Recenzja "Nieźle się zapowiadało" Jan Suzin

Wydawca: ARKADY

Liczba stron: 184


Oprawa: broszurowa

Premiera: marzec 2021

Jan Suzin, polski prezenter telewizyjny, lektor filmowy i architekt, trafił do Telewizji Polskiej w listopadzie 1955 roku. Był to dopiero początek działalności tej instytucji. Programy były nadawane wyłącznie w wybranych godzinach i nie we wszystkie dni tygodnia. Nie było możliwości wcześniejszego nagrania audycji, więc materiały prezentowano na żywo. Podawane wiadomości bardzo często pochodziły sprzed kilku dni, tak wolny był ówcześnie obieg informacji. Zespół pracowników tworzyła raptem garstka osób, a rekrutacja nie była tak sformalizowana, jak obecnie. Dzięki temu kandydaci, którzy faktycznie dostawali rolę prezentera, mieli odpowiednie ku temu predyspozycje. Tak właśnie swoją karierę rozpoczął 25-letni architekt, którego dzisiaj prawdopodobnie nie zatrudniono by nawet do roli w jednej z ambitnych produkcji typu „Dlaczego ja?”.

Jak wspomina w swojej książce, był to czysty przypadek. Gdyby nie ogłoszenie w „Expresie Wieczornym” i spotkanie w komunikacji miejskiej, Jan Suzin pewnie nigdy nie zrealizowałby setek różnorodnych programów. W castingu pokonał prawie dwa tysiące kontrkandydatów, a drogą do sukcesu była odpowiedź na pytanie, czym wypełniłby dziurę w programie. Suzin potrafił improwizować, żartować, a przede wszystkim zachowywać wysoką kulturę słowa. Miał więc wszystkie te atuty, których tak bardzo brakuje współczesnym prezenterom.

W jego wspomnieniach „Nieźle się zapowiadało”, wydanych przez ARKADY, autor odwołuje się do wielu zdarzeń, osób i poglądów. Wspomina między innymi swoją pierwszą przygodę z czytaniem tekstu do filmu. Padło na obraz „Ziemia” Dowżenki. To piękne dzieło, w którym kontrast poetyckiego pejzażu natury miesza się propagandą rosyjskich kołchozów. Suzin przyznaje wprost, że tę pracę zawalił na całej linii. Nikt go wcześniej nie uczył jak to robić. Jedocześnie podkreśla, że nie poddał się w swoich próbach zrozumienia istoty rzeczy, dzięki czemu mógł później czytać teksty do wielu filmów i programów.

Ciekawe w „Nieźle się zapowiadało” są przede wszystkim zakulisowe smaczki. Jan Suzin mówi na przykład o tym, jak kiedyś wyglądała praca prezentera pogody. Wspomina pionierski pomysł, aby osoba nie tylko mówiła o temperaturze i ciśnieniu, ale też rozrysowała nadciągające niże. Odwołuje się również do licznych żartów i wpadek, jak chociażby wtedy, gdy wspomnianemu prezenterowi pogody postanowili podczas emisji na żywo ściągnąć spodnie.

Suzin nakreśla trudności związane z nagraniami Sondy, przypomina słynny dawniej Turniej Miast, uściśla swoje wrażenia po spotkaniu z Gagarinem i Hermaszewskim. W linearnym portretowaniu przeszłości dochodzi też do czasów nam bliższych. Mimo że spędził przed okiem kamery ponad 40 lat, przestrzega przed współczesną telewizją. Zauważa, że to co kiedyś było pracą małego zespołu ludzi z pasją, dzisiaj jest już zwykłą korporacją, w której nie liczy się jakość, a pogoń za sensacją. Dochodzi nawet do wniosku, że lepiej pielęgnować kwiatki w ogródku, niż włączyć Wiadomości. Można się tylko cieszyć, że ostatnie informacje podawane przez Telewizję Polską widział przed 2010 rokiem. Nowa era propagandy spóźniła się na zszarganie mu nerwów.

Książka uzupełniona jest o liczne zdjęcia archiwalne, felietony o ukochanym Kazimierzu i wywiad z żoną słynnego prezentera. Z całości lektury wyłania się arcyciekawa postać prawdziwego dżentelmena. Człowieka, który nigdy nie dał sprowadzić się na złą stronę. Pewnie trochę tu za dużo lukrowania, za bardzo to wszystko pocztówkowe, ale z drugiej strony, wydaje mi się że właśnie takiego Suzina chcemy pamiętać: jako osobę skromną, z klasą i dużą wiedzą. Wartość tej pozycji docenią osoby starsze, które doskonale pamiętają prezentera z telewizji. Młodsze pokolenie, choć pewnie Jana Suzina nie kojarzy, też po „Nieźle się zapowiadało” powinno sięgnąć. Ta książka uczy jak etycznie pracować. Pokazuje także, że istniała kiedyś telewizja, w której była większa swoboda. Reżyser i scenarzysta nie byli odpowiedzialni za zaplanowanie każdego słowa, uśmiechu, wybuchu radości. Tamta telewizja była naturalna, w przeciwieństwie do sztuczności, która wylewa się z każdego prezentowanego obecnie show. Gdyby wróciły dawne czasy, może i ja zacząłbym włączać swój odbiornik?

Recenzja "Głos góry" Yasunari Kawabata

Wydawca: PIW

Liczba stron: 304


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Ewa Szulc

Premiera: 31 marca 2021

Yasunari Kawabata to japoński pisarz, przyjaciel Yukio Mishimy, noblista z 1968 roku za „mistrzostwo pisarskie, które oddaje istotę japońskiej świadomości”. Urodził się w 1899 roku w dużym przemysłowym mieście Osaka, gdzie jego ojciec piastował zaszczytną funkcję lekarza. Nie medycyna była jednak jego największym hobby, a literatura. Kawabata w młodym wieku został pozbawiony tego sprzyjającego środowiska dorastania, tuż po nagłej śmierci swoich rodziców. Jako jedynak został wysłany do swojego niewidomego i chorego dziadka. Te tragiczne straty, podwójnie znaczące w świetle intensywności uczuć Japończyków, niewątpliwie wpłynęły na cały światopogląd Kawabaty i były jedną z przyczyn jego późniejszych nauk filozofii buddyjskiej.

Jako student cesarskiego uniwersytetu w Tokio Kawabata wcześnie zdecydował się na karierę pisarską. W jego młodzieńczym opowiadaniu, które po raz pierwszy zwróciło uwagę na niebywały talent autora, japoński pisarz kreśli relację dwudziestoletniego ucznia elitarnej szkoły średniej i czternastoletniej dziewczyny. W całej historii wszystko, co widzimy i co zostaje nam powiedziane o młodej dziewczynie, jest filtrowane przez punkt widzenia męskiego bohatera. Nigdy nie patrzymy na młodą postać z jej własnej perspektywy. Nie słyszymy też jej historii wypowiadanych własnymi słowami. Powstający między młodą parą związek, jest tyleż piękny, co smutny. Właśnie te dwa słowa najlepiej podsumowują twórczość japońskiego pisarza. Jedno z najbardziej znanych dzieł Kawabaty, opowiadające o historii pisarza i dwóch kobiet, nosi właśnie tytuł. „Piękno i smutek”. Wspomniane motywy powracają w całej twórczości autora niczym refren pieśni ludowej i często są trudne do rozróżnienia: piękno staje się smutkiem, a smutek pięknem.

Główną reprezentacją piękna w twórczości Kawabaty są kobiety. W wielu przypadkach przedstawicielki płci pięknej są nadal dziewczynami lub dorosłymi kobietami, które zachowują w sercu nutę dziecinności. Zazwyczaj bywają podglądane i opisywane z perspektywy męskiego bohatera. W tym sensie kobiety Kawabaty są istotami biernymi. Świetnie ukazuje to także inna słynna praca autora – „Kraina śniegu”. Tu, podobnie jak w „Tancerce z Izu” losy dwóch kobiet: Komako i Yōko, są w całości przedstawione z perspektywy Shimamury, męskiego bohatera. Poznaje je w położonym między górami ośrodku z gorącymi źródłami. Chociaż między aktorami tego społecznego obrazu dochodzi do rozmów, ogólny klimat samej narracji przypomina bardziej monolog.

Sprawy przedstawione w opowieściach Kawabaty różnią się nieco od wyobrażeń o współczesnej miłości. Kobiety są praktycznie zawsze podległe spojrzeniu mężczyzny. Ich emocje, myśli i życiorysy są prezentowane wyłącznie z perspektywy męskiego oka. Miłość jest tu czymś, czego mężczyźni doświadczają samotnie. I właśnie z tego faktu rodzi się charakterystyczne piękno fikcji Kawabaty. W „Głosie góry” autor opowiada historię Kikuko, młodej żony mieszkającej z mężem i jego rodzicami w domu jej teściowej. Jak to zazwyczaj bywa u pisarza, kobieta jest postrzegana w całości z punktu widzenia Shingo, czyli teścia, z którym łączą ją bliskie stosunki. Kikuko od czasu do czasu potrafi wyrazić swoje uczucia, na przykład gdy mówi Shingo „Myślę, że chciałbym tu zostać z tobą i dawać lekcje”, zasadniczo jednak wiemy o niej tylko tyle, ile chce nam wyjawić ojciec.

Niezwykle ważna dla całej powieści jest jedna ze scen. Shingo każe w niej założyć Kikuko maskę Jidō przedstawiającą chłopca. „On jest duszkiem. Symbolem wiecznej młodości” - mówi jej. W pewnym sensie dla Shingo (i dla samego Kawabaty), kobiety są bardziej zbliżone do lalek niż w pełni niezależnej istoty ludzkie. Płeć piękna jest tu ozdobą, która istnieje tylko po to, by ją obejrzeć. Szczytem tego przedmiotowego podejścia do kobiet jest opowiadanie o tytule „One Arm”. Napisane w 1963 roku rozpoczyna się w momencie, gdy młoda dziewczyna mówi pierwszoosobowemu narratorowi: „Mogę pozwolić ci wziąć jedno z moich ramion na noc”. Odłącza prawą rękę, jakby to była proteza, i podaje ją mężczyźnie. Ten ostrożnie nosi ramię po domu i rozmawia z nim.

Można by w tym miejscu zapytać, co chce osiągnąć Kawabata takim, a nie innym traktowaniem damskiego bohatera? To uprzedmiotowienie sprawia, że kobiety nabierają pewnego rodzaju przezroczystego piękna, które odróżnia je od niewiast jakie znamy. Są ulepione z gładkiej gliny, uświęcone w sposób, który nigdy nie byłby możliwy w prawdziwym życiu. Piękno, które jest tematem Kawabaty, jest całkiem oderwane od piękna istniejącego w codzienności. Być może ta preferencja dla „lalek” nad prawdziwymi kobietami wynikała z przekonania Kawabaty, że komunikacja między ludźmi - a zwłaszcza między mężczyznami i kobietami - była ostatecznie niemożliwa. Kawabata urodził się w rodzinie lekarza o ugruntowanej pozycji, ale stracił ojca, gdy miał zaledwie trzy lata, a po roku zmarła także jego matka. Babcia zmarła mu, gdy miał osiem lat, a siostra, gdy kończył lat jedenaście. Dziadek, czyli ostatni jego krewny, odszedł gdy Kawabata miał szesnaście lat. Samotność bohaterów pisarza, zdaje się odzwierciedlać te wczesne spotkania ze śmiercią. Członkowie całej rodziny umierają w różnych okolicznościach, a małe, całkowicie niewinne dziecko zostaje samo na świecie. Jest wielce prawdopodobne, że smutek, który był integralną częścią życia i pracy Kawabaty, wynikał właśnie z tych doświadczeń.

Poczucie rezygnacji, które rodzi się z opisanego smutku, prowadzi wielu bohaterów Kawabaty do wycofania się w fantastyczny świat, w którym mogą patrzeć na kobiety podobne do lalek, zamiast prowadzić nostalgiczne życie pośród rzeczywistości. Taki jest właśnie „Głos góry” - to cicha, introspektywna powieść o człowieku, który godzi się z własną śmiertelnością. Powieść jest medytacją o przemijaniu i starzeniu się. Stawia pytanie, czy rodzice są odpowiedzialni za grzechy swoich dzieci. Podobnie jak i inne książki Kawabaty, „Głos góry” reprezentuje prozę bardzo japońską, słodko-gorzką niczym filmy Ozu lub Naruse (to nazwisko nie jest przypadkowe – Naruse nakręcił fantastyczną ekranizację tej książki w 1954 roku). To czołowe osiągnięcie pisarza, które okaże się prawdziwą ucztą dla smakoszy dań azjatyckich, ale też, co bardzo prawdopodobne, niestrawne dla tych czytelników, którzy kultury japońskiej nigdy nie potrafili zrozumieć.

Recenzja "Fastnachtspiel" Marek Turek

Wydawca: 23


Liczba stron: 340


Oprawa: twarda


Premiera: kwiecień 2021

Marek Turek swoje liczne prace publikował zarówno w Polce, jak i za granicą. Jego dzieła odnaleźć możemy w archiwalnych numerach Zeszytów Komiksowych, Ziniola, Katastrofy czy KKK. Tym najbardziej rozpoznawalnym jest pięcioczęściowy zbiór opowiadań "Fastnachtspiel". Publikowany pierwotnie w latach 90., zyskał obecnie drugie życie dzięki zbiorczemu zeszytowi Wydawnictwa 23. W albumie zawarto nie tylko przedruki dawnych opowieści („Koniec początku”, „Zadziwiający Pan Burmistrz”, „Bezsensowny Styks”, „Infinitum”), ale też zupełnie nową, wieńczącą cały cykl narrację.

Akcja utworu rozgrywa się w niezwykłym mieście, zamieszkanym przez ludzi oraz sforę   fantastycznych istot. To miejsce powstałe na zgliszczach dawnego świata, przestrzeń, gdzie nie istnieją obowiązujące na Ziemi i dobrze nam znane prawa fizyki. Jak więc wygląda nowa rzeczywistość? Nie uświadczymy tu utopijnych, piaszczystych plaż i krystalicznego, lazurowego morza. Nie ma tu cudów natury, niezapomnianych zachodów słońca i miejsc kultu religijnego. Jest za to miejski labirynt krótkich, mrocznych uliczek, z których nigdy nie wiadomo, kto akurat się wyłoni. To przestrzeń, gdzie panuje cierpka igraszka snu bez zdroworozsądkowych konsekwencji. Mieszkają tu postaci zablokowane, skrępowane, nie będące w stanie przezwyciężyć w sobie naiwnych konfliktów. Mamy więc Człowieka o Dziwnym Spojrzeniu, archanioła Rivanola, Śpiewaczy, golema Zygmunta i wiele innych. Będzie wątek prowadzenia połowów przez Charona i upadku Lucyfera. A to nie koniec zaskoczeń. Ważniejsza jednak w całym komiksie jest atmosfera i oprawa graficzna oparta na ekspresjonizmie.

Ekspresjonizm jest tu przede wszystkim szkołą widzenia plastycznego. Turek widzi środki wyrazu w dokonaniach malarstwa i architektury. Celowo zrywa z realistycznym sposobem odtwarzania rzeczywistości, by swoją opowieść nacechować emocjonalnie i symbolicznie. Jego plansze pełne są deformacji, klaustrofobicznych pomieszczeń, dziwacznych cieni rzucanych na grunt czy ściany, chylących się konturów budynków. Podobnie rzecz się ma z bohaterami, których postura, fizjonomia i mimika jest przejaskrawiona i wystylizowana do granic absurdu. "Fastnachtspiel" wyraża rzeczywiste niepokoje, widna, zjawy i strachy, które nie działają wyłącznie na zasadzie epatowania magicznością i ekscentrycznością, lecz przekazują także istotne refleksje intelektualne i filozoficzne.

"Fastnachtspiel" to czyste szaleństwo. Błyskotliwa, pełna zagięć, braku harmonii, pazura i pesymizmu opowieść o świecie, z którego mimo racjonalnych pouczeń, wcale nie chce się wychodzić. Marek Turek mógł iść na łatwiznę, wypełniając swój twór emblematami niesamowitości i gotycyzmu. Byłoby łatwiej, klarowniej, marketingowo poprawniej pisać o szaleńcach, sadystach, upiorach, wampirach widmach, trupach wstających z grobu, postaciach żywcem zabetonowanych, niewinnych ofiarach łamanych kołem i ćwiartowanych przez bezlitosnych morderców. Można byłoby scenerię uzupełnić o jakieś stacje kosmiczne, ruiny średniowiecznych zamczysk czy chociażby bezkresne prerie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, autor tworzy coś całkowicie osobliwego, indywidualnego, brudnego. Sin City, Gotham, Gilead, piekło Dantego, Metropolis – w "Fastnachtspiel" każdego z tych miejsc jest odrobinka. Na tyle nieznaczna, że nie mamy wrażenia jakiegokolwiek zapożyczenia, ale jednocześnie na tyle silna, że przyciąga nas z jakąś zwielokrotnioną siłą. "Fastnachtspiel" to nie tylko kawał wciągającej historii i popisu scenograficznego. To także dziedzictwo kulturowe Polski, które czym prędzej powinniśmy przemycić jakiemuś wizjonerowi kina.

Recenzja "Żywa cisza" Joanna Maurer