Recenzja "Kolor milczenia" Elia Barcelo

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 544

Oprawa: twarda

Premiera: 16 stycznia 2019 r.

Gdzieś u końca książki Elia Barcelo pisze taką oto definicję dobrej sztuki: „Sztuka nie musi się podobać. Ma poruszać, wstrząsać, niepokoić. Napawać lękiem, albo budzić dreszcz, albo tęsknotę za tym, co stracone. Człowiek ma się czuć tak, jakby dostał pięścią w brzuch. Albo przynajmniej, jakby go gdzieś w głowie kopnął prąd. Dzieło musi stawiać pytania, łamać schematy, sprawiać, że widz będzie miał ochotę odwrócić wzrok albo będzie się zastanawiał, jak jest możliwe to, co widzi”. To całkiem trafne określenie, mógłbym się nawet pod nim podpisać, ba, mógłby je upowszechnić jako motto identyfikujące moją amatorską działalność opiniującą. Trudno mi jednak tak postąpić mając wiedzę, że sama autorka tych słów, nijak się do nich nie stosuje, a tworząc dzieło tak bardzo osadzone we wszystkim tym, co konwencjonalne, niejako sama spycha je na margines artystycznego świata.

„Kolor milczenia” otwiera scena terapii metodą Berta Hellfingera. Główna bohaterka powieści – hiszpańska malarka Helena Guerrero – cierpi z powodu utraty siostry. Całe wydarzenie miało miejsce ponad dwadzieścia lat temu, dokładnie 21 lipca 1969 roku, w dniu pierwszego namacalnego kontaktu człowieka z Księżycem.  To wtedy Alicja, żona Jeana Paula i jednocześnie potajemna kochanka Heleny, wyszła z domu i w tajemniczych okolicznościach została zgwałcona i zamordowana. Wspomnienie tych chwil i wiążąca się z nią trauma, po dziś dzień maluje życie Heleny w czarnych barwach. Stąd pomysł na ustawienie rodzinne, czyli metodę psychoterapeutyczną, polegającą na odgrywaniu swego wewnętrznego świata na scenie wobec innych, przy asyście tzw. reprezentantów, którzy zastępują członków rodziny klienta. Jak podpowiada słownik psychologiczny „celem metody ustawień rodzinnych jest ujawnienie oraz transformacja nieświadomych sił panujących w systemie rodzinnym klienta, które – zdaniem terapeutów ustawiających - powodują problemy życiowe oraz dolegliwości psychiczne i fizyczne”. Odczytując te słowa literalnie, terapia Heleny przebiega wręcz wzorcowo. Początkowe obawy co do trafności obranej drogi, szybko zostają rozwiane przez reprezentanta, który postanowił wejść w rolę cienia, cienia, który, jak później się dowiemy, dręczy Helenę od pamiętnego wypadku. Pojawia się na każdym jej obrazie, nie pozwala dobrze sypiać i zakłóca tak zasłużony dla znamienitej artystki relaks. To właśnie ten moment stanie się zalążkiem właściwej fabuły książki, która zamiast skupiać się na indywidualnym cierpieniu, podąży śladem bestsellerowych kryminałów. 

Przepis na retro kryminał pozornie jest prosty. Trzeba umiejscowić swoją akcję w przeszłości mniej lub bardziej odległej, najlepiej wybierając międzywojnie. Istotnym elementem łączącym czas miniony ze współczesnością będzie tu pojęcie retrospektywności, pisanie na kilku płaszczyznach czasowych.  Jako przestrzeń akcji warto wybrać miasto, najlepiej multikulturowe, które jednocześnie będzie poruszało w czytelniku wrażliwe struny. Bohater retro kryminału powinien być wyrazisty i niepokorny, idący pod prąd nie tylko otoczeniu, ale też szeroko pojętemu społeczeństwu. Towarzyszyć powinno mu w tym całe grono ciekawych postaci, wśród których nie może zabraknąć byłego kochanka, wojskowego, głosu rodziców z przeszłości, Watsona i jakichś przedstawicieli młodego, głodnego sukcesu pokolenia. I oczywiście interesująca zagadka, koniecznie mroczna, z morderstwem i polityką w tle, ale także podważająca mit o starych dobrych czasach. Ów motyw czasu i melancholii jest kluczowy dla nurtu, bo sam termin retro jest tyleż wygodny, co niesprecyzowany.

Kryminały retro to ciekawa forma odnajdywania „małej ojczyzny” i opowiadania o niej w atrakcyjny sposób. Żeby wyszło jednak wiarygodnie, należy właściwie zbudować otoczenie. Niezbędne jest posłużenie się topografią lat minionych, wsparcie się na tytułach prasowych, przywołanie dawnych legend, wplecenie w fabułę popularnych kiedyś filmów, sztuk teatralnych i piosenek. Ten autorski trud najbardziej docenią oczywiście mieszkańcy tych miejsc, ale nawet dla niewtajemniczonego czytelnika obudowanie otoczenia namacalnymi artefaktami będzie smakowitym kąskiem. Tym bardziej, jeśli wykreowany świat będzie wyrazisty i stylowy. I tu chciałbym użyć porównania, w którym drugim członem miałby być Madryt i Rabat stworzony przez Elię Barcelo. Niestety jednak, tak jak schodząc nieco na nasze swojskie podwórko, Wejherowo Schmandta jest odmalowane w kolorze sepii, tak jak Lublin Wrońskiego skrzy się żywymi kolorami, tak miasta Barcello są nijakie. Ograniczają się właściwie do wewnętrznych przestrzeni mieszkań i pustych opisów bujających się na wietrze drzew. Blade to i bezduszne, mimo że egzotyczny potencjał kipi całymi rozdziałami płomiennych opisów. Właściwie ów Rabat, jest w opisach autorki równie atrakcyjny i tajemniczy, jak powiedzmy Kurzętnik, opisany w Wikipedii.

Skoro zatem nie udało się z nostalgią, przyjrzyjmy się bohaterom. Układ serwowanych pionków na szachownicy książki jest precyzyjnie dobrany i przemyślany. Szwankuje za to psychologia. Trudno w przypadku „Koloru milczenia” mówić o szczególnej odkrywczości, a nawet prawidłowym wykorzystaniu tego, co już w literaturze osiągnięto. Helena to zakompleksiona dojrzała malarka, znajdująca się w niesformalizowanym związku z symbolem wszelkich cnót – pracowitym Carlosem. To on zajmuje się załatwianiem jej spraw, on pieczołowicie przeszukuje wszelkie poszlaki zbrodni, wreszcie on chodzi na spotkania, na które jego partnerka nie ma zwyczajnie sił, po wielogodzinnym myśleniu o przeszłości. Helena jest egocentryczką, wyparła ze swojej codzienności nie tylko rodzinę, ale także miejsca kultu młodzieńczych lat. Sztampowość tej postaci najbardziej uwidacznia się jednak w kodzie językowym, którym jako widzowie jej tragedii, jesteśmy suto karmieni. U Elii Barcello każda postać mówi tym samym, przegadanym językiem. Niestety autorka chce cały czas mieć kontrolę nad emocjami czytelnika, dlatego też operuje słownikiem oczywistości. Widać to chociażby w tym zdaniu: : „Helena miała wrażenie , że Carlos coś kombinuje”. To wrażenie, Helena ma na każdej stronie książki. Rzecz jasna zmienia się sceneria i bohaterowie, jednak to nie czytelnik zostaje zmuszony do myślenia o zdarzeniach. Wszystko jest tu gotowe i podawane z uporem godnym lepszej sprawy. Dochodzi nawet, i to wcale nie rzadko, do tak kuriozalnych sformułowań jak na przykład w tym wersie: „„Przygotowując herbatę, Helena zastanawiała się, czy to możliwe, aby jej siostra miała kochanka i nikt o tym nie wiedział. Oczywiście, że możliwe”. I tak jak w książce cała fraza kipi oczywistościami, tak oczywiści są tej jej bohaterowie. To chodzące schematy – czarne, lub białe, różnorodne (w warstwie biograficznej), ale jednocześnie niczym nie odstające od gotowych masek. Barcello wykorzystuje jako budulca ciężkich popkulturowych prefabrykatów, które w założeniu miały nadać intrydze wyrazistości. Nie udaje się, jest wtórnie i trzecioligowo.

Na koniec jeszcze parę słów o samej historii, która przecież winna w kryminale grać pierwsze skrzypce. Serwowana intryga, jest jakby żywcem wyjęta z dreszczowców Hitchcocka. Cechuje ją zatem swoista prostota, która smakuje dopiero w połączeniu z umiejętnym dozowaniem napięcia. „Kolor milczenia” nie jest jednak typem książki, którą połyka się w jeden wieczór. O gęstości emocji „Urzeczonej” czy „Zawrotu głowy” nie ma nawet co wspominać. Winę za to ponosi także dobór środków przekazu. Właściwie Barcello ograniczyła się tylko do dwóch form – retrospekcji i listów. Najbardziej męczące są właśnie te listy, które pojawiają się w każdym niedwuznacznym momencie tylko po to, żeby zabić napięcie w momencie jego powstawania. Raz list przyniesie ktoś z rodziny, kto przez poprzednie dwadzieścia lat nie miał odwagi go ujawnić, innym razem zostanie on znaleziony w skrzynce, która podobnie jak wyżej nie została wcześniej podana właściwej osobie, będzie też scena, w której to sama bohaterka przypomni sobie o ukrytej skrytce, którą wcześniej wyparła ze swojej świadomości. Trafią się też maile od Jeana Paula, który u schyłku swego życia, dokona rozliczenia z przeszłością. Te zabiegi miały z pewnością śrubować suspens, mimo że rozwiązanie zagadki jest aż nazbyt oczywiste. Zamiast jednak budować, niszczą one wszelką wielowymiarowość i tajemniczość. Ponadto puszczone w ruch wątki często nabierają komicznego rozmachu – jak chociażby w scenie odkrywania drugiej tożsamości ojca i informacji, że był on odpowiedzialnym za jeden z największych zamachów w początkowej fazie panowania generała Franco. 

Chciałbym w tym miejscu napisać, że „Kolor milczenia” ma swoje atuty. Ale niestety sumienie mi na to nie pozwala. Szalę goryczy przeważyły koniunkturalne przemyślenia autorki, które wplata w słowa swoich postaci. A to padnie coś o ETA, a to skomentuje w groteskowy sposób komunistyczny reżim, a to znowu doczepi się homoseksualistów („Po co? Przecież teraz tylko geje biorą śluby”, „Wiesz w co zamieniło się wojsko? W zgraję wypindrzonych pedałów”). I tak czytając te ponad pięćset stron, wracam wzrokiem to definicji dobrej sztuki, sformułowanej przez autorkę „Dzieło musi stawiać pytania, łamać schematy…”. I mam ochotę zadać pytanie Elii Barcello: „Dlaczego w takim razie tworzy Pani cegiełkę, która jest marnej jakości kalką znanych nie od dziś motywów i form literackich?

Ocena



Recenzja "Diabeł Urubu" Marlon James

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 240

Oprawa: twarda


Premiera: 13 lutego 2019 r.

"Diabeł Urubu" to debiut pierwszego Jamajczyka, który osiągnął sukces w świecie literatury. Marlon James w jednym z wywiadów przyznał, że zanim książka ostatecznie znalazła wydawcę, była odrzucana 78 razy. Nie można się temu zresztą dziwić, biorąc pod uwagę treść samej powieści.

Szkieletem książki jest jamajska prowincja. W małej wiosce Gibeah dochodzi to oburzających wydarzeń. Oto pastor Hector Blight, ostoja miejscowej społeczności i źródło światła prowadzącego do Pana, wpada w alkoholizm. Pije na umór, szcza po ulicach, śpi w rowach. Ludzie zaczynają się więc odwracać tak od niego, jak i od tego kogo reprezentuje. Wszystko jednak trwa do czasu, gdy podczas jednego z obrzędów na scenę wchodzi nikomu nieznany Apostoł York. Ten silny mentalnie mężczyzna, najpierw wygania podupadłego pastora, a następnie szybko wciela w życie plan otaczania się stadem wątpiących owieczek. W tym całym nowym porządku Blight nie odpuści, a walka między głosicielami prawdy stanie się siłą napędową książki.

Religijny zestaw ludzkich potrzeb posłużył autorowi za punkt wyjścia do opisu pewnej mikrospołeczności, a że akcja tej historii dzieje się na specyficznej wyspie, książka kipi od mniej lub bardziej uzewnętrznianych emocji. Kilku przewijających się przez nią bohaterów łączą nie tylko grzeszne ciągoty, ale też brak perspektyw, ubóstwo i wszechogarniający brud, tak fizyczny, jak i moralny. James pisze bezkompromisowo, niczego nie pomija i nie wygładza. Bywa wulgarny, zabawny, ironiczny, zjadliwy, chwilami groteskowy, ale przede wszystkim szczery aż do bólu. Początkowo swobodnie rozwija akcję i żongluje wątkami, by następnie stopić je w jedną, zazębiającą się historię ludzi, którzy pobłądzili w zakamarkach życia, upadli i nie mają nadziei na powstanie. „Diabeł Urubu” to kalejdoskop postaci powykrzywianych, niejednokrotnie zadziwiających czytelnika, a nawet zniesmaczających. Będą dokonywać chłosty, stać po stronie zła, nawoływać do przemocy, a wszystko to w imię Obeah.

Autor „Krótkiej historii siedmiu zabójstw” wykreował opowieść wieloaspektową w swoim przesłaniu i wielopoziomową w ukazywaniu wyłuskiwanych z szarości życia problemów. Ta fraza, dzięki swojej szerokiej perspektywie, zmusza do kojarzenia i analizowania wątków rozproszonych, a jednak powiązanych ze sobą, do myślenia po odłożeniu książki i wreszcie do osobistego rachunku sumienia. James uderza przede wszystkim w tony mistyczne, w walkę Dobra ze Złem. Jeden awanturnik ubiera się na biało, drugi w czerń z czerwienią. Za jednym podążają tytułowe urubu – ptaki z rodziny kondorowatych, za drugim – gołębie. Jeden schowa się za wdową, drugi za świętoszkowatą starą panną. Tylko który tak naprawdę jest Aniołem, a który Demonem? Gdzie leży odkupienie win i jak należy postępować? Mrowie pytań, dla których autor przygotowuje bardzo sugestywne odpowiedzi. Jest też „Diabeł Urubu” próbą opowiedzenia o małomiasteczkowych dramatach i animozjach. To taki jamajski odpowiednik „Wzgórza psów”, tylko dużo bardziej obrazoburczy i wykoślawiony. Jest też ambitniej, bo James operuje ciekawym stylistycznie językiem, łączy dramat noir z postapokaliptycznym horrorem, komiks z magią. Istotne jest także, że poruszone tematy wydają się zadziwiająco znajome, odnoszę bowiem wrażenie, iż wszystkie te grzechy nie mają narodowości. Autor, rodowity Jamajczyk, wybiera jednak swoją wyspę, by obnażyć jej słabości, ograniczenia i plugastwo, będące również udziałem ludzi. To ona przemawia ustami bohaterów, steruje ich losami, beszta, gdy coś zaczyna odbiegać od wyznaczonych przez nią praw natury.

„Diabeł Urubu” to udany debiut. Może nie wybitny, może nie doskonały, ale z pewnością wyrazisty i skłaniający do refleksji. To też wiarygodna zapowiedź tego, co w kolejnych latach przyniosło pisarzowi rozgłos i uznanie. Jamajczyk daje się poznać jako wyczulony na absurd i fałsz niezwykle wprawny artysta i baczny obserwator rzeczywistości w jej rozmaitych wymiarach. Trudna i niewdzięczna książka, obca kulturowo i nękająca „cipami”. Niepoprawna. Czytajcie.

Ocena:


Recenzja "O zmierzchu" Therese Bohman

Wydawca: Pauza
 
Liczba stron: 208

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 30 stycznia 2018 r.

Therese Bohman Może irytować, jeśli zacznie się czytać jej powieść z niedostateczną dozą uwagi. Można przypadkowo wysnuć zarzuty o pretensjonalność historii, o brak logiki w postępowaniu Karoliny – głównej bohaterki, wreszcie o niezrozumiałe wprowadzenie do akcji opowieści o krzyżowaniu kobiety z gorylem. Ano właśnie, tylko że w tej pozornie dziwnej historii skryte jest zasadnicze przesłanie tej intrygującej książki. Szwedzka pisarka gra wieloma znanymi nutami, mamy więc czterdziestoletnią samotną kobietę, której nie udało się ułożyć życia w rodzinie, tłumione pożądanie, samców alfa, którzy za wszelką cenę starają udowodnić się światu, że są lepsi niż reszta, pasję naukową i wreszcie doskwierającą samotność. Z tyloma wykorzystanymi pomysłami fabularnymi łatwo było wykoleić się w kierunku nadmiernego feminizowania czy przestylizowania, na szczęście „O zmierzchu” ani razu nie przekracza granicy, która zamazuje wieloznaczny i dramatyczny wydźwięk tej historii.

Karolina Anders­son jest wykładowczynią na uniwersytecie. Swoją karierę zawodową poświęciła na odkrywanie mało interesujących dla świata form malarskich. Pod wpływem podszeptów kolegi z katedry, który doskonale rozumie wymogi współczesnego rynku, wyspecjalizowała się w propagowaniu dzieł artystek. Ta feministyczna łatka będzie się za nią ciągnąć w pracy zawodowej, stanowiąc niejako kontrapunkt do jej rzeczywistych poglądów i bolączek. Bohman nie stawia w swojej książce na oczywistą symbolikę i nie chce rozpisać kolejnej historii o kobiecie niezależnej, która za wszelką cenę musi udowadniać światu swoją niezłomność. To nie jest kolejna powieść idealizująca postać walecznej i nieugiętej kobiety skrytej w cieniu męskiego patriarchatu. Karolina jest przede wszystkim autentyczna w tym co robi. Miewa gorsze chwile, słabości i smutki. Ulega mężczyznom, by za chwilę unieść się poza swoje czysto ludzkie ograniczenia, bywa oszukiwana, by ostatecznie wyjść z kłopotliwej sytuacji nie tylko z twarzą, ale też na wierzchu. I właśnie ta rzeczywistość bohaterki stanowi o sile książki. Dzięki niej czujemy realność toczących się zdarzeń, przeżywamy razem z nią wątpliwości, czerpiemy też satysfakcję z jej sukcesów. Bohman nie boi się także wywodzić swojego czytelnika w pole, wysyłać sygnały, które ostatecznie prowadzą donikąd. Wszystko to buduje napięcie z powodzeniem przysłaniające nieliczne truizmy i oczywistości.

Myślę, że zasadniczym zamiarem autorki było ukazanie klaustrofobii ludzkiej jaźni, niezależnej od płci. Bohman pisze o kobiecie, która wiodąc pozornie normalne życie, czuje się wyobcowana z lokalnej społeczności. Nie wpisuje się w normy tych wszystkich osób, które stawiają w swojej codziennej egzystencji na nowoczesność. To bohaterka, którą trudno polubić ze względu na jej mizerność i skłonność do narzekania. Choć marzy o bliskości, nie może jej osiągnąć z powodu braku akceptacji obowiązujących ram funkcjonowania. To powieść, która z pewnością spodoba się czytelnikom o introwertycznym usposobieniu, ale będzie też powieścią zagadek i subtelnych zmian. „O zmierzchu” interesująco niuansuje lęki egzystencjalne – nie określając ich źródeł, ale nazywając konsekwencje. Powracająca historia kobiety zapłodnionej przez goryla wzmaga tylko poczucie osamotnienia. Decydując się na ten nieludzki eksperyment, nie miała ona wiedzy, że raptem po kilku tygodniach zostanie ze swoim problemem sama, że tak jak to bywa w życiu, ostatecznie wszystkie obiektywne czynniki ułożą się w obraz pełen mroku i smutku. Skąd zatem czerpać siłę na dalsze bycie? A może pozostaje tylko patrzeć na te wszystkie osoby odchodzące ze swoimi walizkami, wiedząc, że twój bagaż doświadczeń nigdy nie pozwoli dołączyć do tłumu? 

Szwedzka pisarka kreuje opowieść o pozornym spełnianiu własnych i cudzych oczekiwań oraz budowaniu relacji opartych na iluzji, a wszystko po to, by unikać myśli o własnym wyobcowaniu bohaterki. Uzbraja Karolinę w oręż ironii, która jest tu znakiem bezradności i wyrazicielem społecznych niepokojów. Choć wywołuje wesołość, jest to raczej śmiech gorzki, niż niepohamowany rechot. Odnoszę wrażenie, że „O zmierzchu” jest znakiem nowej jakości, nowego spojrzenia na bolączki anachronicznego i skostniałego świata, w którym pragnienie o poczuciu własnej wartości dalekie jest od spełnienia. Jest też ta książka próbą udzielenia odpowiedzi na pytanie, czy praca naukowa w szerszym znaczeniu, a poszukiwanie wszystkiego tego co odmienne i zapomniane w węższym znaczeniu, pozwala dojść do punktu samospełnienia. 

Bohman opowiada też o mieście, choć ukazuje je raczej jako tło potęgujące poczucie wewnętrznego odosobnienia. Sztokholm to kłębowisko samochodów, bloków i anonimowych ulic. Ma też Muzeum, jako symbol dawnych czasów i niechęci do odwiedzania tego, co minione. Karolina wzorcowo wpisuje się w ten grubo ciosany schemat. Z biegiem lat staje się coraz bardziej dzieckiem, jej ewolucja przebiega w kierunku przeciwnym, do ogólnie akceptowalnego. Odcina się od własnych emocji, żyje po omacku. Z każdym dniem więźnie coraz bardziej w świecie swoich fantazji i strachów, nie potrafi wejść w dojrzałość adekwatną dla swojego wieku. Przypadkowy seks i odkrycie nowych zależności w sztuce jest dla niej jedynym wybawieniem od traumy codzienności.

Z pewnością „O zmierzchu” nie jest książką aspirującą do miana wybitnej i być może właśnie to jest jej najważniejszą zaletą. Bohman nie chce nikomu udowodnić, że jest oryginalna, a jej historia wyjątkowa. Lepi swoją opowieść z drobinek tego wszystkiego, co oglądamy w realnym świecie. Tworzy interesującą analizę socjologiczną, dokonaną na przykładzie konkretnej, wyraziście scharakteryzowanej jednostki z niezwykłą wnikliwością oraz w tragikomicznym stylu. Karolina stanowi żywy dowód tezy autorki, że we współczesnym społeczeństwie nie sposób dać szczęścia wszystkim swoim żeńskim przedstawicielom. Każda wspólnota nie tylko ofiarowuje przywileje, ale również stawia przed swoimi członkami określone obowiązki, których wypełnianie nie każdemu musi przypaść do gustu. To bardzo intymna i subtelna narracja o wyobcowaniu i poszukiwaniu swojej tożsamości. Do głębszego przemyślenia.

Ocena:


Najlepsze opowiadania wydane w 2018 roku zdaniem Melancholia Codzienności

Skoro ptaki czynią słońce - Alistair MacLeod
 „Skoro ptaki czynią słońce” to hołd złożony epoce, której już nie ma. Ludziom ceniącym sobie honor i kurczowo trzymającym się wypracowanym przez pokolenia tradycjom. To też napisana przezroczystym językiem wielowymiarowa opowieść o ciężarze przeznaczenia, o świecie bez wyścigów i miłości do natury. Prostota stylistyczna idzie tu w parze z codzienną prozą życia. To opowiadania bez wielkich wydarzeń i nagłych zmian tempa. MacLeod nie rezygnuje ze swojego elegijnego tonu, minimalistycznej poetyki i jednostajności stylistycznej. To minimalistyczna fraza uwieńczona wspaniałym literackim językiem, wywodzącym się z kolebki najlepszych psychologicznych pisarzy świata. Olga Tokarczuk pisała kilka lat temu w jednym z felietonów, że „Powieść służy wprowadzeniu w trans, opowiadanie – oświeceniu”. Jeśli wierzyć tym słowom to zdaje się, że żyjemy w stanie nieustającego transu, natomiast krótkie chwile olśnienia zdarzają się nam bardzo rzadko. Alistair MacLeod jest w tym znaczeniu jak iluminacja, drogowskaz prowadzący do jaśniejszej strony życia. 


Opowiadania - Joseph Conrad
To prawdziwy fenomen, że pisane na zamówienie i publikowane w poczytnych czasopismach (takich jak: „Cornhill”, „The Savoy”, „Cosmopolis”, „Pall Mall Magazine”, „Ilustrated London News” i „Blackwood’s Magazine”) historie, po 100 latach nadal tchną jakością i mądrością. Conrad jak nikt inny potrafił łączyć przygodowy, a często wręcz bajecznie egzotyczny klimat, z poważnymi treściami, odwołującymi się do emocji, melancholii i przekonań kolonialnego społeczeństwa o potędze swojego narodu.  „Opowiadania” Conrada to prawdziwa uczta dla intelektu. Hermetyczna, niemal z pogranicza snów fraza, wymaga ciągłego skupienia i powolnego sączenia. To proza kontemplacyjna, w której czas płynie bardzo wolno, a głębia widoczna jest dopiero pod lupą koncentracji. Ironiczna, ale także egzystencjalna, oparta na prostych pomysłach, a jednocześnie odwołująca się do całej gamy problemów społecznych, aktualna, ale równocześnie prorocza.

Szkice dla większych całości - Sobiesław Kolanowski
„Szkice dla większych całości” są tak dobre nie dlatego, że zostały stworzone jako jakaś modernistyczna nowość, ale dlatego, że wyrywają się poza to, co tak dobrze znamy z autopsji. Też dlatego, że Kolanowski ma wyjątkowy dar do mocnych zakończeń. To widoczne jak w zwierciadle odbicia naszych marzeń i tajonych myśli, doskonale podane i jeszcze lepiej skomponowane w spójną całość.To naprawdę udany debiut, który niezasłużenie zaginął przygnieciony nawałami nowości. Bardzo dobry w skali mikro (rozpatrując opowiadania oddzielnie), jeszcze lepszy jeśli spojrzeć na niego w makroskali. Każda historia jest inna, ma swoje indywidualne tempo, koloryt, atmosferę. A jednak łącznie dopełniają jedną i tą samą większą prawdę o nas samych.


"Podróż zimowa" - Jaume Cabre
Cabre umiejętnie buduje napięcie w swoich opowiadaniach. Początkową harmonię stopniowo i niepostrzeżenie odwraca do góry nogami, by docelowo, tuż przed metą, pozwolić sobie na konkretną erupcję emocji. Tu nie ma historii urwanych w połowie, nie ma też miejsca na niedopowiedzenia i improwizację. Pisarz stawia na efektowne zakończenia i błyskotliwe pointy. Nie zapomina jednak przy tym o swoim celu nadrzędnym, czyli splataniu wszystkich relacji w jeden wielki motek. Interesuje go bowiem szeroka perspektywa, stąd jego postacie wciąż na nowo się odradzają, powracają w nowych wcieleniach, w odmiennych czasach i przestrzeniach. U katalońskiego mistrza słowa wszystko jest względne: bohaterowie historyczni stają się postaciami fikcyjnymi, pięknie brzmiące cytaty, są tak naprawdę fałszywymi przestrogami, zaś przywołani mentorzy to wyłącznie wytwory wyobraźni pisarza.


 "Opowiadania wszystkie" - Kurt Vonnegut
Vonnegut poprzez kreowanie odmiennych światów i niebanalnych historii dokonuje wiwisekcji rzeczywistości. Bada granice ludzkiej wytrzymałości, analizuje powstawanie i sedno problemów społecznych, gospodarczych, a nawet międzynarodowych. Można zaryzykować stwierdzenie, że przewidywania i przesłanie autora są obecnie nawet bardziej aktualne, niż w czasach, w których powstawały. Vonnegut wyprzedzał swoją epokę, intuicyjne wyczuwał, że jedynym lekiem na rosnące trudności jest optymizm, nawet jeśli musi on przybierać ramy irracjonalne. W tym w pełni ukazuje się jego geniusz. 



"Co pozwala powiedzieć noc" - Pierre J. Mejlak
Książka napisana jest prostym, lecz niebanalnym stylem. Krótkie zdania idealnie pasują do formy przekazu. Są zaskakujące i trafne, osnute magiczną mgłą inności. Mejlak kreśli nam piękne obrazy skupione wokół dobrze nam znanych, codziennych przedmiotów – zapałek, kominów, drzew, internetu – i robi to z wyczuciem oraz wrażliwością, dzięki czemu przyjemność z lektury będą mieli zarówno zaprawieni czytelnicy, jak i przypadkowe audytorium. To takie słodko-gorzkie refleksje, które angażują czytelnika i zostają z nim na dłużej. Choć nie szokują, wwiercają się do serca i pozwalają spojrzeć na prozę codzienności w innych barwach. Mała książka wielkich prawd.


"Opowiadania bizarne" - Olga Tokarczuk
Dzięki niezastąpionemu stylowi mistrzyni słowa, dbałości o szczegóły oraz barwności opisu, skonstruowane przez nią mikroświaty są swoistymi zaczynami, od których oczekiwałoby się dalszego rozwinięcia. Po lekturze pozostaje zatem uczucie niedosytu związane z pożądaniem obcowania z literaturą wysokiego lotu. Tokarczuk wprowadza nas w nastrój opowieść grozy, kojarzących się z „Kwaidanem” czy dziełami Edgara Allana Poe. Dominuje atmosfera lęku, zagubienia i wątpliwości, która pokropiona zostaje delikatnym humorem i zadumą nad światem. To niewątpliwie ciekawy zbiór, który warto poznać. To też bardzo ambitny projekt, wielopłaszczyznowy fresk, w którym rozważania o naturze mieszają się z religią, zaś codzienność ze snami.


„Jestem tęsknię mówię” to proza liryczna, dramatyczna a chwilami subtelnie mistyczna. Mimo, że przybiera różne formy – epistolarną, retrospektywną czy niemal baśniową – nie mam poczucia stylistycznego przesytu. Struktura wszystkich tekstów jest wyjątkowo gęsta i wieloznaczna. Podążając wyśledzonym z narracji tropem, wpada się w pułapki i staje wobec pytań, na które nie ma odpowiedzi, bądź są one zbyt bolesne, aby mogły być na głos wypowiedziane. To taka proza, która domaga się powolności i skupienia, mimo stosunkowo prostego języka. Nie są to teksty, które można pochłaniać, je należy raczej powolnie sączyć. bo istnieje ryzyko niezaakceptowania nas przez konwencję oraz język opowiadanej historii. To też zbiór dla tych odważnych czytelników, którzy pragną poznać kilka mrocznych znaczeń pustki oraz wyobcowania. Yuko Tsushima stawia na świadomego czytelnika i odnoszę wrażenie, że nie wymaga uproszczonych interpretacji ani doszukiwania się zagmatwanej symboliki, choć przecież jest to literatura nieoczywista. Ważna jest przestrzeń tajemniczości, w której żyją i ciągle powracają bardzo realistyczne historie.