Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura polska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Efemerofit" Wojciech Juzyszyn

"Efemerofit" Wojciech Juzyszyn zbiór opowiadań polski
Wydawca: Forma

Liczba stron: 308


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: październik 2025 rok

Zaryzykuję twierdzenie, że nikt w Polsce nie pisze tak jak Wojciech Juzyszyn. Nikt nawet nie próbuje, bo któż by odważył się napisać coś takiego. Coś tak kompletnie oderwanego od przyzwoitości realizmu, od świętych przykazań narracji, od obowiązku psychologicznej spójności postaci. Kto by się odważył, kto by chciał, kto by w ogóle umiał? „Efemerofit” to książka, która zaczyna się jak groteska i kończy jak katastrofa językowa. Jak eksplozja w fabryce metafor. To książka, która kpi z przyczynowości, z bohatera, z sensu i z braku sensu. Książka, w której Douglas Adams spotyka Bruna Schulza na stypie u Lema, a wszystko to podlane jest sosem z anime i filozoficznego absurdu.

Bo Juzyszyn, o czym trzeba powiedzieć wprost, nie jest realistą. Nie jest też fantastą, nie jest moralistą, nie jest satyrykiem, nie jest nawet prorokiem. Jest kimś pomiędzy. Kimś, kto bierze język w ręce jak zabawkę i rozkręca go na części, żeby zobaczyć, co jest w środku. A w środku, jak się okazuje, są robaki, kolory, kapcie, pierogi, tamagotchi, demony, lampaki i małpka Joseph. I wszystko to działa, i wszystko to gada, i wszystko to jest bardziej żywe od ludzi, którzy je stworzyli.

Pięć opowiadań: „Manekiny”, „Efemerofit”, „Wydmy Kresu”, „Numer 36”, „Wykluczenie Tamagotchi” – pięć światów, pięć eksperymentów na rzeczywistości. Także pięć dowodów, że świat nie trzyma się kupy, że język też nie chce się trzymać, że słowa rozłażą się jak ciało pod mikroskopem, że narracja to tylko przyzwyczajenie, z którego można i należy kpić. Bo jeśli rzeczywistość jest absurdem, to literatura nie ma obowiązku być mądrzejsza.

W „Manekinach” zło przychodzi w postaci banalnej – dwóch sióstr, które bawią się w sabat. Jak dzieci w dom. Tworzą z kobiet monstra, kukły, chimerowe manekiny. Tu nie ma tragedii, jest groteska, jest śmiech, jest rytuał w rytmie codzienności. U Juzyszyna makabra nie jest straszna, jest dekoracyjna, jest ozdobna, jest poetycka. Bo wszystko, co straszne, zostało już opowiedziane, więc pozostaje tylko zabawa w powtórzenie, zabawa w cytat, zabawa w krwawy cytat.

W „Efemeroficie” wszystko się rozkłada, wszystko gnije, wszystko rośnie, wszystko kwitnie. To najbardziej biologiczne z jego opowiadań, coś jak Schulz przepuszczony przez Lovecrafta, jak „Sanatorium pod Klepsydrą” na sterydach, gdzie świat staje się żywym, oddychającym pasożytem. W „Wydmach Kresu” widzimy już czysty absurd. Stopy wyrastające z piasku, kosmiczne golemy, apokalipsa rozgrywana jak dziecięca zabawa w chowanego. „Numer 36” udaje realizm, by za chwilę rozpaść się w halucynacji, a „Wykluczenie Tamagotchi” to karnawał, to cybernetyczna opera buffa, w której tamagotchi ożywają, ludzie mutują, a świat zamienia się w migotliwy ekran, który pożera własnych widzów.

To literatura totalnie świadoma własnego bezsensu. A mimo to jest w tym absurdzie logiczna. Juzyszyn nie opowiada historii, on je detonuje. Nie buduje świata, on go rozpyla w powietrzu, w drobny, świecący pył. Nie opisuje bohaterów, a raczej deformuje, przepuszcza przez język jak przez mikser, aż zostaje z nich czysta forma, czysta energia, czysta pulsacja zdań.

No i język! To jest osobny żywioł, osobna planeta, osobny taniec. Juzyszyn nie pisze, on gra, on tańczy, on wygłupia się i krzyczy, on oddycha językiem. Frazy idą w pętlach, nawracają, jakby same chciały sprawdzić, czy jeszcze istnieją. Tu każde zdanie jest próbą wyjścia z siebie, każde słowo małym buntem przeciwko spójności. To styl kampowy, rytmiczny, przesadny, jakby Firbank wpadł do mrocznego lasu i postanowił zostać szamanem.

A jednocześnie pod tą warstwą barokowego absurdu czai się melancholia. Taka z gatunku tych cichych, dobrze ukrytych, które wyłażą dopiero po wszystkim, kiedy skończy się śmiech i zostaje echo. „Efemerofit” jest też książką o ulotności, o tym, że wszystko trwa przez chwilę: człowiek, język, żart, świat. Wszystko jest efemeryczne, wszystko zaraz zniknie. Jak rodzina Fisherów z „Sześć stóp pod ziemią”. I może dlatego warto pisać tak, jak pisze Juzyszyn. Za dużo, za mocno, z przesadą, z teatralnością, z humorem, który jest tylko maską dla lęku przed nicością.

To proza, która się nie kłania, nie tłumaczy, nie przeprasza. Nie próbuje być zrozumiała, bo wie, że świat nie jest zrozumiały. „Efemerofit” to książka, która przypomina, że literatura nie musi być sensowna, żeby była prawdziwa, że nie musi być poważna, żeby była głęboka. To książka dla czytelników, którzy lubią, kiedy rzeczy się rozpadają, kiedy historia znika w zdaniu, a zdanie rozpuszcza się w obrazie.

I to właśnie dlatego ten zbiór jest tak świeży, tak niepodobny do niczego, tak, powiedzmy to bez ironii, polska odpowiedź na Douglasa Adamsa, tylko bez dowcipów, bez brytyjskiej herbatki i bez pożegnania. Wściekle napisana książka o świecie, w którym nic nie jest poważne, bo wszystko jest śmiertelnie śmieszne.

Książka otrzymana w ramach współpracy barterowej. 

 

Recenzja "Widokówki" Paweł Kasprowicz

"Widokówki" Paweł Kasprowicz zbiór opowiadań
Wydawca: Ridero

Liczba stron: 132


Oprawa: miękka

Premiera: sierpień 2025 rok

„To nieprawda. Widokówki drążą od środka” — ten komentarz, pochodzący z opisu książki Pawła Kasprowicza, jest jednocześnie trafnym i symptomatycznym podsumowaniem tego zbioru. Bo oto trafiamy na prozę, która nie uwodzi fabułą, nie obiecuje narracyjnego komfortu, nie uwzględnia rynku. To literatura programowo niesprzedawalna i skazana na zapomnienie. A jednak siła tych krótkich, często bardzo delikatnych, impresyjnych tekstów polega właśnie na tym, że przeciekają do czytelnika, osiadają w pamięci jak zapach zupy ogórkowej na zimowej kurtce, jak wilgoć w szwach starej pocztówki.

„Widokówki” to książka, która mówi szeptem. Ale to szept przenikliwy. Już sam spis treści sugeruje, że nie mamy tu do czynienia z klasycznym zbiorem opowiadań. Tytuły: „Zimą zagubione Mulatki”, „Pamiętaj o śniadaniu”, „Poetka przelotnie niespotykana”, „Deszcz muska dziewczyn powieki” brzmią jak strzępy wspomnień, jak podpisy pod starymi fotografiami, jak notatki na marginesach kalendarza. To literatura, której sedno leży nie w tym co się dzieje, ale gdzie i jak pozostaje po tym ślad.

Kasprowicz buduje swoją narrację z fragmentów. Nie próbuje stworzyć spójnej historii, raczej mapuje emocje, nastroje i momenty. Jego język jest migotliwy, pełen dygresji, jakby podsłuchany w półśnie. W pewnym sensie przypomina to strategię literacką znaną z twórczości W.G. Sebalda. Melancholijne dryfowanie po archipelagu wspomnień. Ale tam, gdzie Sebald był precyzyjny jak zegarmistrz pamięci, Kasprowicz pozwala sobie na miękkość i swobodę. Jakby wiedział, że każde wspomnienie i tak w końcu wymknie się z dłoni.

Język w „Widokówkach” nie pełni funkcji czysto komunikacyjnej. To raczej medium pamięci. Zdania rozciągają się, wiją, ulegają przeciążeniu znaczeniami. Jakby autor celowo próbował nie doprowadzić ich do końca, by pozostawić czytelnika w zawieszeniu. Fragment „Zimą zagubione Mulatki” mógłby być cytowany na zajęciach z literatury modernistycznej:

„Zasadniczo to nic nowego, taka konstatacja, że trudno godzić się z minionym, z odejściem tego i tamtego. Cóż czynić, nie ma rady, trza teraz oczekiwać na ostatni śnieg (albo pierwsze ciepłe słońce)…”.

To nie jest proza, którą się „pochłania”. To raczej taka książka, którą się czyta w rytmie własnych oddechów. Kasprowicz wciąga czytelnika w sposób bardzo podstępny: pozornie nic się nie dzieje, ale pod spodem pracuje warstwa egzystencjalna. Wrażliwość, smutek, melancholia, ale i subtelna czułość.

Wielkim osiągnięciem autora jest uniknięcie banału. Pisząc o dzieciństwie, przemijaniu, pamięci, łatwo wpaść w pułapkę taniej nostalgii. Kasprowicz tego nie robi. Jego proza jest zimna i ciepła jednocześnie. Jak poranny oddech w styczniu, jak oranżada pita w cieniu lip. W opowiadaniu „Najbardziej” (jednym z najpiękniejszych w tomie) potrafi uchwycić moment dojrzewania i absolutnej intensywności życia bez popadania w egzaltację.

„Widokówki” są też świetnym przykładem prozy, która flirtuje z poezją. Nie tylko przez sposób konstruowania zdań, ale przez intymność języka. Autor nie opisuje świata. On go dotyka słowami. W krótkim fragmencie potrafi zmieścić zarówno ironię, jak i delikatność, zarówno erotyczne napięcie, jak i śmierć, zarówno mgłę, jak i rozgrzane lipcowe popołudnie. Ta intymność sprawia, że książka działa nie tylko na poziomie intelektualnym, ale też emocjonalnym i sensualnym. Pamięć, smak, zapach, dźwięk – wszystko to staje się częścią narracji.

Chwaląc tę książkę, warto jednak zaznaczyć, że Kasprowicz czasami zbyt mocno ufa ciszy i nastrojowi. Tam, gdzie Sebald, Marcel Proust czy Julio Cortázar podskórnie budowali strukturę, Kasprowicz nie zawsze dba o dramaturgiczną gęstość. W efekcie niektóre teksty zlewają się ze sobą.

To oczywiście może być zabieg celowy, rodzaj „pocztówkowej mgły”, ale dla mnie to jednak wada i przyczynek do tego, żeby o tej książce za jakiś czas zapomnieć. Nie chodzi nawet o fabułę, ale o rytm. Tom zyskałby jeszcze bardziej, gdyby autor pozwolił kilku opowiadaniom urosnąć, wzmocnić się, nie tylko rozproszyć.

Innym elementem, który można by rozwinąć, jest większe zróżnicowanie tonów. Kasprowicz operuje jednym, niezwykle pięknym rejestrem melancholijnej prozy. Ale gdyby co jakiś czas dopuścił do głosu kontrapunkt: gniew, groteskę, absurd, efekt byłby silniejszy. To trochę jak z muzyką. Piękno melancholijnego motywu jeszcze bardziej wybrzmiewa, gdy poprzedza go krótki akord niepokoju.

„Historie niesprzedawalne” pisze autor we wstępie. Ale to właśnie w tej niesprzedawalności tkwi gest polityczny. W świecie, w którym literatura coraz częściej staje się towarem z metką „łatwa w ekranizacji”, „czytelna w 15 sekund”, Kasprowicz proponuje coś przeciwnego: literaturę bez ułatwień. Literaturę, która wymaga od czytelnika czasu, ciszy i gotowości na wspomnienia, które nie są jego własne, a mimo to poruszają.

To gest podobny do tego, jaki w swoim czasie wykonywali moderniści. Powiedzieć światu nie i szeptać własne ja. W tym sensie „Widokówki” są też formą literackiego oporu wobec zgiełku.

Książka otrzymana w ramach współpracy barterowej. 

Recenzja "Królestwa" Gustaw Rajmus

"Królestwa" Gustaw Rajmus zbiór opowiadań
Wydawca: Forma

Liczba stron: 190


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 1 października 2025 rok 

Recenzując „Dwie historie i inne historie” napisałem „Część z tekstów jest wtórna nawet względem siebie samych (przykładowo kilka z nich rozpoczyna się od zakupu mieszkania przez parę), niektóre są zwyczajnie nudne (np. „Poeta”), styl bywa czasami aż nazbyt fantazyjny, trafiają się też opowieści dobre, które jednak nie do końca mi pasują w tym miejscu, w którym się znalazły. Bardzo lubię opowieść o terroryzowaniu podwórka i wynajęciu ‘kilera’ za gumy Donaldy, ale jednocześnie odnoszę wrażenie, że zostało ono tu doklejone trochę na siłę. To jakby wrzucić teksty Jakuba Michalczenia do antologii Edgara Allana Poe. To nie może dobrze pracować jako całość”. Nie wiem, czy Gustaw Rajmus wziął sobie do serca te słowa, czy może po prostu zmienił koncepcję pracy, ale jego najnowszy zbiór jest tworem spójnym i dalekim od schematyczności. Nie ma tu też czasu na nudę.

„Królestwa” to kolejny dowód na to, że autor ze Szczecina jest pisarzem nienasyconym, żarłocznym na tropy, a przy tym ascetycznym w formie. Jego proza karmi się mitami, filozofią i popkulturą, a jednocześnie zostawia z pytaniem o człowieka złamanego, rozdartego między transcendencją a codziennym błotem.

Pięć opowiadań wchodzących w skład „Królestw” to pięć różnych światów, które jednak splata ze sobą obsesja Prawdy i Wolności. I choć te słowa brzmią dziś patetycznie, w jego narracji nabierają organiczności. Rajmus nie moralizuje, nie konstruuje alegorii z morałem, tylko wrzuca cię w sytuacje graniczne. W „Hagal” Angerir widzi Odyna, by potem po doświadczeniu chrześcijańskiej opowieści o Hiobie, zapytać o Jezusa. Ten prosty gest, pytanie skierowane do boga o istnienie innego boga, Rajmus obudowuje filozoficzną erupcją. Tu spotykają się Kierkegaard, nordyckie runy i literacki cień Faulknera. Autor nie cytuje ich wprost, ale jako czytelnik czujesz, że prowadzi z nimi dialog, jakby bohaterowie stali się poligonem dla pytań, które od wieków drążą kulturę Zachodu.

„Mistrz” wchodzi w rejony gotyckiej groteski. Siedmioletnie dziecko oddane na zamek wampira brzmi jak motyw z taniego horroru, ale Rajmus odwraca strukturę kliszy: tam, gdzie spodziewasz się taniego straszenia, dostajesz opowieść o inicjacji w okrucieństwo i bunt, o dorastaniu przez zanurzenie w mrok. To gotyk filtruje tu dzieciństwo, a nie odwrotnie.

Najbardziej poruszające jest dla mnie „Ostoja” – tekst, w którym realizm magiczny przenika codzienność wsi zawieszonej między jawą a snem. Jeśli znasz Can Xue, a jednocześnie czytałeś Huelle, to już wiesz, jak działa ta opowieść. Ona miesza lokalne mity i dziecięce traumy w coś, co jest jednocześnie powrotem do utraconego przyjaciela, jak i metaforą zagubienia. Rajmus w takich momentach osiąga coś wyjątkowego. Zamiast budować „światy” jak w fantasy, on rekonstruuje pamięć świata: fragmentaryczną, senną, nieoczywistą.

Jest też „Przyjdź, Królestwo”, które otwiera się sceną niemal filmową. Oto królestwa, które doświadczyło napadu bestii. Całkowita jatka, król zamknięty w lochu. Ale to dopiero początek, bo od pewnego momentu opowieść przechodzi w coś na kształt medytacji o władzy, przebaczeniu i potrzebie sensu. Gustaw Rajmus igra tu z konwencją krucjat, baśni rycerskiej, ale pod spodem jest pytanie bardziej egzystencjalne: czy Królestwo, o które walczymy, jest na zewnątrz, czy w nas?

I ostatni, długi tekst. O nim nie będę za dużo pisać, żeby nie psuć Wam zabawy. To, co fascynuje mnie w „Królestwach”, to ciągłość Rajmusowego stylu przy jednoczesnym przełamaniu go. W poprzednim zbiorze dominowała współczesność – millenialsi, psychoterapia, inteligentne domy, pandemia. Tutaj autor idzie dalej. Wychodzi z codzienności, ale jego bohaterowie wciąż są ci sami: zagubieni, samotni, pełni pragnienia wolności i uwikłani w relacje, które ich kaleczą. Różnica polega na skali. Zamiast blokowisk i Netflixa mamy runy, zamki, bestie i kosmos. Emocjonalny rdzeń pozostaje jednak ten sam. Rajmus nie tyle „ucieka w fantastykę”, co pokazuje, że nasze współczesne rozdarcia mają swoje archetypy i powracają w każdej epoce.

Nie bez powodu w jego prozie ciągle przewija się motyw wolności. Nie tej deklaratywnej, „politycznej”, ale wolności wewnętrznej, zdobywanej w walce z własnym lękiem. Kiedy czytam ten zbiór opowiadań, mam wrażenie, że każda historia jest drogą w głąb, a autor stawia mnie w roli pielgrzyma. Jasne, możesz się zatrzymać na powierzchni fabuły, ale jeśli zejdziesz niżej, odkryjesz literackie palimpsesty – Kierkegaarda, Lema, Faulknera, Can Xue, a nawet echa biblijne.

Język jest wciąż ten sam. Gęsty i trochę przegadany, pełen obrazów, które zostają pod powiekami. Autor potrafi jednym zdaniem wywołać pod skórą zimno (albo ekstazę), ale też czasami czuć przesyt. Parę fraz można by spokojnie usunąć i zyskała by na tym akcja. Widać w pisarzu duszę kpiarza i mistyka. Kogoś, kto ironicznie igra z tradycją, a mimo to nieustannie szuka czegoś większego.

„Królestwa” to książka wymagająca, ale też dziwnie czuła. Czytałem ją jak opowieść o nas wszystkich. O tęsknocie za matkami i miejscem, które nigdy nie przyjdzie z zewnątrz, dopóki nie odkryjemy go w sobie.