Recenzja "Rzeka czerwona" Louise Erdrich

"Rzeka czerwona" Louise Erdrich to wielka amerykańska powieść
Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 432

Oprawa: miękka ze skrzydełkami 

Tłumaczenie: Agnieszka Walulik

Premiera: 19 maja 2025 rok

Kiedy myślę o wielkich powieściach amerykańskich, nie wyobrażam sobie już tego idiomu bez Louise Erdrich. Jej najnowsza książka zatytułowana „Rzeka Czerwona”, tylko tę intuicję potwierdza. To powieść, która nie tyle opowiada o Ameryce, ile nią jest: pełna sprzeczności, osadzona w konkretnym pejzażu i czasie, lecz niestroniąca od uniwersalnych pytań o stratę, miłość i odpowiedzialność. Po lekturze miałem wrażenie, jakbym przeszedł przez tę powieść jak przez wielką, powolną rzekę, której nurt zmienia się niepostrzeżenie, ale nieodwołalnie.

Na pierwszy rzut oka fabuła przypomina coś pomiędzy lekką opowieścią coming-of-age a rodzinną komedią z czarnymi akcentami. Kismet Poe, eks-gotka, bystra, wrażliwa, trochę zbuntowana, staje się centrum dziwacznego trójkąta miłosnego pomiędzy upiornie niepewnym siebie Garym Geistem, dziedzicem dwóch farm buraków cukrowych, i Hugo Dumachem, rudowłosym samoukiem, romantykiem z piwnicy. Brzmi trochę jak historia z „Kochanych kłopotów”, ale w rzeczywistości znacznie się od niej różni.

Bo to nie tylko relacja o uczuciach. To opowieść o świecie, który burzy się na naszych oczach (ekonomicznie, ekologicznie, moralnie). W tle trwa kryzys 2008 roku, ziemia zatruta pestycydami przestaje rodzić, ludzie wpadają w depresję, popadają w długi, a aniołowie pojawiają się w snach Crystal (matki Kismet), kierowczyni ciężarówki wożącej buraki, samotnej kobiety na krawędzi wyczerpania.

Nie potrafię przestać myśleć o języku tej powieści. Erdrich pisze jak ktoś, kto zna swoje postaci od środka. Nie tylko wie, co powiedzą, ale wie, czego nie powiedzą i dlaczego tak zrobią. Dialogi skrzą się humorem i melancholią, a momenty kontemplacji, jak obserwacja ptaków krążących nad prerią czy wspomnienia dzieciństwa utkane z koszulek na patchworkowej narzucie, mają w sobie coś z pieśni. Kiedy Kismet czyta „Panią Bovary”, wiemy, że nie chodzi tylko o literacki rekwizyt, ale o echo fundamentalnego pytania: czy kobieta z prowincji może marzyć o czymś więcej niż przetrwanie?

A przecież równie ważne, co emocje, są tutaj ziemia i klimat. Wątki ekologiczne nie są dopisane do fabuły, one są fabułą. Chemicznie zdewastowane pola, znikające owady, chorujący ludzie, dzieci urodzone z dziwnymi dolegliwościami — wszystko to stanowi organiczną część tej narracji. Ziemia jest bohaterem zbiorowym, zmaltretowanym, ale żywym.

Erdrich pisze o kryzysie, który zna z autopsji. Nie jako publicystka, lecz jako mieszkanka i obserwatorka twardej, konserwatywnej Ameryki Środkowej. „Rzeka Czerwona” to powieść, która nie opowiada się po żadnej stronie politycznego sporu, ale pokazuje, jak to wygląda z dołu: z wnętrza ciężarówki, z dna zadłużonego gospodarstwa, z punktu widzenia samotnej matki. Jest w tym coś bezlitośnie uczciwego.

Erdrich od lat pracuje na przecięciu historii rdzennych społeczności i współczesnej Ameryki. Tutaj ten kontekst jest delikatny, nienachalny, ale istotny. Wielu bohaterów ma indiańskie korzenie, a temat ziemi jako przestrzeni eksploatowanej przez kolonialną logikę wybrzmiewa tak w warstwie ekologicznej, jak i emocjonalnej.

Jest w tej powieści wiele form miłości: ta młodzieńcza, niepewna, romantyczna; miłość rodzicielska, często nieporadna; miłość do miejsca, które rani i uzależnia. Obok nich pojawia się także trud. Wiele wątków (zniknięcie Martina, ojca Kismet, afery finansowe, dawna szkolna tragedia na zamarzniętej rzece) służy temu, by pokazać, jak małe społeczności radzą sobie z bólem. Nie zawsze dobrze. Czasem chowają go głęboko. Czasem zamieniają w plotkę. Czasem w modlitwę. Albo w żart.

Erdrich pokazuje, że może. „Rzeka Czerwona” to książka, która balansuje na granicy tonów: farsa przechodzi w elegię, sielanka w katastrofę. Narracja meandruje jak tytułowa rzeka. Miejscami się rozlewa, by potem znowu wpaść w szybki nurt. Czy to wada? Nie dla mnie. W tym rozproszeniu, w tej narracyjnej polifonii jest coś organicznego, coś bardzo współczesnego. Świat nie jest przecież logiczny ani przejrzysty. Raczej poszarpany, pełen niedopowiedzeń i pęknięć.

Czy to książka idealna? Nie. W pewnych momentach historia gubi napięcie, a mnogość postaci może przytłoczyć. Ale przecież nie chodzi o to, by wszystko było „poprawne literacko”. Chodzi o to, by opowieść została z nami na długo. A ta prawdopodobnie zostanie.

1 komentarz:

  1. Jest Ameryką? Big words ;) I aż nie wiem, czy bardziej mnie zachęcają, czy zniechęcają ;)

    OdpowiedzUsuń