Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadania. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Królestwa" Gustaw Rajmus

"Królestwa" Gustaw Rajmus zbiór opowiadań
Wydawca: Forma

Liczba stron: 190


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 1 października 2025 rok 

Recenzując „Dwie historie i inne historie” napisałem „Część z tekstów jest wtórna nawet względem siebie samych (przykładowo kilka z nich rozpoczyna się od zakupu mieszkania przez parę), niektóre są zwyczajnie nudne (np. „Poeta”), styl bywa czasami aż nazbyt fantazyjny, trafiają się też opowieści dobre, które jednak nie do końca mi pasują w tym miejscu, w którym się znalazły. Bardzo lubię opowieść o terroryzowaniu podwórka i wynajęciu ‘kilera’ za gumy Donaldy, ale jednocześnie odnoszę wrażenie, że zostało ono tu doklejone trochę na siłę. To jakby wrzucić teksty Jakuba Michalczenia do antologii Edgara Allana Poe. To nie może dobrze pracować jako całość”. Nie wiem, czy Gustaw Rajmus wziął sobie do serca te słowa, czy może po prostu zmienił koncepcję pracy, ale jego najnowszy zbiór jest tworem spójnym i dalekim od schematyczności. Nie ma tu też czasu na nudę.

„Królestwa” to kolejny dowód na to, że autor ze Szczecina jest pisarzem nienasyconym, żarłocznym na tropy, a przy tym ascetycznym w formie. Jego proza karmi się mitami, filozofią i popkulturą, a jednocześnie zostawia z pytaniem o człowieka złamanego, rozdartego między transcendencją a codziennym błotem.

Pięć opowiadań wchodzących w skład „Królestw” to pięć różnych światów, które jednak splata ze sobą obsesja Prawdy i Wolności. I choć te słowa brzmią dziś patetycznie, w jego narracji nabierają organiczności. Rajmus nie moralizuje, nie konstruuje alegorii z morałem, tylko wrzuca cię w sytuacje graniczne. W „Hagal” Angerir widzi Odyna, by potem po doświadczeniu chrześcijańskiej opowieści o Hiobie, zapytać o Jezusa. Ten prosty gest, pytanie skierowane do boga o istnienie innego boga, Rajmus obudowuje filozoficzną erupcją. Tu spotykają się Kierkegaard, nordyckie runy i literacki cień Faulknera. Autor nie cytuje ich wprost, ale jako czytelnik czujesz, że prowadzi z nimi dialog, jakby bohaterowie stali się poligonem dla pytań, które od wieków drążą kulturę Zachodu.

„Mistrz” wchodzi w rejony gotyckiej groteski. Siedmioletnie dziecko oddane na zamek wampira brzmi jak motyw z taniego horroru, ale Rajmus odwraca strukturę kliszy: tam, gdzie spodziewasz się taniego straszenia, dostajesz opowieść o inicjacji w okrucieństwo i bunt, o dorastaniu przez zanurzenie w mrok. To gotyk filtruje tu dzieciństwo, a nie odwrotnie.

Najbardziej poruszające jest dla mnie „Ostoja” – tekst, w którym realizm magiczny przenika codzienność wsi zawieszonej między jawą a snem. Jeśli znasz Can Xue, a jednocześnie czytałeś Huelle, to już wiesz, jak działa ta opowieść. Ona miesza lokalne mity i dziecięce traumy w coś, co jest jednocześnie powrotem do utraconego przyjaciela, jak i metaforą zagubienia. Rajmus w takich momentach osiąga coś wyjątkowego. Zamiast budować „światy” jak w fantasy, on rekonstruuje pamięć świata: fragmentaryczną, senną, nieoczywistą.

Jest też „Przyjdź, Królestwo”, które otwiera się sceną niemal filmową. Oto królestwa, które doświadczyło napadu bestii. Całkowita jatka, król zamknięty w lochu. Ale to dopiero początek, bo od pewnego momentu opowieść przechodzi w coś na kształt medytacji o władzy, przebaczeniu i potrzebie sensu. Gustaw Rajmus igra tu z konwencją krucjat, baśni rycerskiej, ale pod spodem jest pytanie bardziej egzystencjalne: czy Królestwo, o które walczymy, jest na zewnątrz, czy w nas?

I ostatni, długi tekst. O nim nie będę za dużo pisać, żeby nie psuć Wam zabawy. To, co fascynuje mnie w „Królestwach”, to ciągłość Rajmusowego stylu przy jednoczesnym przełamaniu go. W poprzednim zbiorze dominowała współczesność – millenialsi, psychoterapia, inteligentne domy, pandemia. Tutaj autor idzie dalej. Wychodzi z codzienności, ale jego bohaterowie wciąż są ci sami: zagubieni, samotni, pełni pragnienia wolności i uwikłani w relacje, które ich kaleczą. Różnica polega na skali. Zamiast blokowisk i Netflixa mamy runy, zamki, bestie i kosmos. Emocjonalny rdzeń pozostaje jednak ten sam. Rajmus nie tyle „ucieka w fantastykę”, co pokazuje, że nasze współczesne rozdarcia mają swoje archetypy i powracają w każdej epoce.

Nie bez powodu w jego prozie ciągle przewija się motyw wolności. Nie tej deklaratywnej, „politycznej”, ale wolności wewnętrznej, zdobywanej w walce z własnym lękiem. Kiedy czytam ten zbiór opowiadań, mam wrażenie, że każda historia jest drogą w głąb, a autor stawia mnie w roli pielgrzyma. Jasne, możesz się zatrzymać na powierzchni fabuły, ale jeśli zejdziesz niżej, odkryjesz literackie palimpsesty – Kierkegaarda, Lema, Faulknera, Can Xue, a nawet echa biblijne.

Język jest wciąż ten sam. Gęsty i trochę przegadany, pełen obrazów, które zostają pod powiekami. Autor potrafi jednym zdaniem wywołać pod skórą zimno (albo ekstazę), ale też czasami czuć przesyt. Parę fraz można by spokojnie usunąć i zyskała by na tym akcja. Widać w pisarzu duszę kpiarza i mistyka. Kogoś, kto ironicznie igra z tradycją, a mimo to nieustannie szuka czegoś większego.

„Królestwa” to książka wymagająca, ale też dziwnie czuła. Czytałem ją jak opowieść o nas wszystkich. O tęsknocie za matkami i miejscem, które nigdy nie przyjdzie z zewnątrz, dopóki nie odkryjemy go w sobie.

Recenzja "Na wulkanie" Radosław Kobierski

Recenzja Na wulkanie Radosława Kobierskiego pokazuje, jak autor buduje opowiadania na granicy realizmu i metafory. To proza o codzienności, która pod powierzchnią skrywa tektoniczne pęknięcia emocji.
Wydawca: Drzazgi

Liczba stron: 268


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 27 stycznia 2025 rok

Wydawnictwo Drzazgi zaskoczyło w tym roku dwoma fantastycznymi zbiorami opowiadań. O „Prując przez raj” Sama Sheparda być może jeszcze opowiem. Pierwszeństwo daję jednak autorowi polskiemu. Radosław Kobierski – poeta, prozaik, krytyk literacki – w tomie „Na wulkanie” proponuje czytelnikowi literaturę wyjątkowo zdyscyplinowaną formalnie, a zarazem otwartą na niejednoznaczność doświadczeń. Jest to książka, która w pejzażu najnowszej polskiej prozy wyróżnia się (paradoksalnie) powrotem do tradycji: do realizmu psychologicznego, do „małego realizmu” znanego z dzieł Jarosława Iwaszkiewicza czy Ingi Iwasiów, a także do pisarstwa koncentrującego się na codzienności, z jej ciężarem, pęknięciami i nieuchronnym przemijaniem.

Pięć opowiadań tworzących zbiór łączy doświadczenie liminalności. Bohaterowie znajdują się na granicy: między przeszłością a przyszłością, miłością a rozpadem więzi, pamięcią a zapomnieniem. Bernard, Zygmunt, Jill, Eliza czy Stan to postaci pozornie zwyczajne, lecz każdy z nich doświadcza symbolicznego „wybuchu”, tytułowej erupcji emocjonalnej, która destabilizuje ich dotychczasowe życie.

Ważnym motywem jest pamięć i jej zwodniczość. Pamięć miejsc (Bytom, Kłodzko, Wolin, Szkocja), relacji (utracone przyjaźnie, trudne wspomnienia rodzinne), a także ciała, które w chorobie czy po wypadku przypomina o własnych granicach. Bohaterowie Kobierskiego egzystują „na wulkanie”, w stanie napięcia, które nie znajduje prostych rozwiązań. Nieprzypadkowe są tu tropy geologiczne: „tektonika relacji”, „sejsmika emocji”. To język metaforyczny, pozwalający zobaczyć życie jako przestrzeń pęknięć, ruchów podskórnych, które nagle wydobywają się na powierzchnię.

Kobierski świadomie rezygnuje z fabularnych fajerwerków. Opowiadania często zaczynają się in medias res i kończą bez wyraźnych rozstrzygnięć. Przypomina to technikę Iwaszkiewicza w „Pannach z Wilka” czy „Brzezinie”. Narrator pozostaje powściągliwy, nie narzuca interpretacji, a klarowny i oczyszczony z ornamentów język działa niczym soczewka skupiająca uwagę na drobnych gestach i detalach codzienności.

W tym sensie „Na wulkanie” wpisuje się w nurt małego realizmu, w którym zwyczajność zostaje dowartościowana, a opowieści o zwykłych ludziach zyskują wymiar uniwersalny. To literatura ufająca w moc detalu i w prawdę cichej obserwacji.

Na szczególną uwagę zasługuje opowiadanie „Wieża”, którego bohater, Zygmunt, spędza czas na górskiej wieży widokowej. Z pozoru nic się nie dzieje. Ot, samotny mężczyzna obserwuje przestrzeń i myśli. A jednak ten statyczny obraz kryje intensywne napięcie: wieża staje się symbolem dystansu wobec życia, zawieszenia między niebem a ziemią, potrzebą obserwacji i lękiem przed uczestnictwem. To jedno z najbardziej „iwaszkiewiczowskich” opowiadań zbioru – o człowieku, który dopiero w konfrontacji z ciszą i pejzażem dostrzega własne pęknięcia.

W innym tekście poznajemy też historię Bernarda, mężczyzny, który po wypadku poddawany jest terapii w komorze hiperbarycznej. Zamknięta przestrzeń działa tu na dwóch poziomach: jako medyczna procedura i jako metafora psychicznego uwięzienia. Bernard, zawieszony między życiem a śmiercią, wspomina dawne relacje, próbuje „oddychać” wspomnieniami, które niczym tlen, podtrzymują go przy życiu. To opowiadanie o granicy świadomości, o cielesnej i duchowej kruchości człowieka.

Na mapie polskiej prozy Kobierski jawi się jako autor świadomie idący pod prąd modnym tendencjom. Jego opowiadania nie sięgają po aktualne medialne tematy, nie próbują wywoływać kontrowersji. Tym bardziej interesująca wydaje się paralela z pisarstwem Olgi Tokarczuk. Może nie tyle w warstwie stylistycznej, ile w sposobie budowania bohaterów zawieszonych między biografią jednostkową a wielkimi procesami historyczno-społecznymi. W „Na wulkanie” dostrzegalna jest także bliskość z działami Andrzeja Stasiuka (choć Kobierski pozbawia swoją narrację „barokowej” frazy), a także z melancholijną, introspektywną prozą Tadeusza Nowaka.

Najsilniejszym tonem „Na wulkanie” jest melancholia, świadomość, że przeszłość, choć niewyraźna i pełna powidoków, wciąż rezonuje w teraźniejszości. Kobierski nie oferuje bohaterom pełnych rozwiązań, nie obdarza ich nadmierną samoświadomością. W ciszy, w urwanych dialogach i w niedopowiedzeniach kryje się prawda o ludzkim doświadczeniu.

Można powiedzieć, że autor praktykuje etykę milczenia – pokorne uznanie, że nie wszystko w ludzkiej psychice da się nazwać. W tym sensie proza Kobierskiego bliska jest fenomenologicznej tradycji opisu świata przeżywanego, gdzie ważne są nie tylko fakty, ale i nastroje, doznania, drobne gesty.

Recenzja "Laszowanie" Maciej Dobosiewicz

Recenzja „Laszowania” – opowieść o dzieciństwie w czasach schyłku PRL-u, pełna emocji, humoru i trudnych pytań o sens dorastania.
Wydawca: Nisza

Liczba stron: 132


Oprawa: miękka

Premiera: 10 kwietnia 2025 rok

Laszowanie to termin lotniczy. Określa on moment, w którym szybowiec zostaje odczepiony od samolotu ciągnącego go w górę i zaczyna swój pierwszy, samodzielny lot. To jednocześnie obraz lęku i pragnienia, upadku i triumfu, samotności i wolności. Maciej Dobosiewicz uczynił z tego słowa klucz do swojej najnowszej książki, zbioru opowiadań „Laszowanie”, który opowiada o dojrzewaniu chłopca w czasach późnego PRL-u i wczesnej transformacji.

To nie jest kolejna prosta historia o dzieciństwie na prowincji, pełnym rytuałów, podwórek i zapachów. To raczej, jeśli mogę pozwolić sobie na odważną analogię, miniaturowa „Księga niepokoju” dla dorastającego chłopca. Tak jak Fernando Pessoa pisał o niemożności bycia sobą w świecie pełnym masek, tak Dobosiewicz zapisuje doświadczenie chłopca, który nieustannie konfrontowany jest z oczekiwaniami ojca, kolegów, lokalnej wspólnoty. Ten chłopiec nie wie, czy wolno mu po prostu być sobą.

Przy pierwszym opowiadaniu, o ojcu palącym czterdzieści papierosów dziennie, uderza nas od razu ton Schulzowski. Subtelne połączenie groteski z czułością, humoru z tragizmem. Ojciec, majster na lakierni, uwijający się, by zdążyć wypalić swoje dwie paczki, jest figurą niemal mityczną, ale zarazem człowiekiem kruchym, przegranym. Nagle w tym monotonnym scenariuszu pojawia się śmierć. Niby podana lekko, ironicznie, a jednak to właśnie w tym niedopowiedzeniu kryje się wielki dramat.

Nie mogłem nie pomyśleć o Carson McCullers, która w opowiadaniu o budowie szybowca pokazywała rodzeństwo marzące o locie, choć kończyło się on katastrofą. U Dobosiewicza widzę podobny mechanizm: chłopiec próbuje „wylaszować się” z ojcowskiego świata, ale cena tego lotu jest wysoka. Jest w tym też coś z Prousta. Drobne, codzienne doświadczenia stają się tutaj impulsem do głębokich refleksji. Każdy papieros, każda wędkarska scena, każda spowiedź to małe „proustowskie magdalenki” dorastającego chłopca.

Proszę zwrócić uwagę na niezwykle trudny temat, który Dobosiewicz podejmuje z odwagą: męskość w stanie przejściowym. Ojciec powtarza, że trzeba bić pierwszym, że trzeba umieć „dać w ryj”, że trzeba stwardnieć. Boniek pokazuje, że świat to drapieżna zabawa, w której ryby trzeba zabijać bez litości. A chłopiec, choć posłusznie odgrywa te role, wewnętrznie się im sprzeciwia. Chce zamknąć oczy, nie patrzeć. Ale nie wolno mu, bo mężczyzna nie ma prawa uciekać.

I tu jest cały dramat. „Laszowanie” to zapis męskości kruchej, niepewnej, wrażliwej. Męskości, która dopiero szuka swojego języka. A przecież podobne napięcie znajdziemy choćby w prozie Ernesta Hemingwaya, z tą różnicą, że amerykański pisarz gloryfikował twardość, a Dobosiewicz pokazuje jej cenę.

Nie jest jednak tak, że to pierwsze opowiadanie uznaję za najlepsze w zbiorze. Dalej jest równie dobrze, a czasami nawet lepiej. Wspólnie z autorem powrócimy do meczu z Koreą Południową na mistrzostwa świata, albo pamiętnego 11 września. Będzie też opowieść lotnicza i parę innych. Krótkie narracje mieszają się z nieco dłuższymi tekstami. Każde jest jakieś. Indywidualne, mimo że w całości jest to spójne.

Nie sposób pominąć wymiaru historycznego. Dobosiewicz umieszcza swoją narrację w przełomowym momencie (końcówka komunizmu, początek transformacji). Wszystko się zmienia, ale tak naprawdę niewiele się zmienia. Dawne wzorce gniją, a nowe okazują się równie okrutne. „Laszowanie” czyta się zatem jako pamiętnik pokolenia dzieci transformacji, które musiało samodzielnie odczepić się od samolotu prowadzącego ich rodziców i wzlecieć w świat bez instrukcji obsługi.

Jestem naprawdę zachwycony. Rzadko spotyka się w polskiej prozie książka, który łączy w sobie taką subtelność psychologiczną, humor, ironię i emocjonalną prawdę. Dobosiewicz nie moralizuje, nie narzuca wniosków, a raczej otwiera przestrzeń do refleksji. Każde opowiadanie można czytać osobno, ale dopiero całość ujawnia pełnię sensu: to nie historia jednego chłopca, lecz nas wszystkich, którzy kiedyś próbowaliśmy „wylaszować się” z rodzinnych, społecznych czy narodowych więzów.

Recenzja "Włóczędzy" Hao Jingfang