Wydawca: ArtRage
Liczba stron: 180
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Premiera: 14 kwietnia 2025 rok
Są książki, które czytasz i myślisz sobie: „No spoko, ładnie napisane, ale o czym to właściwie było?” A potem wchodzi „Fat City”, w sandałach, z winem jabłkowym w kieszeni i mówi: „Siadaj, dzieciaku, posłuchaj o życiu.” I nagle wiesz, o czym było wszystko — o tym, że życie to nie balet, tylko mordobicie, i nie zawsze masz rękawice. To nie jest jakaś tam powieść o bokserach z marzeniami jak z "Rocky'ego", tylko zimny prysznic prosto w ryj. Bez piany, bez lukru, bez fanfar. To jakbyś wsadził łeb w kubeł po kiszonych ogórkach i zaciągnął się powietrzem. Gorzko, kwaśno, prawdziwie.
Leonard Gardner nie bawi się w literackie masturbacje. On wyciąga ci flaki na stół i mówi: „Popatrz, tak wygląda rzeczywistość, jak ci się marzenia rozjeżdżają na zakręcie.” Stockton, Kalifornia — dziura, gdzie nawet koty piją z nudów. Tam żyje Billy Tully — facet, który miał chwilę świetności, zanim go życie wypluło jak pestkę z wiśni. I Ernie — młody, co jeszcze nie wie, że przyszłość ma mu do zaoferowania głównie rozczarowanie i opuchniętą wątrobę.
Ich spotkanie na sali treningowej to nie żadne przeznaczenie. To przypadek. Ale w „Fat City” przypadek ma więcej do powiedzenia niż Bóg. Sparing między nimi działa jak uruchomienie domina – każdy z nich zaczyna coś w rodzaju wędrówki, choć raczej po spirali niż po drodze. Jednemu się wydaje, że jeszcze może wrócić na szczyt, drugiemu – że ma jakiś szczyt przed sobą. A Gardner? On to opisuje tak, że nawet jak nigdy nie oglądałeś boksu, to czujesz zapach potu, stęchlizny i porażki. Jakby Hemingway odkurzył rękawice i wziął się za pisanie o ludziach, którzy nie wygrywają. Bo „Fat City” to nie opowieść o sukcesie – to ballada o przegrywaniu, o tym, że można mieć pasję, talent, jaja, ale i tak życie cię wyrucha bez mydła.
Zero zbędnych ozdobników. Żadnych popierdółek. Każde zdanie to konkretny, chropowaty klocek, z którego buduje się mur — a za tym murem jest Ameryka, której nikt nie pokazuje na pocztówkach. To właściwie nie jest książka o boksie. To opowieść o ludziach, którzy nie umieją już marzyć, ale jeszcze nie umarli. Trochę jak my wszyscy w poniedziałek rano.
I teraz najważniejsze. Każdy początkujący pisarz w Polsce powinien przeczytać tę książkę. Tak myślę. Nie po to, żeby się inspirować fabułą, tylko żeby zrozumieć, co to znaczy napisać coś dobrze. „Fat City” to lekcja stylu. Nie wystarczy mieć „coś do powiedzenia” — trzeba jeszcze wiedzieć, jak to powiedzieć, żeby komuś zrobiło się zimno w środku. Gardner to wie. Pisze jak chirurg. Mówi mało, ale po jego zdaniach długo nie możesz się pozbierać. W ogóle mnie nie dziwi, że do fanów powieści należał między innymi Denis Johnson. Jak ktoś czytał jego opowiadania, z pewnością zauważy podobieństwa.
W „Fat City” każdy dzień to runda. Ale nie bokserska – tylko życiowa. Taka, w której walisz głową w ścianę z nadzieją, że może pęknie. Gardner pokazuje, że upadek to nie dramat. To codzienność. I że można w tym znaleźć coś pięknego – o ile lubisz patrzeć, jak się ludzie rozpadają od środka. To książka, którą powinni rozdawać w siłowniach, barach i na komisariatach. Wszędzie tam, gdzie ktoś próbuje jeszcze raz. Albo chociaż udaje, że chce.
Sprawdź też recenzje innych książek z serii Cymelia:
- "Ja, która nie poznałam mężczyzn" Jacqueline Harpman
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz