gorsze niż to, co globalne. Czasami zresztą to co międzynarodowe, chętnie czerpie wzorce z tego, co swojskie. Losy bohaterów służą także do ukazania mechanizmu zachowania Polaków względem tego, co obce. W tym kontekście autor pokazuje w jaki sposób tworzymy swoją etykietę, jak przyprawiamy innym gęby i jakże często blado wypadamy w kontaktach z tym, co nie jest nam dobrze znane. Wreszcie „Mario” jawi mi się jako swego rodzaju opowieść o tym, że amerykanizacja nie tak łatwo ogarnia polską wieś. O ile większe miasta chętnie przywożą zza oceanu zwyczaje, przedmioty i mowę, o tyle małomiasteczkowe enklawy, ten postęp mocno sobie reglamentują.

„Mario” cechuje się dużą dbałością o szczegół i misternie wykończoną frazą, zarówno w płaszczyźnie stylistycznej, jak kompozycyjnej. To proza bez fikcji, wznosząca realizm na wyższy poziom wrażliwości. Literacka szczególność książki polega między innymi na tym, że emocjonalność jest artystycznie ukryta pod piętrami anegdot i artefaktów z przeszłości. Autor własny, osobny styl narracyjny manifestuje w demonstracyjnej rzeczowości, z jaką traktuje się nie tylko bodźce zewnętrzne, lecz także indywidualne doświadczenia człowieka. Nie ma chyba lepszego sposobu na odtworzenie dawnych czasów i uczuć, jak poprzez skupienie się na analityczności. Myślę, że „Mario” właśnie dzięki użyciu odpowiednich dekoracji, eksponowaniu prowincjonalnej mentalności i wpleceniu rzeczy dziś już niedostępnych, najlepiej trafi do czytelników, którzy dorastali w czasach transformacji ustrojowej.

Jeśli i wy kiedyś z uporem godnym lepszej sprawy mówiliście „Do widzenia, ślepa Gienia, kup se trąbkę do pierdzenia!”, czekaliście na pojawienie się objazdowej strzelnicy albo mieliście problem z uciułaniem choćby kilku groszy na gumę balonową, powinniście przeczytać „Maria”. Jego lektura jest jak wehikuł czasu, przenosi nas do innego miejsca i pozwala się w nim zatopić w całości. To kronika życia, ale nie tego pełnego współczesnych barw, tylko raczej upokarzającego i nieoferującego żadnych pocieszeń. Splatające się losy protagonistów tworzą fabularną osnowę opowieści, stanowiącą tło dla refleksji o kwestiach tożsamościowych, o izolacji i języku.

Recenzja "Przystanek kosmos" Tomasz Dalasiński

Wydawca: Forma

Liczba stron: 100


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

 
Premiera: 14 maja 2022 rok

Powrót bohatera w rodzinne strony to jeden z moich ulubionych tematów literackich. Być może właśnie dlatego mikroopowiadania Tomasza Dalasińskiego tak bardzo przypadły mi do gustu. Chociaż jeśli być szczerym, bohater przemierza tu różne przestrzenie, niekoniecznie zawsze związane z konkretną wsią. Wędrując po znanej-nieznanej sobie krainie, odwiedzając wcześniej uczęszczane ulice i domy, autor wsłuchuje się w opowieści utkane z fragmentów rozmów i wspomnień. Mikrokosmos przeszłości wciąga pisarza i nie puszcza, nakazując spisanie różnorodnych zdarzeń – od tych niezwykłych i bolesnych, przez całkowicie naturalne, trafiające się pod każdą szerokością i długością geograficzną.

Mamy tu więc tytułowy przystanek kosmos, czyli pamiątkę dawnego ustroju, na której każdego dnia zatrzymywały się autobusy. Kwestia przesiadek nie jest tu jednak najważniejsza. Przystanek spełniał też funkcję rozrywkową i to w bardzo różnorodnych zastosowaniach. Jedną z nich było picie alkoholu. We wspomnieniach autora ta czynność pojawia się często. I to nie może dziwić, bo polska prowincja słynie z pijących – tych przygodnych, jak i trwale uzależnionych. Alkoholizm bywa także zgubny dla przyszłych pokoleń. Sprzyja deformacjom i upośledzeniom. Czy to spotkało jedną z postaci, która nie otrzymując przez lata wsparcia od specjalistów i szkół specjalnych, stała się postrachem okolicy? A może alkohol był jednym z powodów opóźnienia Andrzejka, który lubił chodzić na spacery z gęsiami i kurami, a przechodniów podpytywał gdzie teraz idą? Tego nie wiemy, bo Dalasiński nie diagnozuje. On pokazuje rzeczywistość taką, jaka była. Bez podtekstów, przytyków czy konotacji politycznych.

Na prowincji zdarzały się też inne poważne przypadki. W jednej z narracji podpatrujemy problem przemocy rodzinnej. Nie ma jednak brutalności, a chłodna obserwacja pogrzebu oprawcy, na którym pojawił się tylko ksiądz, kościelny, osoby, które mu źle życzyły i te, które chodzą na każdą ceremonię. W innym miejscu pojawia się zgwałcona przez ojca Kaśka. Jej los jest wyjątkowo tragiczny. Nie dość, że rodzi niechciane dziecko, to jeszcze z braku dalszych perspektyw musi zostać prostytutką. I tu pojawia się wątek przemocy. Nie radząc sobie z problemami wychodzi za człowieka, który zdecydowanie nie będzie jej szanował.

„Przystanek kosmos” to jak już wspomniałem także, a może przede wszystkim pejzaż zwykłości. Są tu drwale z dawnych lat, Mesjasz, którego nikt nie poważa i który pewnego dnia po prostu znika, czy kobieta z odnalezionym pod śmietnikiem prawym męskim butem. Autor wspomina moment odnalezienia małej sukienki. Jak się dowiaduje od rodziców, miała być ona przeznaczona dla niego, gdy jeszcze w planach figurował jako Julka. Jest też opowieść o nożu kupionym na targu w Toruniu czy spacerze po ulubionym parku. W tych narracjach szczególnie ważne są przedmioty. One przechowują pamięć.

„Przystanek kosmos” portretuje także niezwykłość. Czasami narracja rozgrywa się na granicy jawy i snu. Innym razem opowieść przyjmuje kształt symboliczny. Są też wydarzenia, o których do końca nie wiemy, czy wydarzyły się naprawdę, czy są tylko myślą z biegiem czasu przekształcającą się w prawdę (spotkanie z Szeptunem). Tak rysowany czułą, uważną kreską portret ludzi niepostrzeżenie zmienia się w uniwersalne studium przemijania.

„Przystanek kosmos” to trzydzieści opowieści o ludzkich słabościach i pielęgnowanych w samotności wspomnieniach. To chłodna, mimo głębokich kolorów, ostra impresja z poszarpaną chronologią. To wreszcie intymny portret dawnych czasów, osobista wypowiedź pozbawiona sentymentalizmu, ale i nieunikająca humoru. Dalasiński opowiada o tęsknocie, która nie tyle wzmacnia uczucie, ile pozwala zamknąć pewne furtki. To też w jakimś sensie książka-orkarżenie, w której powracająca ludowa piosenka przypomina, że dawne czasy, choć czasami opresyjne, przynajmniej oferowały ludziom złudzenie wspólnoty.

Zbiór znalazł się na liście "Najlepsze zbiory opowiadań 2022 zdaniem Melancholii Codzienności".