Recenzja "Znachodź" Alan Garner

"Znachodź" Alan Garner to książka nominowana do Bookera
Wydawca: Glowbook

Liczba stron:120


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Katarzyna Byłów

Premiera: 10 stycznia 2024 rok

„Znachodź” to jak dla mnie sensacja literacka początku 2024 roku. Po pierwsze tytuł – w oryginale „Treacle Walker” o u nas „Znachodź”. Pomijam już szczegóły translacyjne i konotacje dla interpretacji dzieła. To słowo brzmi po prostu tajemniczo i z miejsca budzi skojarzenia czytelnika z jakąś postacią od Tolkiena czy innego pisarza tego pokroju. Miało intrygować i właśnie tak działa. Po drugie okładka. Wersja HarperCollins nie do końca spełniała swoje zadanie, Polska od razu nam mówi, że będzie tu natura, zwierciadło, jakieś elementy magii. I wreszcie po trzecie Boooker, a właściwie krótka lista finalistów. Teoretycznie ta ‘laurka’ nie ma większego wpływu na rozpoznawalność czy sprzedaż w naszym kraju. W praktyce zawsze to jakiś znak jakości. Ważny o tyle, że Alana Garnera żadne wydawnictwo wcześniej nam nie przedstawiło.

Na chwilę zatrzymam się właśnie przy twórcy. Garner ma obecnie 89 lat. Z pewnością mógł do nas zawitać nieco wcześniej, ale lepiej późno niż wcale, prawda? Jeśli spojrzeć na jego zdjęcia wydaje się, że to poczciwy staruszek. Czy tak jest w istocie nie wiem, ale fakty z jego życia zdają się mówić podobnie. Jest żonaty od 1972 roku. Ma piątkę dzieci. Przez lata skupiał się na segmencie młodzieżowej literatury fantasy. Jest silnie zaangażowany w przekazywanie i upowszechnianie tradycyjnych brytyjskich opowieści ludowych. Żyje w Old Medicine House – kilkusetletnim, klimatycznym domu położonym w dolinie, w otoczeniu strumienia i wrzosowisk. Jak z bajki. Może ktoś kiedyś napisze o nim większą notkę biograficzną i zada kłam tym moim przypuszczeniom, ale na tę chwilę chcę o nim właśnie tak myśleć – jako o człowieku, który patrząc w tył widzi to wszystko, czego my zanurzeni w nowych technologiach pewnie nigdy nie poczujemy. To moje domniemanie mam w sobie tak zakorzenione, że wpłynęło ono na odbiór dzieła. Ale o tym za moment.

Muszę w tym miejscu dodać, że gdzieś w innym świecie, dalekim od polskiego rynku, brytyjski pisarz jest ikoną. Jego fani tworzą encyklopedyczne przewodniki po twórczości. Philip Pullman nazwał go ‘najważniejszym brytyjskim pisarzem fantasy od czasów Tolkiena’, Neil Gaiman stwierdził, że dzieła Garnera są „inteligentne i wymagające”, z kolei Nick Lake, dyrektor redakcyjny HarperCollins powiedział wprost „Garner jest po prostu jednym z najwspanialszych i najbardziej wpływowych pisarzy, jakich kiedykolwiek wydał ten kraj”.

Do rzeczy jednak. Nie odpowiem Wam czym jest „Znachodź”. Na różnych etapach czytania miałem wrażenie, że obcuję z żartem, baśnią, fantasy, zapisem choroby psychicznej, przygodówką i pewnie paroma innymi. W swojej notce Katarzyna Byłów sugeruje, że to literacka zagadka i pewnie trzeba się z nią zgodzić. Spróbuję dokonać niemożliwego – delikatnie zarysować opis zdarzeń. W książce mamy trzech bohaterów: tytułowego Znachodzia, Joe oraz Amrena Chudzieleca. Tym głównym jest młody Joe, nazywany czasami Józefem Coppockiem. Mieszka w miejscu, dla którego pierwowzorem był własny dom autora. Joe nie ma rodziców, rodzeństwa, a nawet sąsiadów. Nie wiemy z czego żyje. Nie zaprzątamy sobie głowy takimi mało istotnymi szczegółami. Przypatrujemy się za to przez chwilę, jak bohater spędza czas na posłaniu przy wielkim kominie domowego paleniska, albo jak zagląda do „Nokautu”, komiksu lepszego od „Beano” czy „Dandy”.

I pewnie by sobie tak dalej trwał bez celu, gdyby nie przyjazd Znachodzia. Panowie dokonują wymiany barterowej – wędrowiec otrzymuje jagnięcą łopatkę i starą piżamę, a chłopiec mydło i puzderko z maścią, dzięki której przejrzy niesprawnym okiem. I tu się zaczyna robić jeszcze dziwniej, bo młody człowiek jednym okiem widzi świat realny, a drugim inny, niedostrzegalny. Nie będzie w nim krasnoludów czy minotaurów, księżniczek do ocalenia, ani smoków do pokonania. Trafi się za to jakieś bagno, strzelanie z wielkiego szklaka w ptaka i tajemnicze lustro.

Wydaje mi się, że próba odczytania tego, co Alan Garner chciał nam przekazać, jest z góry skazana na porażkę. Bez znajomości jego poprzednich dzieł, bez wiedzy na temat jego życia i zainteresowań, bez poczucia tego miejsca i kultury, możemy tylko błądzić i próbować zrozumieć treść po swojemu. Dla mnie „Znachodź” był przede wszystkim spotkaniem nauczyciela i ucznia. Miejscem docelowym ich relacji było zrozumienie tego, jak ważne jest trwanie poza czasem, niepoddawanie się modom, nie reagowanie na bodźce napływające z innego świata (np. świata współczesności widzianego innym okiem). Podsumowaniem tego wątku są słowa padające pod koniec książki „Nie słyszeć już bicia Czasu. Nie mieć dnia jutrzejszego ani wczorajszego. Uwolnić się z lat. – Znachodź zamknął oczy. – Zapomnienie. Być u siebie”.

Jak odczytują to inni nie wiem, nie szukałem. Z premedytacją. Z nadzieją, że Glowbook czy inne polskie wydawnictwo, zdecyduje się na rozpowszechnienie innych utworów Garnera. Czytałem te sto stron „Znachodzia” z niemym zachwytem. Wiem, że będę do nich wracał i próbował sobie to wszystko jeszcze raz układać. Także dzięki tytanicznej pracy Katarzyny Byłów (cóż za wyobraźnia, no i te przypisy).

Najlepsze książki wydane w 2023 roku zdaniem Melancholia Codzienności

W tym roku moja lista najlepszych książek będzie krótsza, co ma związek z tym, że mniej czytam. Konstruując ją starałem się wybrać dzieła, które mimo upływającego czasu nadal we mnie rezonują. Są to książki czasem zaskakujące, innym razem poruszające, praktycznie w każdym wypadku zachwycające pomysłem na konstrukcję i zastosowanym językiem.  

Dziękuję wydawcom, tłumaczom, redaktorom i innym osobom zaangażowanym w proces wydawniczy.

Oto najlepsze książki 2023 roku na polskim rynku wydawniczym

 

"Dziewczyna na Via Flaminia" Alfred Hayes

W swojej teatralnej narracji Hayes na bazie jednego ciągu relacji, ukazuje nastrój całego kraju, uwięzionego w pozornie niekończącej się wojnie. Układ doskonały, w którym każdy wygrywa to, co dla niego w danym momencie najważniejsze, kończy się poważnymi konsekwencjami dla zaangażowanych osób. Filmowe, zapadające w pamięć zakończenie, pełne niepewności, podkreśla tragedię losu bohaterów. Książka w sposób dosadny ukazuje też skutki wojny, zniszczenia i traumy wyrządzone nie tylko żołnierzom i siłom zbrojnym, ale także zwykłym ludziom, którzy pozostali w tyle – kobietom takim jak Lisa. To one mają niewiele możliwości poza narażeniem swojej godności, aby przetrwać. Koncentrując się na małej grupie, Hayes maluje portret kraju rozdartego między porażką i wolnością. Włochy 1944 roku nie dają nic z tego, co obiecano. Zamiast miłości mamy frustrację, koleżeństwo wyparły układy, a spokój liczne udręki.

To taka lektura, która ma w sobie urok „Casablanki”, smutek „Umberto D.” i dynamikę sztuk Dürrenmatta. Hayes pokazuje w niej, jak świetnym był obserwatorem, a jednocześnie jak dobrze umie zniuansować nastroje różnych grup społecznych. Uwypukla w niej także to, co zwykł mawiać o sobie, a mianowicie, że „woli być dobry niż znany”. Ta książka właśnie taka jest – bardzo dobra, bez kokieterii i próby przypodobania się komukolwiek.

 

„Krew o świcie” Claudia Salazar Jimenez

W „Krwi o świcie” splatają się ze sobą losy trzech kobiet. Akcja została osadzona na tle mrocznej historii Peru lat 80. i 90. To wtedy terrorystyczna organizacja Świetlisty Szlak przystąpiła do walki z instytucjami państwa oraz zwykłymi obywatelami, którzy nie chcieli podporządkować się rewolucyjnej idei. Claudia Salazar Jimenez pisze o trwodze, cierpieniu i wojnie, ale ukazuje to oczyma kobiet. Jednocześnie nie wykorzystuje tego punktu widzenia do budowania narracji o patriarchacie. Poprzez osobiste historie fikcyjnych postaci, przybliża nam cierpienie całego narodu. Przypomina nam, że niezależnie od miejsca, czasów i przekonań, konsekwencje polityki i fanatyzmu są bolesne dla nas wszystkich. Malutka (w sensie rozmiarowym), ale bardzo pojemna w treść powieść.

 

"Stella Maris" Cormac McCarthy

Choć w kilku opiniach czytałem, że „Stella Maris” jest nieco zbyt hermetyczna, ja czułem się w niej bardzo dobrze. Powiem więcej. Traktuję ją jako starszą siostrę „Sunset Limited”. Bo ostatnia powieść Cormaca McCarthy’ego jest właściwie sztuką gotową do wystawienia na deskach teatru. To zamknięta na małej przestrzeni rozmowa, która przynajmniej mnie zmiażdżyła swoją mądrością. Takiej książki nie napisze 20, 30 czy 40-latek. Do tego trzeba dojrzeć, wiedzieć co przemilczeć, które punkty podkreślić. Weźmy chociażby miłość, jaką Alicja darzy Bobby’ego. Jej wyznanie można uznać wręcz za oburzające, ale właśnie o to w tym chodziło. Podkreślenie ich związku, przerysowanie wyobrażeń młodszej siostry, unaocznia nam ból jej istnienia i samotności. Pokazuje też, jak bardzo czasami żyjemy we własnej głowie i jak ważna może być podświadomość własnych niedoskonałości (w tym wypadku ratuje od samobójstwa). Cormac McCarthy dał mi jedno z najbardziej poruszających studiów samotności, jakie czytałem w życiu. I mam tu na myśli „Stellę Maris”. To właśnie ona jest dla mnie kwintesencją jego drogi pisarskiej, to w niej odnajduję najwięcej wątków zmuszających do myślenia (także o języku).

 

"Uśmiechnięty wilk" Yūko Tsushima

Oto książka, w której „Schron przeciwczasowy” spotyka „Pejzaż we mgle”, a na wydarzenia dziejące się przed oczami bohaterów najlepiej patrzeć przez filtr filmów Kenjiego Mizoguchi. Dwójka nastoletnich postaci, młodsza Sugi Yukiko i pięć lat starszy Nishida Mitsuo wyruszają w spontaniczną podróż japońskimi pociągami. Skąd się znają? On mieszkał w dawnych latach na cmentarzu z ojcem. Pewnego razu znaleźli tam trójkę samobójców, w tym malarza, ojca Yukiko. I choć Mitsuo trafił niebawem do sierocińca, nigdy nie zapomniał o tym dniu. Zaczął przeszukiwać materiały źródłowe, aż w końcu odnalazł właściwą drogę do domu Yukiko.

„Uśmiechnięty wilk” jest powieścią osobliwą. Mamy tu bowiem elementy baśni, powieści młodzieżowej, przygodówki, fantastyki, eseju, non-fiction, powiastki filozoficznej czy studium psychologicznego postaci. Rzeczywistość ściera się z tym to magiczne. Z sugestywnych opisów dawnej Japonii (centra handlowe, dworce, pociągi) wyłaniają się przestrzenie oniryczne: duszne, niepewne, momentami przerażające. Jest w tej książce wiele pytań, symboli, wątków, które domagają się kolejnych odczytań. Co właściwie znaczy tytuł? Dlaczego Tsushima kazała czteroletniemu bohaterowi mieszkać na cmentarzu? Do czego była potrzebna biegunka Yukiko? I tak dalej. Jeśli mistrzostwo książki poznać po jej atypowości, wielowymiarowemu opowiadaniu o człowieku czy wreszcie nieoczywistemu językowi, to „Uśmiechnięty wilk” jest powieścią wielką. Przede wszystkim jest to kolejna relacja o smutku, traumach i brutalności świata, w której wysyłanie bezdomnych do katorżniczej pracy, zabijanie dziewczynek czy porzucanie noworodków jest na porządku dziennym.

 

„Drugie imię. Septologia I-II” Jon Fosse

„Drugie imię. Septologia I-II” jest książką surową. To trochę inne, poważniejsze spojrzenie na kwestie starzenia się, przemijania czy wiary. Urzeka mnie tu wszystko. Język pozbawiony ozdobników, brak znaków interpunkcyjnych, tempo czy nieoczywiste retrospekcje. Bo tak po prawdzie to Jon Fosse pisząc o samotności i śmierci, stworzył wspaniałe dzieło o bliskości, przyjaźni, rodzinie, miłości. A jest tego więcej. Sam w pewnym momencie podpowiada nam, że kluczem do interpretacji nie jest to co na wierzchu, ale to co między słowami. Zalecam więc indywidualne poszukiwania.

Jeśli wystawiałbym oceny książkom, „Drugie imię. Septologia I-II” dostałaby mocne 9/10. To takie dzieło, które będzie polaryzować. Jedni skończą je po 4 stronach, inni, jak ja, uznają za coś wybitnego. I w ogóle nie ma dla mnie znaczenia, że modernizm w literaturze już był, że o artystach i ludziach samotnych opowiedziano chyba wszystko. Że nie jest to strumień świadomości ani jakaś nieoczywista filozofia. Fosse napisał to tak, że ja nie chciałem tej książki kończyć. Że smutno mi, iż kolejnych części jeszcze nie ma dostępnych w Polsce.

 

„Drobny szczegół” Adania Shibli

Oszczędność w literaturze ma swoją cenę. Lubię te książki, które nie potrzebują setek bohaterów i miliona słów by sprawić, że chcę poznać świat przedstawiony i przeżyć to, czego w danym momencie doświadczają protagoniści. Wystarczy przyjrzeć się mojej liście, w której większość pozycji to tak naprawdę dzieła w rozmiarze co najwyżej M (około 200 stron). Adania Shibli jest do tego pierwszą palestyńską pisarką, którą wyróżniam w swoim zestawieniu. Czym sobie zasłużyła? Na pewno prawdą i przedstawieniem mało znanego mi do tej pory wycinka historii - przymusowego przesiedlania Arabów i Beduinów w czasie "izraelskiej wojny o niepodległość". Dotknęła mnie też świadomość literacka, przejawiająca się chociażby w uprzedmiotowieniu czynności podejmowanych przez pogrążonego w szaleństwie dowódcę. Wreszcie „Drobny szczegół”, choć można czytać kluczem feministycznym, daje też dużo szersze pole do interpretacji. Dzięki temu jest intrygujący.

 

"Kronika w kamieniu" Ismail Kadare

 „Kronika w Kamieniu” Kadare jest komentarzem politycznym, mimo, że ukazywała się w czasach dyktatury Envera Hodży (nie przez przypadek nazywanego „Hitlerem Albanii”), a więc musiała przejść przez sito cenzury. Ba, sam Hodża pojawia się na jej stronach i nazwany jest niebezpiecznym komunistą (on także pochodził z Gjirokastry). To także książka nader aktualna, bo ukazuje różnorodne społeczne problemy. Odnaleźć możemy tu chociażby odniesienia do aktywności homoseksualnej - biseksualny Argjir Argjiri i „kobieta z brodą”, ubóstwo, dyskryminację na tle etnicznym czy próby poszukiwania miłości ponad podziałami. Gra idzie więc o naprawdę poważną stawkę.

„Kronika w kamieniu” Kadare nie byłaby jednak tak dobra, gdyby nie sposób jej pisania. W kilku miejscach pojawia się wzmianka o realizmie magicznym, o Macondo czy Carpentierze. Ślad południowoamerykański nie wydaje mi się jednak najlepszym tropem. Odmalowany przez albańskiego pisarza przednowoczesny świat Bałkanów jest jednocześnie przezabawny i przerażający. Pojawiający się folklor, dziecięce igraszki, poezja, czarna magia, strony kroniki miejskiej i krwawe, surrealistyczne sceny, jak chociażby ta z uciętą ręką pilota lub z topieniem dziewcząt za pocałunek dany obcemu – takie połączenie jest w jakiś sposób unikatowe, bliższe afrykańskim gawędziarzom, niż temu, co już poznaliśmy. Czytając miałem skojarzenia z przedziwną mieszkanką humoru Hrabala („Postrzyżyny”), absurdu Kusturicy („Underground”) i wynaturzeń Can Xue („UlicaŻółtego Błota”). Jedno jest pewne -  „Kronika w Kamieniu” Ismaila Kadare jest jedną z lepszych książek, jaka została wydana w 2023 roku w Polsce.

 

„Wszystko na darmo” Walter Kempowski

Zapowiadali i przekonywali, że to będzie wielka powieść. I faktycznie taka jest. Rzadko się zdarza, aby książka traktująca o froncie wschodnim za czasów drugiej wojny światowej wyprzedała się w Polsce dwa miesiące. Tym razem się udało. Kempowski rozpisał uniwersalny obraz ludzi wplątanych w wielką historię, którzy nawet nie zdają sobie sprawy z tego co się dzieje wokół nich. Wolą żyć zamknięci we własnej bańce złudzeń i przekonań. Zamiast patosu mamy fakty, miejsce wszechobecnej brutalności zajmuje psychika postaci, barokowy język zostaje wyparty przez celność komentarza. Nie mam wątpliwości, że za kilkadziesiąt lat będziemy stawiać Kempowskiego obok Tołstoja, Dostojowskiego czy Manna.

 

"Diakon kontra King Kong" James McBride

W książce „W poszukiwaniu odpowiedniej formy” autorzy na przestrzeni kilku tekstów wymieniają różne funkcje literatury. Od dydaktyki i wychowania, przez ideologię, aż na psychoterapii i empatyzowaniu kończąc. „Diakon kontra King Kong” jest jednak przede wszystkich powieścią rozrywkową. James McBride napisał ją, by czytelnik mógł wejść w nieznany mu świat, pośmiać się, wzruszyć, przestraszyć. By zapomniał o swoim świecie i zobaczył inny model funkcjonowania. Autor podejmuje przy tym szereg ważnych tematów, jak: rasizm, przyjaźń, miłość, przemijanie. Ironizuje także z amerykańskiego społeczeństwa. Tak tego dawnego, jak i obecnego. Robi to jednak nienachalnie, bez kontrowersji. I właśnie takich książek nam trzeba. Zabawnych, ujmujących, szczerych, a przy tym inteligentnych.

Wyróżniam tę książkę na liście najlepszych 2023 roku, bo w czytaniu literatury chodzi też o to, aby czasami dobrze się bawić.

 

"Opowieść siewcy zarazy" Gesualdo Bufalino

„Opowieść siewcy zarazy” jest debiutem zmarłego w 1996 roku sycylijskiego pisarza, poety i nauczyciela Gesualdo Bufalino. Autor rozpoczął pracę nad książką na początku lat 50., ale wydał dopiero trzydzieści lat później. Miał wtedy na karku sześćdziesiąt jeden lat. Późny debiut jest często równoznaczny z dojrzałością formy i treści, co potwierdza lektura omawianej książki.

Cechą wyróżniającą „Opowieść siewcy zarazy” jest nie tylko jej wieloznaczność, ale może przede wszystkim język i sposób kreacji. Z jednej strony mamy tu długie, pięknie skrojone, barokowe zdania. Z drugiej ocean poezji i metaforyki. Już otwierająca książkę scena, jest niczym innym jak senną wizją: „droga szara jak popiół, płaska, wijąca się wzdłuż rzeki między murami nieco wyższymi od człowieka; urywa się nagle, otwiera na pustkę”. W dalszej części odnajdujemy też wyraziste symbole (matczyną śluzówkę, Eurydykę). W ten sposób sen staje się preludium do śmierci. A to tylko przykład tego, jak myśli autor i czego wymaga od swoich czytelników. Gesualdo Bufalino nie celuje w proste rozwiązania, nie idzie na skróty, pisze dla uważnych odbiorów. Poprawiana po wielokroć książka jest w ostateczności utworem niedzisiejszym, naładowanym przypisami, z ukrytymi znaczeniami. To wyzwanie, które zalecam podjąć wszystkim tym, którzy szukają Literatury pisanej przez wielkie „L”.

 

„Kłamstwa nocy” Gesualdo Bufalino

Druga książka Gesualdo Bufalino w moim zestawieniu, tym razem wydana przez Officynę. Znajdujemy się na wyspie, gdzieś u wybrzeży Sycylii. W celi więziennej na wyrok śmierci czeka czterech spiskowców. Aby wyjść z tego patowego położenia, któryś z nich musiałby zdradzić nazwisko przywódcy spisku przeciwko królowi. Czy jest to możliwe? Akcja powieści została zamknięta podczas nocy, w której osadzeni opowiadają sobie historie ze swojego życia. Jest w tym wiele mądrości, spokoju, ale też wątpliwości dotyczących istoty prawdy. „Kłamstwa nocy” mają w sobie siłę ponadczasowej przypowieści.

 

"Niebożęta" Urszula Stokłosa

Urszula Stokłosa w swojej drugiej książce unosi presję dobrego debiutu i zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że poszła o kilka kroków dalej. Przeskoczyła do wyższej, literackiej ligi. „Niebożęta” nie są kalejdoskopem dziwności znanym z „Cichoborka”. To niespieszna, wielowątkowa, tajemnicza relacja o lękach, milczeniu, trudnych emocjach czy wreszcie śmierci. Powieść wpisuje się w listę modnych, krótkich tekstów, odróżnia się jednak znacząco od nich. Mamy tu poszatkowaną narrację, układankę zdarzeń i język, który woli szeptać niż krzyczeć. Przeszłość miesza się z teraźniejszością, dzieciństwo z dorosłością, marzenia z realiami. Co jednak ważne, w tej polifonii można usłyszeć każdego z bohaterów. Są oni potraktowani podmiotowo.

Na tę znakomitą powieść składa się kilka splatających się ze sobą, wypływających z siebie nawzajem i rozplatających się znów z okrutnym wręcz wyrafinowaniem opowieści, rozpiętych między umiłowaniem bliskości natury lat 50. XX stulecia a ponurą rzeczywistością 2019 roku. Istotność wątków i życiorysów trudno tu odpowiednio zważyć. Żadna z opowiadanych historii nie wydaje się w tej książce najważniejsza, a jednak można wyodrębnić pewien trzon konstrukcyjny, uznać za głównego bohatera nie daną osobę, a niewielką wspólnotę. Urszula Stokłosa w „Niebożętach” opowiadania o tym, co bardzo trudno ujmuje się w słowach, bo te brzmią oskarżycielsko, wywołują skrajne odczucia. A to nie jest przecież literatura, która ma komuś dopiec, czy relacja powstała w wyniku potrzeby podążania za sensacją. To wstrząsająca książka o tym, jak jedno zło tworzy kolejne i jak łatwo obojętnością zepsuć komuś życie. Jeśli mówić o czymś przekraczającym granicę opisu, ale nadal mieszczącym się w granicach jednostkowego poznania, to należy robić to właśnie tak – cicho, bez dopowiedzeń, lirycznie.

 

"Kolekcjoner śniegu" Jan Štifter

Wydawnictwo Książkowe Klimaty ma to do siebie, że potrafi czytelnikiem wstrząsnąć. I mówiąc o wstrząsaniu nie mam na myśli banalnego grania na emocjach, ale serię różnorodnych scen, które swoją szczerością wprawiają w osłupienie, przerażają, chwytają za duszę a nawet rozklejają. Taką właśnie książką była wydana dwa lat temu powieść „Tylko góry będą ci przyjaciółmi” Behrouza Boochaniego (nieprzypadkowo ujęta na liście Najlepszych książek 2021 roku zdaniem Melancholii Codzienności). Podobnie mocny przekaz miała relacja Sasy Stanisicia pod tytułem „Skąd”. Teraz przyszedł czas na opowieść prosto z Czech.

W „Kolekcjonerze śniegu” Jan Štifter rozlicza czeską historię (podobnie jak swego czasu Kateřina Tučková w "Wypędzeniu Gerty Schnirch"). Dotyka też delikatnego tematu niemieckiej mniejszości. A wszystko poprzez wielowarstwowej narracji o pewnym właścicielu zakładu pogrzebowego, trójce młodych kolegów (Cygana, Niemca i Czecha) oraz Damiana, który nie potrafi znaleźć swojego miejsca w życiu. Autor rozciąga akcję na blisko sto lat i równomiernie rozkłada akcenty na trzy perspektywy czasowe. W każdej z nich buduje oddzielną relację o krzywdzie, cierpieniu, tożsamości narodowej, więzach rodzinnych. Nie przesadza jednak z patosem. Lubi pisać lekko i chętnie wykorzystuje humor, dzięki czemu „Kolekcjonera śniegu” czyta się płynnie.

 

„Słońce martwych” Iwan Szmielow

„Słońce martwych” to wykopana z niebytu książka, stanowiąca świadectwo apokaliptycznych wydarzeń, rozgrywających się na Krymie w latach największego bolszewickiego terroru (1920-1921). W tym dziele wszyscy jednakowo są spętani strachem przez tyranią i głodem: inteligencja i robotnicy, kobiety i mężczyźni, lepiej urodzeni i od dzieciństwa skazani na poniewierkę. Autor odmalowuje odchodzący obraz ludzkiego świata, w którym wszystko zostało zjedzone wypite i zdeptane. Powolna agonia odbywa się na tle piękna natury, na brzegu lazurowego morza, pod promieniami złotego słońca. Niesamowicie plastyczna i mądra książka.

 

"Załoga. Protokół z przyszłości” Olga Ravn

W niewielkiej książce duńskiej pisarki głos dostaje szereg epizodycznych postaci, które nie są identyfikowane przez żadne imię, rolę czy pozycję w organizacji. Czasami mówi się o którymś jako kadecie z przypisanym numerem. Nie opowiadają oni swoich życiorysów, nie mówią skąd pochodzą ani jak znaleźli się na statku kosmicznym. Ich relacje spisane są w formie protokołu pracowników z życia na sześciotysięczniku. To zresztą nie tylko suche wpisy o podejmowanych działaniach, bowiem miejsce, w którym się znajdują, jest dla nich czymś więcej niż przestrzenią realizowania ambicji zawodowych. Statek stanowi odrębny ekosystem, świat, w którym łączność z Ziemią czy rodzicielskimi instynktami odbywa się albo przez wspomnienia, albo wyświetlane hologramy.

„Załoga. Protokół z przyszłości” to książka wielu pytań i odczytań. Trudna lektura, która poprzez swoją fragmentaryczną narrację domaga się uwagi i powracania do niektórych wypowiedzi. Jej obecność na liście Bookera z pewnością nie jest przypadkowa, choć mimo wszystko odnoszę wrażenie, że z tak doskonałego pomysłu na konstrukcję, można było jeszcze więcej wyciągnąć. 

 

„Zmęczenie materiału” Marek Šindelka

Temat uchodźcy jest w ostatnich latach mocno eksploatowany przez twórców różnych technik. I jako odbiorca wielu z tych przekazów odnoszę wrażenie, że coraz bardziej ten wątek mi obojętnieje. Stał się tak powszechny, że właściwie kolejna autorska wizja niewiele wnosi do mojego światopoglądu. I właśnie gdy zaczynam zastanawiać się, czy chce mi się brać kolejną książkę z tego gatunku, los stawia na mojej drodze „Zmęczenie materiału”. Książka nie operuje konkretnymi datami, miejscami czy narodowościami. Nawet główny bohater pozbawiony jest imienia. Marek Šindelka upraszcza świat przedstawiony, gdyż chce stworzyć obraz czytelny w wielu miejscach. Interesuje go też coś więcej niż poszukiwanie źródła politycznego zamieszania. On zadaje pytania o nas, ludzi którzy przyglądają się temu procederowi, którzy widzą dziejącą się krzywdę, i niestety nic z tym nie robią. Wolą patrzeć, jak młody człowiek zamarza, głoduje, doświadcza nieludzkich krzywd.

Pozorna prostota stylu – podobnie jak prostota bohaterów i mroźnego świata – kryje w sobie pierwotną moc. Śmiem twierdzić, że to jedna z najsmutniejszych książek jakie poznałem w ostatnich latach a przy okazji taka powieść, która bardziej niż do czytania, przeznaczona jest do doświadczania. Marek Šindelka to skarb literatury.

 

"Ulica Żółtego Błota" Can Xue

Chińska autorka deklaruje, że w swoich pracach nie wprowadza żadnych poprawek. Jej awangardowe pisanie pełne jest dynamiki. Otoczenie ciągle zmienia swój układ, bohaterowie raz są mali, innym razem więksi, dialogi mają w sobie sarkazm, ale za to pozbawione są czułości. W „Ulicy Żółtego Błota” Can Xue burzy fundamenty narracji oraz odwraca strukturę czasu i przestrzeni. Z tego powodu nowela nie jest łatwym materiałem do prowadzenia prac badawczych. Jakakolwiek próba stworzenia obiektywnego odczytania także rozbija się jak fale o brzeg. To unikatowa w skali globalnej literatura duszy, która nie potrzebuje osadzenia w realnych miejscach i wydarzeniach, aby uwierać. Zasiadając do lektury trzeba zresetować swoje przyzwyczajenia i potraktować to dzieło jako medium, które pobudza zdolność do dialogu z własnym sobą. „Ulica Żółtego Błota” działa trochę jak chodzenie po trawie zlanej ciepłym letnim deszczem – przynosi potrzebne emocje, mimo że sam deszcz i możliwość nadepnięcia na ostry kamień, nie są przez nas pożądane.

W „Ulicy Żółtego Błota” odnajdziemy elementy kryminalne i filozoficzne, makabreskę i poemat, wątki zarazy i przesiedleń, krytykę plotkarstwa i szpiegostwa, kronikę upadku i nagłe olśnienia. Można to wszystko odczytywać kluczem historycznym[2], ale równie trafne będą interpretacje przestrzenne[3] czy religijne[4]. Jest tu nad czym się zastanawiać, ale przede wszystkim trzeba to czuć.

 

„Malik” Else Lasker-Schüler

Na książkę składają się dwa teksty pisane prozą, ale taką prozą, która więcej ma w sobie liryki niż konkretu. Pierwszy utwór, ten tytułowy, wykreowany została jako korespondencja do Błękitnego Jeźdźca (odpowiednika malarza Franza Marca). Cudownie się to czyta. Trochę jak baśń albo odę do miłości. Zachwycałem się na poziomie pojedynczego zdania, ale też całych listów i ostatecznie utworu. Parę rzeczy odkryłem, pewien milion innych nadal pozostało ukrytych. Jest to jeden z tych tekstów, dla których warto sięgać po literaturę niszową - czasami się sparzyć, by wreszcie odnaleźć dzieło z innej bajki. Wymagające wolnej lektury, zastanowienia, wejścia w nieznany świat. Drugi tekst zbioru "Artur Aronimus. Historia mojego ojca" jest pisany inaczej, dotyka silniej tematyki żydowskiej i przeszłości rodzinnej. Jeśli miałbym do czegoś porównać „Malika” to wybaczcie, ale nic takiego nie przychodzi mi do głowy. I niech to pozostanie moją rekomendacją.

 

„Pochwyceni” Henry Green

Rzutem na taśmę na mojej liście zameldowali się „Pochwyceni”. Serii Z Kraju i ze Świata Wydawnictwa Ossolineum nie trzeba już chyba nikomu przedstawiać. Książki, które się tam ukazują, praktycznie zawsze trzymają wysoki poziom. Henry Green, w Polsce znany tylko z „Kochając”, opublikował „Pochwyconych” pierwotnie w 1943 roku. Rzecz dzieje się w Londynie, gdzie poznajemy głównego bohatera – ochotniczego strażaka oczekującego na bombardowanie miasta. Służy on w jednostce dowodzonej przez Pye’a, brata obłąkanej kobiety, która swego czasu porwała dziecko protagonisty. Traumatyczne wspomnienia komplikują  relacje między tymi dwoma bardzo różnymi mężczyznami. Siłą książki są portrety postaci: Richarda, Pye’a, ale także załogi, a nawet kucharki. Każdy tu jest jakiś, ma własne myśli i motywacje. Green używa dialektu i slangu, aby przekazać zarówno status społeczny, jak i cechy indywidualne wszystkich osób. Większość czasu akcja skupiona jest właśnie na tym – pokazaniu jacy byli ludzie. Otrzymujemy także liczne retrospekcje, zapowiedzi i narrację pośrednią, z których wyłania się właściwy obraz wojny.

 

„Czary szatana” Grigorij Kanowicz

Na sam koniec proza osobista, linearna, subtelna, wytrawnie napisana. Grigorij Kanowicz nie jest w Polsce szczególnie rozpoznawalny, mimo iż sporo jego książek mamy do dyspozycji. Wynika to raczej ze zbyt dużego wyboru i słabości marketingowej wydawców, niż z jakości dzieł. W jego przedostatniej powieści bohaterką jest Danuta-Hadassa, gojka opiekująca się żydowskim cmentarzem. To ona odprowadza zmarłych w ostatnią podróż, odwiedza ich groby oraz rozmawia z nimi, jakby nadal żyli. Ale nie o dialog z duchami tu tylko idzie. Mamy przecież 1941 rok, radzieccy żołnierze uciekają z ziemi litewskich, na które z wyższością wkraczają przedstawiciele armii niemieckiej. Dla mieszkających tu Żydów oznacza to bardzo duże problemy. „Czary szatana” to kronika życia zwykłych ludzi znajdujących się w niezwykłych czasach.

Recenzja "Żywa cisza" Joanna Maurer