Wydawca: Zysk i S-ka
Liczba stron: 256
Oprawa: twarda
Premiera: 10 grudnia 2021 rok
Wielkiego pisarza poznasz po tym, że nawet mimo dobrej znajomości jego warsztatu, przyjętej strategii pisarskiej czy poruszanych tematów, nawet gdy to wszystko jest dla ciebie jasne jeszcze zanim usiadłeś do lektury, nadal potrafi cię pozytywnie zaskoczyć. Vonnegut jest właśnie takim twórcą. Właściwie biorąc jego książkę do ręki zadaję sobie pytanie nie czy, tylko kiedy pojawi się wątek traum II wojny światowej, Kilgore Trouta oraz krytyka społeczeństwa. I zazwyczaj nie mylę się. Gdzieś w odmętach fabuły owe kwestie zaczynają pojawiać się i po raz kolejny wieść pierwsze skrzypce. Co więcej, znowu robią to świeżo i dosadnie.
„Niechpana Bóg błogosławi, panie Rosewater” to książka napisana między dwoma innymi, dużo bardziej rozpoznawalnymi tytułami – „Kocią kołyską” oraz „Rzeźnią numer pięć”. Patrząc chronologicznie jest to jedna z pierwszych powieści mistrza, którą pisał mając na karku nieco ponad 40 lat. Być może dlatego jest ona tak bardzo zjadliwa w krytyce konsumpcjonizmu i wszystkiego tego, co nas otacza. Nie można jej odmówić celności w wyrażaniu myśli. Jest też uniwersalna mimo upływu prawie 60 lat od pierwszego wydania.
Bohaterem jest Eliot Rosewater. To milioner, który fortunę odziedziczył po bezwzględnych przodkach. Eliot to typ, którego trudno polubić, ale z drugiej strony ma parę cech, dzięki którym będziemy mu kibicować. To przede wszystkim miłośnik alkoholu i ochotniczych straży pożarnych. Wiedzie nieporządkowane życie. Ma jednak dobre serce i chętnie dzieli się swoim majątkiem z biednymii. Tylko czy oni naprawdę tego potrzebują?
Vonnegut wyraźnie pokazuje, że Robin Hoodem dobrze być, ale pod warunkiem, że ma się pomysł na niesienie pomocy. Dawanie przysłowiowej ryby zamiast wędki kończy uzależnieniem. Dopóki pieniądze płyną nieprzerwanie Rosewater jest czczony. Gdy kurek zostaje przykręcony, na pierwszy plan wysuwają się takie uczucia jak złość, rozczarowanie czy nawet nienawiść. Klasa ubogich mieszczan jest ukazana jak hieny, żerujące na naiwności pewnego zwariowanego miliardera. Nie są też w stanie sami sobie pomóc. A może po prostu zamiast tego, wolą ponownie zapaść w swój błogi marazm? Amerykański pisarz nie szczędzi krytyki też bogaczom, ukazanym jako ludzi bez pozytywnych stron.
To oczywiście nie wszystko, o czym Vonnegut chciał nam powiedzieć. Pląta nieco fabułę, wprowadza dodatkowe postacie, buduje opowieść na szczegółach, które jak wspomniałem już wcześniej, są zauważalne także w innych jego powieściach. Dzięki temu losy Eliota mogą być odczytywane jako pewien symbol epoki i choroby społecznej.
Sam styl z jakim pisze autor, ta jedyna w swoim rodzaju ironiczna, sarkastyczna, surrealistyczna czarna groteska, nie pozwala schodzić uśmiechowi z ust. Mimo, że przecież czytamy o rzeczach poważnych. Nie znam drugiego takiego twórcy, który krytykując kapitalizm używałby zbliżonego języka („Zazwyczaj, kiedy ktoś przychodzi i skarży się, że wszystko jest parszywe, w dziewięciu wypadkach na dziesięć przyczyną jest zatwardzenie”). A podobnych zdań, równie banalnych przemyśleń, z których powstaje mocna, zapadająca w pamięć książka, jest tu bardzo dużo. Dobrze, że relacje takie jak „Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater” nie giną, że wciąż je się przypomina i umieszcza w dziale nowości z beletrystyki. Takie powieści naprawdę warto czytać.