Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura brytyjska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura brytyjska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Lód" Anna Kavan

Czytasz powieść i nie wiesz, co się dzieje? Witamy w Lodzie Kavan
Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 196


Oprawa: twarda z obwalutą

Tłumaczenie: Agata Ostrowska

Premiera: 9 czerwca 2025 rok

Nie wiem, jak to powiedzieć, żeby nie brzmiało jak frazes, ale „Lód” to coś, czego się nie zapomina. Serio. To nie jest science fiction w klasycznym sensie. Żadnych laserów, statków kosmicznych czy wielkich intryg politycznych. To nie są „Gwiezdne wojny” czy nawet „Droga”, do której co i rusz się ją porównuje. A jednak to jedna z najbardziej apokaliptycznych i mrożących (dosłownie i w przenośni) opowieści, jakie kiedykolwiek czytałem. I myślę, że Ty też możesz chcieć ją znać. Nie tylko dlatego, że to kultowa rzecz i musisz ją ‘odhaczyć’. Chodzi przede wszystkim o to, że ona daje po głowie w niepowtarzalny sposób.

Przejdźmy do sedna. Wyobraź sobie świat, który zamarza. Lód nie występuje tu tylko jako pogoda, ale jako niepowstrzymana siła – powolna, obojętna, bezosobowa. To zimno wlewa się w każdą szczelinę rzeczywistości, niszczy miasta, społeczeństwa i ludzi. W centrum tego świata jest on. Facet, bez imienia, śledzący kobietę, też bez imienia, z białymi włosami jak śnieg. Tak, brzmi to jak sen i dokładnie tak się to czyta. Jak koszmarny, powtarzający się sen, który niby próbujesz zrozumieć, ale cały czas coś ci się wymyka.

To, co mnie zachwyciło, to fakt, że „Lód” zupełnie nie trzyma się klasycznej narracji. Nie ma tu prostego „od punktu A do punktu B”. Nie wiesz, co się dzieje naprawdę, a co jest w głowie narratora. I właśnie to wciąga najbardziej, ta niepewność. Bo ten facet nie tyle goni kobietę przez zamarzający świat, co goni sam siebie przez własny lęk, obsesje i być może kompletny rozpad psychiczny. Albo i jedno, i drugie.

Rzecz jasna ta książka działa na kilku poziomach. Możesz ją czytać jako ekoapokalipsę. Możesz patrzeć na nią jak na metaforę depresji (Kavan zmagała się z chorobą psychiczną i uzależnieniem od heroiny). Możesz traktować ją jako opowieść o niemożliwej relacji między mężczyzną a kobietą, o przemocy, o kontroli. Albo jako halucynacyjny raport z własnej psychiki. Tak, wiem. Brzmi to jak przepis na ciężką rzecz, niekoniecznie pasującą na lekturę po ciężkiej pracy. I zgadzam się z tym, tak właśnie jest. Jednocześnie to właśnie narracja sprawia, że ta książka nie ulatuje z głowy, tylko coś tam wewnątrz nas wierci.

Styl Kavan jest lodowaty. Nie mam tu jednak na myśli nudy, tylko precyzyjny i czysty język. Mało słów, ale każde trafia w sedno. Żadnych tanich emocjonalnych wybuchów. Wszystko podane tak, że sam zaczynasz czuć zimno, paranoję i bezsilność bohatera. Trochę jakbyś czytał sen na jawie albo śledził halucynację kogoś, kto nie wie, czy jeszcze żyje, czy już odpłynął.

Nie będę ci wciskał, że to książka dla każdego. Ale jeśli lubisz literaturę, która ma drugie dno (albo dziesięć), jeśli czujesz klimat Becketta, Kafki, Ballarda, albo jeśli po prostu chcesz przeczytać coś naprawdę innego, to „Lód” ci to da. Nie na tacy, ale jednak da. Kavan napisała tę książkę rok przed śmiercią. I trochę to czuć. To jak pożegnanie z rzeczywistością, jak spisany senny dziennik kogoś, kto już powoli odchodził.

„Lód” jest właściwie jak sen po spożyciu mrożonki z 1967 roku. Poetycki, psychodeliczny i zimny niczym serce ekspedientki z urzędu paszportowego.

Sprawdź też recenzje innych książek z serii Cymelia:

- "Ja, która nie poznałam mężczyzn" Jacqueline Harpman 

- "Nazwij to snem" Henry Roth 

- "Most na rzece Kwai" Pierre Boulle

- "Fat City" Leonard Gardner 

- "Dzwon Islandii" Halldór Laxness  

Recenzja "Wielkie Kiedy. Długi Londyn" Alan Moore

Analiza powieści Wielkie Kiedy Alana Moore’a w kontekście miejskiej mitologii, intertekstualności oraz narracyjnych strategii dekonstrukcji czasu i przestrzeni w literaturze współczesnej.
Wydawca: Echa

Liczba stron: 432


Oprawa: twarda

Tłumaczenie:
Wojciech Szypuła

Premiera: 21 maja 2025 rok

Alan Moore, uznany twórca komiksów i powieści graficznych, autor takich dzieł jak „Strażnicy”, „V jak Vendetta” czy „Prosto z piekła”, debiutuje tu jako autor pięciotomowej prozy długiego oddechu. „Wielkie Kiedy”, pierwszy tom serii „Długi Londyn”, stanowi zarówno kontynuację zainteresowań Moore’a z pogranicza magii, historii i mitografii, jak i nowy rozdział w jego pisarskiej praktyce – bardziej rozciągnięty w formie, osadzony w prozie literackiej, a nie komiksowym kadrze.

Centralną osią powieści jest Londyn. Ten historyczny, powojenny z roku 1949, jak i jego alternatywna, magiczna wersja. Tytułowe „Wielkie Kiedy”. Moore od lat deklaruje fascynację „półprzepuszczalną membraną między faktami a fikcją” i to właśnie ta membrana staje się głównym przedmiotem narracyjnej eksploracji. Miasto nie funkcjonuje tu jako tło zdarzeń, lecz jako aktywny, polifoniczny podmiot. „Czytany” przez bohaterów, ale i sam „czytający” rzeczywistość, w którą zostali wplątani.

Dennis Knuckleyard, główny bohater to młody, niepozorny pracownik antykwariatu. Pewnego dnia odkrywa powieść, która nie powinna istnieć. Ten akt otwiera bramę do drugiej rzeczywistości, do świata magii, czarowników i alternatywnej historii, która podkopuje stabilność linearnego czasu i logicznej narracji. Moore umieszcza więc postać o proweniencji dickensowskiej (sierota, outsider, osoba z marginesu społecznego) w kontekście postmodernistycznego eksperymentu z tożsamością, czasem i przestrzenią.

Pod względem formalnym „Wielkie Kiedy” to powieść ambitna, miejscami hermetyczna, często operująca polifonią stylów i rejestrów językowych. Już pierwsze sceny, rozciągnięte, pełne dygresji, z wyraźnie rytualnym, niemal teatralnym tonem, sugerują, że nie mamy do czynienia z konwencjonalnym urban fantasy. Język Moore’a, pełen gier słownych, metafor i aluzji literackich, wymaga od czytelnika skupienia. Obecne są tu zarówno echa klasycznego realizmu (portret środowiska księgarskiego z antykwariatem jako centrum mikroświata), jak i wyraźne nawiązania do literatury okultystycznej, modernistycznego strumienia świadomości czy tradycji angielskiej prozy psychogeograficznej.

Narracja prowadzona jest z wykorzystaniem złożonej sieci odniesień intertekstualnych: od alchemii i kabały po literaturę popularną i mitologię miejską. Moore buduje labirynt znaczeń, w którym linearność ustępuje miejsca palimpsestowi. Opowieść czytana jest warstwowo, czasem metaforycznie, czasem jako ezoteryczne przesłanie.

Z punktu widzenia genologii literackiej „Wielkie Kiedy” trudno zatem przypisać do jednej kategorii. Formalnie najbliżej jej do miejskiej fantasy z elementami powieści inicjacyjnej i czasu alternatywnego, ale równie dobrze można mówić o niej jako o eksperymencie postmodernistycznym, z silnym komponentem metafizycznym. Znaczące jest także to, jak Moore posługuje się konwencją podróży w czasie. Jest ona nie tyle wehikułem fabularnym, ile filozoficznym instrumentem do podważania dominujących modeli historii.

Można zaryzykować tezę, że autor traktuje czas nie jako linearny porządek, ale jako strukturę sieciową – splątaną, samopowtarzalną, pełną zakłóceń i ech. W tym sensie Moore wpisuje się w tradycję tzw. dziwnej brytyjskiej prozy, gdzie realność zostaje nie tyle odrzucona, co radykalnie zdeformowana.

Choć „Wielkie Kiedy” nie jest powieścią stricte polityczną, pod powierzchnią fabularnej baśni przebijają wątki typowe dla twórczości Moore’a: sceptycyzm wobec struktur władzy, ambiwalencja względem mitu narodowego, nostalgia podszyta krytycyzmem. Powojenny Londyn jest tu nie tyle tłem, co symptomem pewnego rozkładu (społecznego, moralnego i metafizycznego). Moore przypomina, że każde imperium ma swoje duchy, a każdy system swoje cieniste sobowtóry.

Wreszcie „Wielkie Kiedy” to opowieść o końcach: er, pokoleń, czarodziejów, i samych modeli rozumienia rzeczywistości. Świat przedstawiony nie zmierza ku katharsis, lecz raczej ku rozpadowi. Nie może więc dziwić, że „Wielkie Kiedy. Długi Londyn” to proza wymagająca, złożona i zdecydowanie nienastawiona na natychmiastową satysfakcję czytelnika. Jest to książka, która łączy wyrafinowanie językowe z głęboką erudycją, a równocześnie nie unika ironii i pastiszu. Niektórych może odstraszyć gęstość narracyjna i hermetyczność aluzji, ale dla odbiorców otwartych na literacką wieloznaczność będzie to lektura prowokująca i w najlepszym sensie niepokojąca.

Recenzja "Znachodź" Alan Garner

"Znachodź" Alan Garner to książka nominowana do Bookera
Wydawca: Glowbook

Liczba stron:120


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Katarzyna Byłów

Premiera: 10 stycznia 2024 rok

„Znachodź” to jak dla mnie sensacja literacka początku 2024 roku. Po pierwsze tytuł – w oryginale „Treacle Walker” o u nas „Znachodź”. Pomijam już szczegóły translacyjne i konotacje dla interpretacji dzieła. To słowo brzmi po prostu tajemniczo i z miejsca budzi skojarzenia czytelnika z jakąś postacią od Tolkiena czy innego pisarza tego pokroju. Miało intrygować i właśnie tak działa. Po drugie okładka. Wersja HarperCollins nie do końca spełniała swoje zadanie, Polska od razu nam mówi, że będzie tu natura, zwierciadło, jakieś elementy magii. I wreszcie po trzecie Boooker, a właściwie krótka lista finalistów. Teoretycznie ta ‘laurka’ nie ma większego wpływu na rozpoznawalność czy sprzedaż w naszym kraju. W praktyce zawsze to jakiś znak jakości. Ważny o tyle, że Alana Garnera żadne wydawnictwo wcześniej nam nie przedstawiło.

Na chwilę zatrzymam się właśnie przy twórcy. Garner ma obecnie 89 lat. Z pewnością mógł do nas zawitać nieco wcześniej, ale lepiej późno niż wcale, prawda? Jeśli spojrzeć na jego zdjęcia wydaje się, że to poczciwy staruszek. Czy tak jest w istocie nie wiem, ale fakty z jego życia zdają się mówić podobnie. Jest żonaty od 1972 roku. Ma piątkę dzieci. Przez lata skupiał się na segmencie młodzieżowej literatury fantasy. Jest silnie zaangażowany w przekazywanie i upowszechnianie tradycyjnych brytyjskich opowieści ludowych. Żyje w Old Medicine House – kilkusetletnim, klimatycznym domu położonym w dolinie, w otoczeniu strumienia i wrzosowisk. Jak z bajki. Może ktoś kiedyś napisze o nim większą notkę biograficzną i zada kłam tym moim przypuszczeniom, ale na tę chwilę chcę o nim właśnie tak myśleć – jako o człowieku, który patrząc w tył widzi to wszystko, czego my zanurzeni w nowych technologiach pewnie nigdy nie poczujemy. To moje domniemanie mam w sobie tak zakorzenione, że wpłynęło ono na odbiór dzieła. Ale o tym za moment.

Muszę w tym miejscu dodać, że gdzieś w innym świecie, dalekim od polskiego rynku, brytyjski pisarz jest ikoną. Jego fani tworzą encyklopedyczne przewodniki po twórczości. Philip Pullman nazwał go ‘najważniejszym brytyjskim pisarzem fantasy od czasów Tolkiena’, Neil Gaiman stwierdził, że dzieła Garnera są „inteligentne i wymagające”, z kolei Nick Lake, dyrektor redakcyjny HarperCollins powiedział wprost „Garner jest po prostu jednym z najwspanialszych i najbardziej wpływowych pisarzy, jakich kiedykolwiek wydał ten kraj”.

Do rzeczy jednak. Nie odpowiem Wam czym jest „Znachodź”. Na różnych etapach czytania miałem wrażenie, że obcuję z żartem, baśnią, fantasy, zapisem choroby psychicznej, przygodówką i pewnie paroma innymi. W swojej notce Katarzyna Byłów sugeruje, że to literacka zagadka i pewnie trzeba się z nią zgodzić. Spróbuję dokonać niemożliwego – delikatnie zarysować opis zdarzeń. W książce mamy trzech bohaterów: tytułowego Znachodzia, Joe oraz Amrena Chudzieleca. Tym głównym jest młody Joe, nazywany czasami Józefem Coppockiem. Mieszka w miejscu, dla którego pierwowzorem był własny dom autora. Joe nie ma rodziców, rodzeństwa, a nawet sąsiadów. Nie wiemy z czego żyje. Nie zaprzątamy sobie głowy takimi mało istotnymi szczegółami. Przypatrujemy się za to przez chwilę, jak bohater spędza czas na posłaniu przy wielkim kominie domowego paleniska, albo jak zagląda do „Nokautu”, komiksu lepszego od „Beano” czy „Dandy”.

I pewnie by sobie tak dalej trwał bez celu, gdyby nie przyjazd Znachodzia. Panowie dokonują wymiany barterowej – wędrowiec otrzymuje jagnięcą łopatkę i starą piżamę, a chłopiec mydło i puzderko z maścią, dzięki której przejrzy niesprawnym okiem. I tu się zaczyna robić jeszcze dziwniej, bo młody człowiek jednym okiem widzi świat realny, a drugim inny, niedostrzegalny. Nie będzie w nim krasnoludów czy minotaurów, księżniczek do ocalenia, ani smoków do pokonania. Trafi się za to jakieś bagno, strzelanie z wielkiego szklaka w ptaka i tajemnicze lustro.

Wydaje mi się, że próba odczytania tego, co Alan Garner chciał nam przekazać, jest z góry skazana na porażkę. Bez znajomości jego poprzednich dzieł, bez wiedzy na temat jego życia i zainteresowań, bez poczucia tego miejsca i kultury, możemy tylko błądzić i próbować zrozumieć treść po swojemu. Dla mnie „Znachodź” był przede wszystkim spotkaniem nauczyciela i ucznia. Miejscem docelowym ich relacji było zrozumienie tego, jak ważne jest trwanie poza czasem, niepoddawanie się modom, nie reagowanie na bodźce napływające z innego świata (np. świata współczesności widzianego innym okiem). Podsumowaniem tego wątku są słowa padające pod koniec książki „Nie słyszeć już bicia Czasu. Nie mieć dnia jutrzejszego ani wczorajszego. Uwolnić się z lat. – Znachodź zamknął oczy. – Zapomnienie. Być u siebie”.

Jak odczytują to inni nie wiem, nie szukałem. Z premedytacją. Z nadzieją, że Glowbook czy inne polskie wydawnictwo, zdecyduje się na rozpowszechnienie innych utworów Garnera. Czytałem te sto stron „Znachodzia” z niemym zachwytem. Wiem, że będę do nich wracał i próbował sobie to wszystko jeszcze raz układać. Także dzięki tytanicznej pracy Katarzyny Byłów (cóż za wyobraźnia, no i te przypisy).