Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura węgierska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura węgierska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Melancholia sprzeciwu" László Krasznahorkai

"Melancholia sprzeciwu" László Krasznahorkai wielka powieść na Nobla
Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 408


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Elżbieta Sobolewska

Premiera: 2007 rok 

Są takie książki, które wykraczają poza pojęcie literatury. Wzbijają się gdzieś wyżej. To właśnie jedna z nich.

Od pierwszych zdań Krasznahorkai narzuca rytm przypominający modlitwę lub seans spirytystyczny. Jego język, wijący się bez końca, nie tyle opowiada, ile nawiedza. Zawiesza czytelnika w stanie półtrwania między zdaniem a zdarzeniem. „Melancholia sprzeciwu” to powieść o świecie, który zapomniał, że jeszcze istnieje, a mimo to dalej trwa w rozpędzie własnego rozkładu. Miasteczko, w którym zatrzymują się bohaterowie, nie jest miejscem, lecz stanem materii: gnijącym, opustoszałym, nieprzygotowanym na wizytę nawet najdrobniejszego cudu.

Do tego bezruchu wkracza coś, co nie powinno się ruszać – trup wieloryba. Martwe ciało, które wciągane jest do miasta niczym symbol upadłej transcendencji, przynosi z sobą obietnicę objawienia, ale i zarazę interpretacji. Wieloryb, ten ogromny relikt mitu, staje się zwierciadłem zbiorowej halucynacji. Ludzie widzą w nim to, czego najbardziej się boją, a więc sens. W jego cieniu tłum, jeszcze przed chwilą amorficzny i ospały, zaczyna się poruszać. Zło rodzi się tu nie z decyzji, lecz z napięcia między bezruchem a oczekiwaniem. Jakby sam fakt, że coś może się wydarzyć, wystarczał, by rzeczywistość pękła.

Autor "Szatańskiego tanga" tworzy moralitet o nieobecności Boga, w którym apokalipsa dokonuje się nie przez ogień, lecz przez język. Słowa u niego nie wyjaśniają, a infekują. Jedno zdanie, rozciągnięte na kilka stron, staje się strukturą oporu wobec linearności i sensu. Jakby sam styl był formą sprzeciwu wobec narracyjnego porządku. Muzyk Eszter, filozof dekadencji, rozumie to jako pierwszy. Jego teoria harmonii Werckmeistera, oparta na systematycznym rozstroju dźwięków, okazuje się metafizyczną diagnozą świata, w którym doskonałość przestała być miarą piękna.

Z kolei Valuska, prostaczek zapatrzony w kosmos, odgrywający z pijakami taniec planet, to ostatni prorok niewinności. W jego naiwności tli się jeszcze przeczucie ładu. Tylko, że ten ład jest już tylko choreografią dla pijanych ciał, gestem, który niczego nie ocala. W momencie, gdy tłum podnosi rękę, by zniszczyć, Valuska milknie. Milczenie to jest ostatnią formą oporu. Niemożliwym językiem w świecie, w którym wszystko już zostało wypowiedziane i wypaczone.

„Melancholia sprzeciwu” nie daje się czytać linearnie, tak jak nie da się oddychać w atmosferze, którą sama wytwarza. To powieść o fizyce zła. O tym, jak entropia społeczna staje się estetycznym doświadczeniem. Krasznahorkai, niczym późny Goya, pokazuje, że koniec świata nie musi eksplodować. On może gnić powoli, w rytmie długiego zdania, które nigdy się nie kończy. I w tym właśnie tkwi jego geniusz. W zdolności przekształcenia gramatyki w teologię, a składni w katastrofę.

To jedna z najważniejszych książek w moim życiu. I przy okazji jeden z najważniejszych filmów w moim życiu. Nie przez przypadek swój blog nazwałem Melancholią Codzienności.

Recenzja "Szatańskie tango" László Krasznahorkai

"Szatańskie tango" László Krasznahorkai wybitna węgierska powieść
Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 334


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Elżbieta Sobolewska

Premiera: 15 kwietnia 2004 rok 

Trudno dziś wyobrazić sobie pejzaż współczesnej literatury bez nazwiska László Krasznahorkaia. A przecież wszystko zaczęło się od „Szatańskiego tanga”, powieści wydanej w 1985 roku. Ten debiut nie tylko odmienił życie samego autora, ale i wyznaczył osobny nurt prozy środkowoeuropejskiej: hipnotycznej, pozornie hermetycznej, a zarazem porażająco uniwersalnej. Jako czytelnik nie waham się powiedzieć – to jedna z tych książek, które nie tylko się czyta, ale które czytają nas samych.

Od razu wspomnę, że to nie jest powieść, którą bierzesz na plażę. Nie ma w niej fabuły, która pędzi jak thriller, nie ma bohaterów, których chciałoby się zaprosić na kolację. Akcja rozgrywa się w podupadłej węgierskiej osadzie. W krajobrazie, w którym wieczny deszcz, wiatr i błoto są oczywiście tłem, ale też metafizycznym współbohaterem. Jak u Kafki zamek, tak u Krasznahorkaia osada symbolizuje kondycję człowieka: odciętego od sensu, żyjącego w stanie rozpadu. Widać tu pokrewieństwa z Schulzowskim „Sanatorium pod klepsydrą” czy Capkiem, ale też z dramatycznym chocholim tańcem Wyspiańskiego. Z kręgiem niemożności wyrwania się ze wspólnotowego marazmu.

Centralną figurą powieści jest Irimias, przybysz, którego mieszkańcy traktują jak zbawcę, proroka, Mojżesza. On jednak okazuje się mistrzem manipulacji, urodzonym demagogiem, figurą, którą można czytać na wiele sposobów:

  • jako alegorię politycznego przywódcy, gotowego żerować na nadziejach wspólnoty,
  • jako mitycznego oszusta, wcielenie sił demonicznych,
  • wreszcie jako lustro zbiorowych złudzeń. Bo to nie Irimias tworzy iluzję nadziei, lecz osada sama ją na nim projektuje.

Czytelnik nie znajdzie tu jednoznacznej odpowiedzi i w tym właśnie tkwi siła tej postaci. Przy tym nie sposób obserwować Irimiasa i nie myśleć o współczesnych populistach, guru, coachach od szczęśliwego życia. Krasznahorkai pisze o węgierskiej wsi lat 80., ale to równie dobrze mogłaby być nasza ulica.

„Szatańskie tango” można czytać jako zapis degeneracji wsi w systemie socjalistycznym, ofiary nieudanego eksperymentu kolektywizacji. Ale redukowanie powieści tylko do alegorii politycznej byłoby uproszczeniem. Krasznahorkai tworzy bowiem uniwersalną przypowieść o kondycji ludzkiej, o potrzebie wiary i o złudności nadziei, o sile populistycznych obietnic i o destrukcji wspólnoty, która z desperacji gotowa jest uwierzyć w cokolwiek. To powieść biblijna w tonie, apokaliptyczna w obrazach, a jednocześnie boleśnie aktualna. Węgierska, a jednak ponadnarodowa.

To, co najbardziej pamięta się po latach lektury to na pewno atmosfera: klaustrofobiczna, lepka, duszna. Czytelnik ma wrażenie uczestnictwa w rytuale, który jest jednocześnie groteskowy i przerażający. Groteska nie osłabia tu tragizmu, a wręcz  przeciwnie, potęguje go. Krasznahorkai posługuje się humorem czarnym, wręcz diabolicznym, a absurd często staje się narzędziem analizy społecznej. W tym sensie blisko mu do Becketta, ale i do McCarthy’ego („Krwawy południk”), gdzie pustka świata odsłania się w języku i strukturze.

„Szatańskie tango” nie jest łatwą lekturą. Wymaga cierpliwości, zanurzenia się w rytmie frazy, pogodzenia z tym, że fabuła nie jest tu najważniejsza. W zamian dostajemy coś, co rzadko dziś oferuje literatura: doświadczenie całościowe, niemal mistyczne, w którym forma, treść i symbolika stapiają się w jedno. To książka, która uczy, że literatura może być rytuałem, a nie tylko opowieścią. Między innymi dlatego od lat czekam na Nobla właśnie dla Krasznahorkaia.

Recenzja "Maniak" Benjamín Labatut