Recenzja "Jeżeli t=0" Italo Calvino

Wydawca: PIW

Liczba stron: 256


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Anna Wasilewska

Premiera: 22 października 2021

Italo Calvino to pisarz absolutnie wyjątkowy. Obok powieści neorealistycznych, ma w swoim dorobku książki eksperymentalne, łączące humanistyczną wrażliwość z teorią fizyki, logiki czy biologii. „Jeżeli t=0” jest swego rodzaju granicą, dzielącą oba style pisania. Pisarz zawarł w niej jedenaście opowiadań odnoszących się do Ziemi i szerzej kosmosu, z którego powstał człowiek.

Pierwsze co zwraca uwagę w książce to nastawienie na przeszłość. Calvino nie idzie śladami na przykład Lema, który również łączył umysł ścisły, erudycję i literaturę, ale w swojej filozofii skupiał się bardziej na tym, co czeka nas później. Tu autor na bazie tego co było kiedyś, stara się zadawać pytania o to…no właśnie, o co pyta nas Calvino?

Włoski pisarz w pierwszej części tomu prezentuje mitologię naukowych hipotez. Narratorem jest niejaki Qfwfq (palindrom), który opowiada w pierwszej osobie historie swoich doświadczeń jako różnych bytów. Mówi między innymi o relacjach łączących naszą planetę i księżyc, o pierwszym ptaku jaki pojawił się na Ziemi czy kryształach. Zbiór jego przemyśleń czyta się trudno chociażby dlatego, że Qfwfq jest specyficznym organizmem, który w momencie prowadzenia opowieści posiada odmienne doświadczenia niż my. Czas, przestrzeń, tożsamość i inne metodologiczne kwestie nie miały wtedy dla niego znaczenia, ponieważ nie był on świadomy niczego poza własną istotą. Calvino komplikuje swoje wywody także na inne sposoby. W „Pochodzeniu ptaków” stara się zobrazować refleksje poprzez opis kart komiksu, który mógłby potencjalnie powstać na kanwie tego właśnie opowiadania.

Ciekawa jest ostatnia relacja pierwszej części książki. „Krew, morze” to alegoryczna gra z czytelnikiem, w której morze jest miejscem powstania naszego życia, zaś krew życiem buzującym w nas. To co zewnętrzne staje się wewnętrzne, zaś wspólne - oddzielnym. Nawet śmierć może nie wystarczyć do osiągnięcia powrotu do morza, w którym kiedyś wszyscy pływaliśmy. To piękne i mądre opowiadanie. Mniej urzeka jednak kolejny rozdział książki (być może przez moją awersję do biologii). Obserwujemy w nim miłość Qfwfq do istoty o imieniu Priscilla. Nie ma tu jednak kwiatów czy czekoladek. Calvino prowadzi bohaterów poprzez dość gęste odwzorowania podróży jednokomórkowego (a później wielokomórkowego) organizmu przez mitozę, mejozę i śmierć. Do wysokiej formy powraca w trzeciej części. Widzimy tu skrajnie borgesowskie historie skupiające się na nieskończonej podzielności przestrzeni i czasu.

Italo Calvino czerpie garściami z różnych dziedzin nauki, przez co gotowy tekst bliższy jest skomplikowanemu science-fiction niż dobrze nam znanej, współczesnej powieści obyczajowej. Pisarz do opisu interesujących go zdarzeń używa języka kombinatoryki. Ta znajduje się na wielu poziomach. Nawet opisując nocną jazdę narratora na spotkanie ze swoją dziewczyną, nazywa ją Y, zaś swojego potencjalnego rywala Z, a miasta, pomiędzy którymi jeździ A i B. Zdarzenia można więc rozpisać w formie równań. Efekt jest z pewnością porażający dla tych czytelników, którym matura z matematyki czy lekcje fizyki śnią się do dzisiaj w formie koszmarów.

„Jeżeli t=0” to książka oderwana od tradycyjnego schematu narracyjnego. Nie ma tu wstępu, rozwinięcia i zakończenia. Nie ma buzujących emocji, relacji międzyludzkich, psychologii postaci. Jest za to tekst wymagający dużego wysiłku intelektualnego. Żeby cokolwiek zabrać dla siebie, trzeba wzbić się ponad swoje literackie ograniczenia, zagłębić w rytmikę długich i skomplikowanych zdań. Calvino trzeba czytać jak Borgesa: dokładnie, uważnie, bez wstydu, że czasem trzeba zajrzeć do encyklopedii przypomnieć sobie jakąś teorię lub fakt. A na końcu i tak czytelnik ma wrażenie, że zrozumiał raptem połowę z tego, co autor chciał mu powiedzieć. To coś więcej niż literatura – to geometria analityczna zamknięta w filozofii życia. Niech czytają tylko odważni!

Recenzja "Trylogia kopenhaska" Tove Dietlevsen

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 368


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Iwona Zimnicka

Premiera: 25 sierpnia 2021

„Trylogii kopenhaskiej” Tove Dietlevsen nie sposób przeczytać w jeden wieczór, choć fizycznie da się to niewątpliwie osiągnąć. Słowa, które w niej są, ich ułożenia, formy i zestawienia zatrzymują na sobie uwagę. Każą skupić się nad właśnie zapoznaną myślą, nie pozwalają spieszyć się lekturze. To właśnie bezkompromisowy i szczery język jest ramą książki, która utrzymuje napięcie na stałym poziomie, jednocześnie nie pozwalając mu ani na chwilę wybuchnąć. A miejsc, gdzie do takiej łzawej eksplozji emocji mogłoby dojść, jest tu co najmniej kilka. 

Zacznijmy jednak od początku. Tove Dietlevsen jest duńską poetką i prozaiczką. Właściwym byłoby użycie czasu przeszłego, bowiem autorka „Twarzy” zmarła w 1976 roku. Jest jednak pewna grupa artystów, których obecność w życiu kulturalnym i społecznym jest ponadczasowa. Kimś takim jest Dostojewski, Mann czy Joyce. Tove Dietlevsen, choć może pisała inaczej, miała nieco skromniejsze ambicje, dotarła do skromniejszego grona odbiorców, także pozostanie na zawsze w świadomości ambitnych czytelników. Tym bardziej, że jej proza bardzo silnie dotyka jej życia prywatnego, wypływa z jej osobistych doświadczeń, jest opowieścią o dobrze znanym i nieoswojonym bólu.

Właśnie ból jest słowem, które z „Trylogią kopenhaską” kojarzy mi się najbardziej. I wcale nie dlatego, że akcja częściowo dotyka wątku drugiej wojny światowej. Autorka w trzech księgach opisuje tu swoje życie, któremu daleko od scenariusza rozpisanego dla prominentnego i sławnego literata. Tove Dietlevsen urodziła się w robotniczej rodzinie i wychowała w ubogiej dzielnicy stolicy Danii. Już jako dziewczynka doświadczyła chłodu ze strony najbliższych. Wylany z pracy ojciec nie był w stanie pełnić swoich obowiązków, matka regularnie biła młodą Tove, w szkole karano ją za wiedzę, której nie powinna w tym wieku posiadać, brat podczytywał jej dziennik.  Nikt nie wspierał za to fascynacji do tworzenia poezji, a ta narodziła się stosunkowo szybko. Już jako dziesięciolatka miała całkiem pokaźny zestaw wierszy chowanych do szuflady.

To właśnie w dziełach mogła być sobą, pokazywać co naprawdę leży jej na sercu. Idąc tropem popularnych akcji „Pokaż mi swoje/swój buty/prepaid/śmietnik/język a powiem ci kim jesteś” o Dietlevsen można by sformułować zdanie „Pokaż mi swój wiersz a powiem ci kim jesteś”. Niestety bliscy ignorowali dawane znaki, zupełnie nie interesowała ich twórczość własnego dziecka. A ta odnosiła się do kwestii niestałości miłości i nieosiągalności marzeń. Właśnie te kwestie miały wypełniać życie autorki „Ulicy dzieciństwa” aż do końca jej dni.

Tove Dietlevsen miała kilku mężów, trójkę dzieci (w tym jedno adoptowane) i całkiem sporo kochanków. Jej życie uczuciowe trudno jednak nazwać namiętnym, płomiennych czy wybuchowym. To raczej długie pasmo niepowodzeń, spotkań z osobami, które były dla niej ważne w jakiejś konkretnej sprawie. Recenzent ze znajomościami, wydawca lekarz – każdy miał do wypełnienia określoną funkcję w życiu autorki. Wraz z małżeństwem pojawiało się jednak więcej deficytów niż radości. Wydanie książek koiło rozstrojone nerwy tylko na chwilę. Dusza duńskiej pisarki potrzebowała jednak wciąż czegoś innego, nowego, bliskiego. Tak właśnie trafiła w nałóg, z którego nie wyszła aż do samobójczej śmierci.

„Trylogia kopenhaska” to autobiografia o jednostce przeciętnej, często żałosnej, podłej i żenującej, innym razem wyjątkowej, wrażliwej, dramatycznie rozdartej. To historia rozpadu życia i marzeń, ale też bardzo trudna lekcja o ludzkiej naturze. Wielokrotnie podczas lektury pojawia się myśl, że człowiek to tak naprawdę tylko splot organicznych okoliczności, które nie mają w sobie za grosz rozsądku. W tym statycznym krajobrazie świata, pogrążonym w uczuciu apatii, miłość stanowi jedynie luksus, na który nie można sobie pozwolić. To też książka uniwersalna, stanowiąca zapis uczuć wszystkich ubogich, skrzywdzonych i samotnych. Niezależnie od miejsca i czasu.

Recenzja "Trąby jerychońskie" Unica Zürn

Wydawca: Drzazgi

Liczba stron: 232


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Małgorzata Łukasiewicz, Maryna Ochab

Premiera: październik 2021

Unica Zürn nie była do tej pory w Polsce rozpoznawalna. Wydanie „Trąb jerychońskich” pewnie tej percepcji znacząco nie zmieni, ale jest dobrym przyczynkiem do przedstawienia postaci rówieśniczki Gregory’ego Pecka. Niemiecka pisarka i rysownicza urodziła się w Berlinie w 1916 roku. Była córką pisarza, redaktora i oficera kawalerii, którego uwielbiała (chociaż był często nieobecny), oraz pozbawionej ambicji matki (tej z kolei nienawidziła). Ukończyła studia handlowe i rozpoczęła pracę jako stenotypistka. Później działała także jako scenarzystka i autorka filmów reklamowych oraz modelka. Pierwsze wprawki pisarskie rozpoczęła po zakończeniu II wojny światowej, gdy porzuciła męża i dwójkę dzieci. Wraz z kolejnym związkiem i przeprowadzką do Paryża zaczął się nowy rozdział w życiu artystki. Tam Unica Zürn poznała surrealistów, zaczęła tworzyć rysunki, napisała teksty, które obecnie możemy czytać w „Trąbach jerychońskich”. W 1957 roku zaczęła chorować na depresję i schizofrenię. Ostatecznie niemiecka pisarka popełniła samobójstwo w 1970 roku, skacząc z okna apartamentu Bellmera.

Wczytanie się w biografię autorki jest szalenie ważne w kontekście interpretowania jej dzieł. Na „Trąby jerychońskie” składają się trzy opowiadania: „Ciemna wiosna”, „Mężczyzna w jaśminach” i tytułowe. Już w pierwszym widzimy niepokojący finał. To swego rodzaju pamiętnik z dorastania młodej dziewczynki (autorka w jednej z rozmów przyznała, że opowieść oparta jest na wydarzeniach z jej dzieciństwa). Bohaterka jest bezimienna, mieszka gdzieś na berlińskich przedmieściach. Wychowuje się w rodzinie, którą trudno uznać za ubogą czy patologiczną. Pewnego dnia małżeństwo jednak rozpada się, a rodzice regularnie zaniedbują swoją pociechę. Matka zamknęła się w pokoju oddając się pisaniu i spotkaniom, zaś ojciec ma inne obowiązki (i uciechy!). Protagonistka doświadcza z kolei inicjacji seksualnej, którą opisuje chłodno i drobiazgowo (w rzeczywistości gwałtu na autorce dokonał jej brat). Koniec opowiadania to swoista zapowiedź tego, co Unica Zürn zrealizowała wiele lat później.

„Ciemna wiosna” jest tekstem bolesnym i raniącym czytelnika. Naturalną reakcją jest próba chronienia dziecka. Ta jednak skazana jest na porażkę. Młodej protagonistce nikt nie chce pomóc. Jeszcze dotkliwiej rozpoczyna się kolejna opowieść. Widzimy w niej bohaterkę w ciąży. Brzydzi się dziecka, które nosi w sobie. Uważa je za zdeformowane i potworne. Za wszelką cenę chce się go pozbyć, chociażby poprzez uderzania się w brzuch. A to początkowa faza choroby, dopiero zalążek tego, co będzie opisane w dalszej części pracy. Unica Zürn pisze rzeczowo. Jej narracja o szaleństwa wydaje się niemal niewinna. Jest na przemian niepokojąca, przygnębiająca, zabawna i poetycka. W tekście pojawiają się także zabawy słowne w postaci wierszowanych anagramów wplatanych w ciąg przemyśleń, które tylko pogłębiają wrażenie narastającego zagubienia i szaleństwa. „Mężczyzna w jaśminach” to wielkie surrealistyczne dzieło i jedna z nielicznych udanych prób opisów obłędu od środka.

Wreszcie trzecie, tytułowe opowiadanie. Na kilkudziesięciu stronach Unica Zürn nawiązuje do jej wielu traum: gwałtu z dzieciństwa, aborcji, utraty opieki nad dziećmi z pierwszego małżeństwa, odkrycia działalności nazistowskiej. To opowiadanie trudne, pełne surrealistycznych obrazów i nieoczywistych metafor. Praktyka artystyczna autorki jest nierozerwalnie związana z jej napadami choroby psychicznej i doskonale objawia się to właśnie w tym tekście. Podobnie jak pozostałe zaprezentowane w zbiorze utwory, Unica Zürn tworzyła go w latach spędzonych w szpitalach psychiatrycznych. „Trąby jerychońskie” odzwierciedlają poczucie bycia obserwowanym zarówno przez personel, jak i innych pacjentów w placówkach. Ta książka może wyczerpać emocjonalnie, może obrzydzić czytelnikowi bycie człowiekiem, może też zachwycić, choć ostatecznie jest to swego rodzaju ‘masochizn literacki’. Jest to tom bardzo szczery, traktujący o samotności, zagubieniu, złości. Lektura opowiadań przyprawia o dreszcze i to całkiem dosłownie. Zdecydowanie tylko dla ludzi o mocnych nerwach.