Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Oto początek naszej historii. Opowiadania wybrane" Tobias Wolff

"Oto początek naszej historii. Opowiadania wybrane" Tobias Wolff to świetny zbiór amerykańskich próz
Wydawca: Czarne

Liczba stron: 344


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Krzysztof Umiński

Premiera: 29 maja 2025 rok

Zbiór opowiadań „Oto początek naszej historii” autorstwa Tobiasa Wolffa to istotne wydarzenie nie tylko dla polskiego czytelnika, ale i dla literackiej recepcji amerykańskiej krótkiej formy. Wolff, obok Raymonda Carvera i Richarda Forda, uznawany jest za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli tzw. dirty realism. Nurtu, który w drugiej połowie XX wieku przeciwstawił się zarówno eksperymentom postmodernistycznym, jak i powierzchownemu eskapizmowi literatury popularnej1.

W tomie, który ukazał się nakładem Wydawnictwa Czarne w tłumaczeniu Krzysztofa Umińskiego, odnaleźć można osiemnaście opowiadań, zróżnicowanych formalnie i tematycznie, lecz połączonych charakterystycznym dla autora podejściem do narracji, konstrukcji postaci oraz operowania puentą.

Styl Wolffa cechuje oszczędność środków, surowość opisu i zarazem wyjątkowa precyzja językowa. Autor niczym konstruktor miniaturowych mechanizmów, buduje narracje, które „eskalują ukradkiem”, jak trafnie ujął to Krzysztof Umiński w przedmowie. Codzienne sytuacje: rozmowy małżonków, kolejka w banku czy rodzinne nieporozumienia, zyskują nagle gęstość egzystencjalną. Stają się areną dramatycznych, choć subtelnych przemian wewnętrznych bohaterów.

W opowiadaniu „Kula w mózg” moment kulminacyjny – postrzał w trakcie napadu na bank – stanowi jedynie pretekst do retrospektywnego rozbłysku wspomnienia. Dodajmy, że wspomnienia będącego zarazem symbolicznym rozrachunkiem z życiem, jak i literaturą. Wolff dosłownie na przestrzeni akapitu potrafi wysadzić losy bohaterów w powietrze. Ta intensywność, nie jest jednak efektem dramaturgicznych nadużyć, lecz rezultatem rygorystycznego wyczucia proporcji.

Bohaterowie Wolffa to zwykle ludzie z marginesu klasy średniej, żyjący na prowincji, pozbawieni heroizmu, lecz pełni godności. Wielu z nich to nauczyciele, weterani, uczniowie. Osoby z pozoru przeciętne, ale mierzące się z egzystencjalnymi pytaniami o sens, pamięć, winę i przebaczenie. W „Epizodzie z życia profesora Brooke’a” autor kreśli portret akademika w kryzysie wartości, ukazując moment subtelnego przełomu – decyzję o symbolicznym geście pokory, który wybrzmiewa mocniej niż słowa.

Często powracającym motywem jest nieudolność. Protagoniści ponoszą porażki, zawodzą innych i siebie. Dryfują po wodach codzienności, niosąc balast decyzji, które nie doprowadziły ich tam, gdzie chcieli dotrzeć. I właśnie ta rezygnacja z sukcesu jako dominującej kategorii narracyjnej czyni zbiór niezwykle aktualnym. Jest to cenne szczególnie w epoce, w której literatura często ucieka w eskapizm lub moralizatorstwo.

Czytając te teksty na nieco innym poziomie dostrzegam subtelny flirt autora z przemocą. W samej fabule nie znajdziemy za wiele scen brutalności. Nie dzieje się tak przez cenzurę, lecz po to by pokazać, jak bardzo przemoc działa również wtedy, gdy nie dochodzi do skutku. Milczenie, spojrzenie, gest odwrócenia – to są właśnie te formy mikroprzemocy, które nie zostawiają śladów na ciele, ale są śmiertelnie skuteczne dla duszy. Między innymi dlatego reakcje bohaterów na niektóre zdarzenia bywają dziwne, nieracjonalne, oderwane. Jeśli jednak spojrzymy na cały kontekst ich przeszłości i teraźniejszości, zauważymy że ich trauma wpisana jest w strukturę codzienności.

Choć Wolff wpisuje się w tradycję amerykańskiego realizmu (od Sherwooda Andersona po Alice Munro), jego proza nosi także ślady refleksji filozoficznej. Opowiadania nie oferują łatwych odpowiedzi, ale jak każda dobra literatura, stwarzają przestrzeń do zadawania fundamentalnych pytań. „Oto początek naszej historii” to zbiór literacko znakomity: dojrzały, przejmujący, niepozorny i pełen wewnętrznej siły. To proza najwyższego rzędu. Pisana nie po to, by imponować, ale by dotykać.

Wolff to taki McCarthy w wersji miejskiej. Oferuje mniej krwi, ale za to więcej samotności. Nie ma tu rewolwerów ani pustyni, a jednocześnie jest coś dużo bardziej bolesnego. Rozmowy z ojcem, którego się nie zna. Małżeństwa, które się kończą, zanim się zaczną. Głosy w słuchawce, które milkną za wcześnie. To książka dla tych, którzy wolą cichą apokalipsę od tej z wybuchami

Recenzja "Rzeka czerwona" Louise Erdrich

"Rzeka czerwona" Louise Erdrich to wielka amerykańska powieść
Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 432

Oprawa: miękka ze skrzydełkami 

Tłumaczenie: Agnieszka Walulik

Premiera: 19 maja 2025 rok

Kiedy myślę o wielkich powieściach amerykańskich, nie wyobrażam sobie już tego idiomu bez Louise Erdrich. Jej najnowsza książka zatytułowana „Rzeka Czerwona”, tylko tę intuicję potwierdza. To powieść, która nie tyle opowiada o Ameryce, ile nią jest: pełna sprzeczności, osadzona w konkretnym pejzażu i czasie, lecz niestroniąca od uniwersalnych pytań o stratę, miłość i odpowiedzialność. Po lekturze miałem wrażenie, jakbym przeszedł przez tę powieść jak przez wielką, powolną rzekę, której nurt zmienia się niepostrzeżenie, ale nieodwołalnie.

Na pierwszy rzut oka fabuła przypomina coś pomiędzy lekką opowieścią coming-of-age a rodzinną komedią z czarnymi akcentami. Kismet Poe, eks-gotka, bystra, wrażliwa, trochę zbuntowana, staje się centrum dziwacznego trójkąta miłosnego pomiędzy upiornie niepewnym siebie Garym Geistem, dziedzicem dwóch farm buraków cukrowych, i Hugo Dumachem, rudowłosym samoukiem, romantykiem z piwnicy. Brzmi trochę jak historia z „Kochanych kłopotów”, ale w rzeczywistości znacznie się od niej różni.

Bo to nie tylko relacja o uczuciach. To opowieść o świecie, który burzy się na naszych oczach (ekonomicznie, ekologicznie, moralnie). W tle trwa kryzys 2008 roku, ziemia zatruta pestycydami przestaje rodzić, ludzie wpadają w depresję, popadają w długi, a aniołowie pojawiają się w snach Crystal (matki Kismet), kierowczyni ciężarówki wożącej buraki, samotnej kobiety na krawędzi wyczerpania.

Nie potrafię przestać myśleć o języku tej powieści. Erdrich pisze jak ktoś, kto zna swoje postaci od środka. Nie tylko wie, co powiedzą, ale wie, czego nie powiedzą i dlaczego tak zrobią. Dialogi skrzą się humorem i melancholią, a momenty kontemplacji, jak obserwacja ptaków krążących nad prerią czy wspomnienia dzieciństwa utkane z koszulek na patchworkowej narzucie, mają w sobie coś z pieśni. Kiedy Kismet czyta „Panią Bovary”, wiemy, że nie chodzi tylko o literacki rekwizyt, ale o echo fundamentalnego pytania: czy kobieta z prowincji może marzyć o czymś więcej niż przetrwanie?

A przecież równie ważne, co emocje, są tutaj ziemia i klimat. Wątki ekologiczne nie są dopisane do fabuły, one są fabułą. Chemicznie zdewastowane pola, znikające owady, chorujący ludzie, dzieci urodzone z dziwnymi dolegliwościami — wszystko to stanowi organiczną część tej narracji. Ziemia jest bohaterem zbiorowym, zmaltretowanym, ale żywym.

Erdrich pisze o kryzysie, który zna z autopsji. Nie jako publicystka, lecz jako mieszkanka i obserwatorka twardej, konserwatywnej Ameryki Środkowej. „Rzeka Czerwona” to powieść, która nie opowiada się po żadnej stronie politycznego sporu, ale pokazuje, jak to wygląda z dołu: z wnętrza ciężarówki, z dna zadłużonego gospodarstwa, z punktu widzenia samotnej matki. Jest w tym coś bezlitośnie uczciwego.

Erdrich od lat pracuje na przecięciu historii rdzennych społeczności i współczesnej Ameryki. Tutaj ten kontekst jest delikatny, nienachalny, ale istotny. Wielu bohaterów ma indiańskie korzenie, a temat ziemi jako przestrzeni eksploatowanej przez kolonialną logikę wybrzmiewa tak w warstwie ekologicznej, jak i emocjonalnej.

Jest w tej powieści wiele form miłości: ta młodzieńcza, niepewna, romantyczna; miłość rodzicielska, często nieporadna; miłość do miejsca, które rani i uzależnia. Obok nich pojawia się także trud. Wiele wątków (zniknięcie Martina, ojca Kismet, afery finansowe, dawna szkolna tragedia na zamarzniętej rzece) służy temu, by pokazać, jak małe społeczności radzą sobie z bólem. Nie zawsze dobrze. Czasem chowają go głęboko. Czasem zamieniają w plotkę. Czasem w modlitwę. Albo w żart.

Erdrich pokazuje, że może. „Rzeka Czerwona” to książka, która balansuje na granicy tonów: farsa przechodzi w elegię, sielanka w katastrofę. Narracja meandruje jak tytułowa rzeka. Miejscami się rozlewa, by potem znowu wpaść w szybki nurt. Czy to wada? Nie dla mnie. W tym rozproszeniu, w tej narracyjnej polifonii jest coś organicznego, coś bardzo współczesnego. Świat nie jest przecież logiczny ani przejrzysty. Raczej poszarpany, pełen niedopowiedzeń i pęknięć.

Czy to książka idealna? Nie. W pewnych momentach historia gubi napięcie, a mnogość postaci może przytłoczyć. Ale przecież nie chodzi o to, by wszystko było „poprawne literacko”. Chodzi o to, by opowieść została z nami na długo. A ta prawdopodobnie zostanie.

Recenzja "Fat City" Leonard Gardner

"Fat City" Leonard Gardner powieść bokserska
Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 180


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Tomasz Antosiewicz

Premiera: 14 kwietnia 2025 rok

Są książki, które czytasz i myślisz sobie: „No spoko, ładnie napisane, ale o czym to właściwie było?” A potem wchodzi „Fat City”, w sandałach, z winem jabłkowym w kieszeni i mówi: „Siadaj, dzieciaku, posłuchaj o życiu.” I nagle wiesz, o czym było wszystko — o tym, że życie to nie balet, tylko mordobicie, i nie zawsze masz rękawice. To nie jest jakaś tam powieść o bokserach z marzeniami jak z "Rocky'ego", tylko zimny prysznic prosto w ryj. Bez piany, bez lukru, bez fanfar. To jakbyś wsadził łeb w kubeł po kiszonych ogórkach i zaciągnął się powietrzem. Gorzko, kwaśno, prawdziwie.

Leonard Gardner nie bawi się w literackie masturbacje. On wyciąga ci flaki na stół i mówi: „Popatrz, tak wygląda rzeczywistość, jak ci się marzenia rozjeżdżają na zakręcie.” Stockton, Kalifornia — dziura, gdzie nawet koty piją z nudów. Tam żyje Billy Tully — facet, który miał chwilę świetności, zanim go życie wypluło jak pestkę z wiśni. I Ernie — młody, co jeszcze nie wie, że przyszłość ma mu do zaoferowania głównie rozczarowanie i opuchniętą wątrobę.

Ich spotkanie na sali treningowej to nie żadne przeznaczenie. To przypadek. Ale w „Fat City” przypadek ma więcej do powiedzenia niż Bóg. Sparing między nimi działa jak uruchomienie domina – każdy z nich zaczyna coś w rodzaju wędrówki, choć raczej po spirali niż po drodze. Jednemu się wydaje, że jeszcze może wrócić na szczyt, drugiemu – że ma jakiś szczyt przed sobą. A Gardner? On to opisuje tak, że nawet jak nigdy nie oglądałeś boksu, to czujesz zapach potu, stęchlizny i porażki. Jakby Hemingway odkurzył rękawice i wziął się za pisanie o ludziach, którzy nie wygrywają. Bo „Fat City” to nie opowieść o sukcesie – to ballada o przegrywaniu, o tym, że można mieć pasję, talent, jaja, ale i tak życie cię wyrucha bez mydła.

Zero zbędnych ozdobników. Żadnych popierdółek. Każde zdanie to konkretny, chropowaty klocek, z którego buduje się mur — a za tym murem jest Ameryka, której nikt nie pokazuje na pocztówkach. To właściwie nie jest książka o boksie. To opowieść o ludziach, którzy nie umieją już marzyć, ale jeszcze nie umarli. Trochę jak my wszyscy w poniedziałek rano.

I teraz najważniejsze. Każdy początkujący pisarz w Polsce powinien przeczytać tę książkę. Tak myślę. Nie po to, żeby się inspirować fabułą, tylko żeby zrozumieć, co to znaczy napisać coś dobrze. „Fat City” to lekcja stylu. Nie wystarczy mieć „coś do powiedzenia” — trzeba jeszcze wiedzieć, jak to powiedzieć, żeby komuś zrobiło się zimno w środku. Gardner to wie. Pisze jak chirurg. Mówi mało, ale po jego zdaniach długo nie możesz się pozbierać. W ogóle mnie nie dziwi, że do fanów powieści należał między innymi Denis Johnson. Jak ktoś czytał jego opowiadania, z pewnością zauważy podobieństwa.

W „Fat City” każdy dzień to runda. Ale nie bokserska – tylko życiowa. Taka, w której walisz głową w ścianę z nadzieją, że może pęknie. Gardner pokazuje, że upadek to nie dramat. To codzienność. I że można w tym znaleźć coś pięknego – o ile lubisz patrzeć, jak się ludzie rozpadają od środka. To książka, którą powinni rozdawać w siłowniach, barach i na komisariatach. Wszędzie tam, gdzie ktoś próbuje jeszcze raz. Albo chociaż udaje, że chce.

Sprawdź też recenzje innych książek z serii Cymelia:

- "Ja, która nie poznałam mężczyzn" Jacqueline Harpman 

- "Nazwij to snem" Henry Roth 

- "Most na rzece Kwai" Pierre Boulle