Recenzja "Hołd dla ziemi" Joe Sacco

Wydawca: Timof i cisi wspólnicy

Liczba stron: 272


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Agnieszka Matkowska
 
Premiera: 23 lutego 2021 rok

Joe Sacco uznawany jest za mistrza komiksowego reportażu. Jego nowość – „Hołd dla ziemi”, wydany po raz pierwszy przez Henry Holt and Company w 2020 roku, a obecnie wprowadzony na rynek polski przez Timof i cisi wspólnicy, tylko tę opinię potwierdza. Tym razem maltańsko-amerykański twórca nie przenosi nas do terenów przesiąkniętych konfliktem zbrojnym (jak było w przypadku „Palestyny” czy „Strefy Gazy. Przypisy”), ale do Kanady.

Kraj Klonowego Liścia słynie z niskiej gęstości zaludnienia. Zgodnie z danymi z 2020 roku wynosiła ona raptem 3,5 osoby na kilometr kwadratowy. Wynika to głównie z rozmiarów państwa (drugie największe na świecie po Rosji) oraz warunków przyrodniczych. Cechą szczególną jest tu występowanie tundry i lasu borealnego – formacji roślinnych, które nie sprzyjają wygodnemu życiu. Właśnie tam wybrał się Joe Sacco.

Główną areną działania jest Dolina Mackenzie na granicy terytorium Jukon z Terytoriami Północno-Zachodnimi Kanady. To tam osiedliła się rdzenna grupa Pierwszych Narodów, znana jako Dene. Słyszeliście może o niej wcześniej? Ja nie, a niejakim usprawiedliwieniem może być fakt, że polski internet nie zawiera wartościowych wpisów w tym temacie. Z reprezentantami Dene mogliście spotkać się między innymi podczas seansu „Ostatniego Mohikanina” (Eric Schweig w roli Uncasa) czy „Tańczącego z Wilkami” (Jimmy Herman jako Kamienna Łydka).

Akcja komiksu rozciąga się w czasie od momentu kolonizacji, aż po dziś. Autor na swojej drodze spotyka wielu świadków gotowych opowiedzieć o momencie bezpardonowego wkroczenia cywilizacji w ekosystem Dene. Chociaż miało to miejsce dziesiątki lat temu, nadal dobrze pamiętają, jak za bezcen oddali prawa do wydobycia lokalnych bogactw naturalnych – ropy, gazu czy diamentów. W słowach traperów, duchownych i aktywistów mieszają się wdzięczność za postęp i walkę z ubóstwem, z bezwzględnymi technologiami przyczyniającymi się do degradacji środowiska (szczelinowanie). Autor jest dociekliwy, dzięki czemu wyłapuje wiele faktów dotyczących łamania zawartych traktatów, zdrad, kradzieży i oszustw stosowanych w celu odebrania Dene kontroli nad ziemiami, które okupowali przez tysiące lat.

„Hołd dla ziemi” nie jest reportażem z jednowymiarową tezą. Sacco nie uchyla się przed wskazaniem winnych, ale wyjaśnia również, że wielu rdzennych mieszkańców faktycznie opowiada się za stosowaniem szkodliwych technologii. Mają oni świadomość, że rząd i prywatni inwestorzy, za ich zgodą czy bez niej, zrobią to, czego chcą. W tej sytuacji jedynym rozsądnym wyjściem pozostaje ich zdaniem przejęcie chociaż części pieniędzy. Czy jest to dobre podejście? Z perspektywy kilometrów i wygodnego życia zdecydowanie nie. Autor wyjaśnia jednak, jak doszło do tego precedensu, a szczegółowy opis praktyki wysyłania rdzennych dzieci do szkół rezydencyjnych jest jednym z najbardziej bolesnych w całym tomie.

Sacco pokazuje różne momenty rozwoju tematu – od zjednoczenia przez rozłam na mniejsze plemienia. Odnosi się także do spuścizny dawnych wydarzeń. Dzisiaj ten region nie jest już miejscem, gdzie dorasta się w buszu i poluje na zwierzęta futerkowe. W jednym z wywiadów koroner informuje reportera, że 97% ciał, które widzi, zmarło z powodów związanych z nadużywaniem alkoholu. To zresztą nie jedyna plaga tocząca Dolinę Mackenzie. Narkomania, przemoc fizyczna, molestowanie seksualne, wysoki wskaźnik samobójstw – to wszystko zachodnia cywilizacja przywiozła razem ze sobą.  

Imponuje mi spokój z jakim Sacco gromadzi i przekazuje dane oraz tworzy do nich oprawę graficzną. Jego interesuje nie tyle sam problem szczelinowania, ile jego konsekwencje dla życia rdzennych mieszkańców. Właśnie dlatego spędza czas w małych miasteczkach, rysuje pomarszczone twarze i sękate dłonie, przedstawia ogrom majestatycznej natury, która powoli zanika i zamienia się w cyferki na kontach bankowych. „Hołd dla ziemi” to morze szczegółów, w które warto wczytywać i wpatrywać się powolnie. To doskonały reportaż, który odsłania mało rozpoznany w Polsce temat. Warto go poznać.

Na koniec jedna uwaga. Niestety w komiksie zastosowano bardzo małą czcionkę. Trudno czyta się dialogi (a jest ich dużo), dostrzeżenie szczegółów przypisu graniczy z kolei z cudem (przynajmniej dla kogoś z astygmatyzmem). Nie zastosowano też numeracji stron, co jest zabiegiem raczej niespotykanym.

Recenzja "Ni szagu nazad, czyli sztuka łowienia wspomnień" Grzegorz Pul

Wydawca: Instytut Literatury

Liczba stron: 204


Oprawa: miękka

Premiera: 27 października 2021 rok

Mróz, surowość, dzika przyroda, odosobnienie, głusza – Półwysep Kolski kojarzy się z wieloma różnymi określeniami. Dla Marka, głównego bohatera powieści „Ni szagu nazad, czyli sztuka łowienia wspomnień” jest jednak czymś więcej. Okolice Murmańska stają się bezpieczną przystanią, chroniącą przed trudami życia rodzinnego. Pomimo uciążliwych warunków bytowych, Marek świetnie odnajduje się w bliskim sobie gronie. Robi to, co większość mężczyzn prędzej czy później chciałaby robić razem z nim – pije, gawędzi, łowi ryby i przede wszystkim milczy. Nie mówi o wielu sprawach i właśnie w tej ciszy książka Grzegorza Pula jest najlepsza.

Powieść została wyróżniona w III Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką „Nowy Dokument Tekstowy” w kategorii epika. Ta nagroda z pewnością nie dziwi i w zestawieniu z „Truciznami” Piotra Dardzińskiego udowadnia, jak wielka siła literatury tkwi w umysłach polskich debiutantów. Obie książki dzieli bardzo wiele – styl pisania, miejsce akcji, objętość. Obie są jednak na swój sposób bardzo dobre i mówią o rzeczach aktualnych.

Bałem się tej książki, reklamowanej jako ‘męska proza’. Ktoś podszepnął, że dużo w niej opisów łowienia ryb, a co tu dużo mówić, ze mnie to taki wędkarz jak z Willa Smitha wzór do naśladowania. Spodziewałem się nudy. Na szczęście, czasami rzeczywistość potrafi przerosnąć oczekiwania. Owszem, w „Ni szagu nazad” trójka znajomych łowi łososie. Jest fragment o speyu, było też chyba coś o switchu. Ale to tylko tło, minimalistyczne nakreślenie szczegółów życia Marka. Dzięki niemu łatwiej wejść w mroźny klimat tajgi, docenić piękno banalności płynącej z picia, przygotowania skromnych posiłków, biesiadowania czy słuchania dennych żartów. Zaryzykuję stwierdzenie, że w powieści Grzegorza Pula jest coś ze świata Alistaira MacLeoda czy filmu „Syberia, Monamour”.

Rzecz jasna nie chodzi tu tylko o przyrodę i zawiązywanie z nią nowych więzi. Ważne jest także życie Marka. To życie, które postanowił zostawić za sobą, a które powraca w bolesnych wspomnieniach. Bohater książki był jeszcze do niedawna człowiekiem zamożnym. Miał żonę i dziecko, dom, prawdopodobnie także sprawdzone towarzystwo. Miał wszystko, co powinno zapewnić mu uznanie, prestiż i miłość. Czasami jednak nawet tak silne bodźce nie wystarczają. Świat Marka powoli i systematycznie się rozsypuje, czy to przez jego błędy, czy przez brak cierpliwości bliskich. Efekt? Przeraźliwa samotność, do której idealnie pasuje mroźny klimat północy.

„Ni szagu nazad” należy czytać jako powieść rozliczeniową. Kalejdoskop wspomnień jest tu kluczowy dla zrozumienia wszystkiego tego, co dzieje się z bohaterem. Nie przez przypadek niemal wszystkie aspekty książki Pula są przygnębiające. Każdy ma swoje wady, świat bywa brudny, okrutny i nieprzyjazny. A jednak jest w tym obrazie jakieś surowe piękno, coś, co nakazuje tęsknić za ucieczką na łono natury. Ważną zaletą dzieła jest też odejście od efekciarstwa czy modnych obecnie tematów. Nawet rodzinny dramat w żaden sposób nie nuży czy nie sprawia wrażenia wtórności. Wszystko to dzięki przemyślanej strukturze i szczerości. Grzegorz Pul napisał książkę skromną i udaną. Jedną z tych niewielu powieści, o których nie trzeba pisać wielkich słów. Czasami lepiej po prostu razem pomilczeć.

Recenzja "Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin" Barbara Demick

Recenzja Zjadanie buddy - to reportaż o życiu w Tybecie pod jarzmem Chińskiego potentata
Wydawca: Czarne

Liczba stron: 360


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Barbara Gadomska
 
Premiera: 20 października 2021 rok

O Tybecie w na rynku literatury polskiej głośniej zrobiło się parę lat temu za sprawą książek „Opowieść o Tybecie. Rozmowy z Dalajlamą, Czerwony Tybet. Komunizm w Krainie Śniegu” oraz „Niewidoczny Tybet”. W ostatnim czasie temat odkrywania tego tajemniczego regionu świata podjął także Państwowy Instytut Wydawniczy dzięki publikacjom opowiadań Pema Bhuma oraz pozycji „Wolność na wygnaniu. Autobiografia” autorstwa Dalajlamy XIV. Jeszcze inaczej o Tybecie stara się mówić Barbara Demick (kojarzona chociażby z relacji o Korei Północnej Światu nie mamy czego zazdrościć).

Punktem wyjścia reportażu jest Ngawa, średniej wielkości miasteczko handlowe położone w trudno dostępnych górach prowincji Syczuan. To malownicze miejsce zamieszkane przez ponad 8 tysięcy mnichów rozlokowanych w kilkudziesięciu klasztorach. Największym z nim jest Kirti, o którym to miejscu autorka pisze sporo w kontekście szkolenia przyszłych mnichów. Ngawa zasłynęła na początku drugiej dekady XXI wieku serią samospaleń, które stanowiły wyraz buntu przeciwko polityce propagandowej reedukacji prowadzonej przez Chińską Republikę Ludową. Od tego czasu wjazd w granicę miasta jest praktycznie niemożliwy. „Spokoju” mieszkańców strzegą kordony żołnierzy, legitymujący i odsyłający każdego nieuprawnionego turystę. Jaka jest historia tego miasta? Co tak naprawdę się tam wydarzyło? O tym wszystkim Barbara Demick stara się nam opowiedzieć w swoim stylu.

Jeśli czytaliście „Światu nie mamy czego zazdrościć” wiecie jak „Zjadanie Buddy” może wyglądać. Najważniejszy dla autorki jest materiał źródłowy – rozmaite mapy, literatura przedmiotu, dzienniki i rozmowy. Wszystkie pojawiające się zdarzenia i osoby są prawdziwe, nawet jeśli dla bezpieczeństwa zmieniono ich dane. Amerykańska reporterka skupia się na losach pojedynczych osób. Są wśród nich księżniczka Gonpo, wspominająca koniec królestwa Mei; ubogi opiekun koni; brat przyrodni jednego z samospalonych; nastoletnia uczennica; zbuntowany nauczyciel, który prowadził własną akcję oświecenia ludności – i paru innych. Każdemu Demick poświęca rozdział, a w finale dopowiada jak ich losy kształtowały się w momencie ukończenia książki.

„Zjadanie Buddy” obejmuje pełen okres panowania chińskiego – od końca lat pięćdziesiątych, aż do 2019 roku. Jest tu oczywiście teza, mówiąca że życie pod jarzmem wielkiego tyrana do łatwych nie należy. Problemy są różnej natury. Poczynając od biedy i głodu, przez zakaz posługiwania się ojczystym językiem i ograniczenie wolności, aż na bezpodstawnych aresztowaniach kończąc. Na kartach książki nie zabrakło kluczowych zdarzeń historycznych regionu (panowania Mao, wielkiego skoku naprzód, rewolucji kulturalnej). Przedstawione tło społeczno-polityczne jest kompleksowe i dobrze udokumentowane, co zdecydowanie podnosi wartość książki.

Większa część reportażu to opowieść o smutnych wydarzeniach, prześladowaniu, próbie radzenia sobie ze stratą. Pod koniec autorka daje jednak dojść do głosu nadziei. Skupia się na uchodźcach zamieszkałych w Indiach i utworzonym tam rządzie. Opisuje swoje spotkania z bohaterami książki. Mówi też wprost, że to co obecnie dzieje się w Tybecie, jest w jakimś sensie kompromisem – Chiny dają rozwój i infrastrukturę, w zamian za co żądają posłuszeństwa. Części taki układ się podoba, dla innych jest to hańbiące.

W książkach Demick podoba mi się reporterski nos. Dobrze wie na co zwrócić uwagę, żeby lektura była ciekawa i unikatowa. Wartościowym przykładem jest tu tytułowe zjadanie zrobionych z mąki i masła figurek przedstawiających Buddę podczas wielkiego głodu. Ale nie tylko to. Opisy pałacu króla Mei, przeprawy na teren Nepalu, ucieczki z rąk żołnierzy, zamknięcia podczas Igrzysk Olimpijskich – to wszystko pobudza wyobraźnię. Podobnie jak momentami mocno rozbudowane wątki religijne. Poprzez losy pojedynczych osób, autorka opisuje dramat milionów Tybetańczyków. Otwiera nam oczy na dziejącą się krzywdę i niemożność dostosowania się do życia w nowym świecie. Z drugiej strony odnoszę wrażenie, że tym razem życiorysów było nieco za dużo. Myślę, że każdy z bohaterów dostał jednak trochę za mało uwagi, przez co opowieść straciła nieco na psychologicznej głębi. To jednak tylko jeden mały zarzut, a samo „Zjadanie Buddy” jest reportażem inspirującym, pokazującym nadal mało znaną kulturę, zmuszającym do dyskusji. Po tej lekturze los Tybetańczyków nigdy nie pozostanie już dla nas obojętny.

Recenzja "Żywa cisza" Joanna Maurer