Liczba stron:
Oprawa: miękka
Premiera: 27 marca 2019 r.
Donald Richie o Japonii wiedział wiele, a o
kulturze Japonii nawet więcej. Jako zdeklarowany fanatyk klasycznego okresu
kina japońskiego znam tę postać. Wielokrotnie czytywałem jego teksty i
oglądałem filmy, w których opowiada on o najwybitniejszych twórcach tamtych czasów
– Kurosawie, Ozu, Mizoguchim, Kobayashim i innych. Robił to niezwykle
płomiennie, a przy tym z należną estymą. Sypał nieoczywistymi porównaniami i
zagłębiał się w metaforykę, której ja nawet nie dostrzegałem. W pewien sposób
otwierał mój umysł na nowe, orientalne doznania. Pielęgnował moją małą miłość i
pozwalał odkrywać mi jej pełen koloryt. To niewątpliwie wielki interpretator i
myśliciel, który jak się okazuje napisał też reportaż, uchodzący w wielu
miejscach za klasyczny.
„Morze wewnętrzne” to zapis podróży autora szlakiem
japońskich wysp. Richie pisze nam chociażby o Shodo, Shimotsui, Innoshimie,
Honjimie, Onomichi, Takamatsu i paru innych z blisko tysiąca wysp i wysepek
należących do tego regionu. Co ważne, pisze o czasie minionym, o tym jak to dawniej
łowiono ryby, uprawiano pola, rozmawiano z nieznajomymi. Opisuje napotkane
góry, świątynie, nocne dzielnice, zamki, wielkie upały i dni deszczowe,
ciasnotę na statkach i przepych bram wjazdowych, nowoczesne neony i tradycyjne
budownictwo. Spaja ze sobą wiele
dziedzin i ciekawostek, by ostatecznie namalować przed nami jeden właściwy
obraz kraju, w którym tradycja przegrywa ze wzrostem gospodarczym.
Wychodzę z założenia, że reportaż, szczególnie ten
podróżniczy, powinien być jak mozaika, w której kamyki ułożone są w taki
sposób, żeby jak najlepiej oddawały kształt rzeczywistości, nawet jeśli już
nieaktualnej. Pytanie jak pogodzić pierwiastek literacki z werystycznym
spojrzeniem na opisywaną rzeczywistość, doczekało się już wielu trafnych
odpowiedzi. I początkowo także „Morze
Wewnętrzne” wygląda jak idealny przykład artystycznego połączenia światów
zamkniętych i egzotycznych. Dużo tu
tęsknoty za mijającym czasem, za czynnościami które miały olbrzymie znaczenie,
a wraz z nastaniem epoki pracoholizmu odeszły w zapomnienie. Richie podziwia
wszystkie te artefakty i zwyczaje, opisuje je z dbałością o szczegół i
należytym wyjaśnieniem, także w kontekście kultur nam bliższych. Zauważa na
przykład, że „Sentymentalni ludzie Zachodu chowają coś do kieszeni, żeby zabrać
do domu jako pamiątkę. Sentymentalni Japończycy dają coś na pamiątkę
odchodzącym”. Definiuje też istotę umysłu Japończyka – „przypomina mi zawsze
japoński ogród, miejsce w oczywisty sposób stworzone przez naturę, lecz równie
jawnie urządzone przez człowieka. Brak tu nijakości natury poskromionej, którą
widzimy w zachodnich ogrodach, ale brak też przytłaczającej grozy dżungli. To
dzikość, ale nie chaos. Jest tam wiele ścieżek, które dziwacznie kluczą i
zawracają, poprowadzone zupełnie inaczej, niż wielkie aleje zachodnich parków,
z tej przyczyny, że Japończyk śledzi i stara się zachować naturalne
ukształtowanie terenu”. Dzieli się z
czytelnikami wieloma trafnymi spostrzeżeniami o ludziach, ich mentalności,
specyfice myślenia, marzeniach, legendach.
W pewnym momencie Richie popełnia jednak kardynalny
błąd, który będzie się ciągnął już do końca tekstu. Zasadniczym problemem książki jest bowiem osoba samego autora, która
najpierw cicho, a później już całkiem głośno sadowi się na pierwszym miejscu
całej opowieści. Zakładam, że każdy czytelnik, wiedząc że ma przed oczyma
książkę o dawnej Japonii, chce właśnie o tym czytać. Nie interesują go przygody
autora z dziwkami (przez niego samymi obcesowo nazywanymi kurwami), kłótnie z
żoną, poglądy na tematy kształtu rodziny. Gdyby one jeszcze w jakiś sposób
odnosiły się do tematyki reportażu, może i broniłbym ich zasadności. Bo
przecież immanentną cechą tego gatunku jest właśnie obecność narratora. Ale tym
razem będę bliżej prawdy jeśli powiem, że te przygody wyrastają z literackiego
podłoża, jak samotny baobab z ziemi, otoczony hektarami pszenicy. To tak jakby
w „Nagiej wyspie”, do której początkowo chciałem książkę porównać, ni z tego ni
z owego pojawiła się Godzilla i wszystkich wyżarła.
Richie nie
radzi sobie także z kondensacją. Podawane przez niego przykłady, które w
założeniu powinny stapiać się w jeden, referencyjny fresk, od połowy książki
rozjeżdżają się, coraz bardziej przypominając chaos. Pojawia się uczucie deja
vu i rozwlekłości, tak jakby kolejne spostrzeżenia miały za zadanie tylko
potwierdzać już raz udokumentowane wnioski. Gdzieś gubi się nostalgiczna
aura wytworzona na początku dzieła, a zamiast tego otrzymujemy relację z
podróży, gdzie bohaterem nie jest już kraj i kultura, a sam autor i przypadkowe
dialogi. Reporter nie wykorzystuje też potencjału wiedzy jaki posiada. Rzadko
odwołuje się do osiągnięć artystycznych, zupełnie przemilcza takie kwestie jak
sztukę picia herbaty, kaligrafię, Teatr No, Kabuki. O filmie i literaturze
pisze niewiele więcej. Koncentruje się na geografii i to z niej wywodzi wnioski
na temat przemijania świata i istoty japońskości.
„Morze
wewnętrzne” mogło być bardzo dobrym reportażem. Donald Richie potrafi pisać
żywym i sprężystym językiem. Jego eseistyczna strona kreuje w oczach czytelnika
utopijną krainę, jak ze snu. Książka ma jednak też drugie, autobiograficzne
oblicze, które wbrew oczekiwaniom, nie splata się z topografią książki. Ciekawe
obserwacje i wartościowe spostrzeżenia, mieszają się z mało istotnymi poglądami
autora na własne życie. To książka, która stanowi ciekawe wprowadzenie w temat
Japonii jako pewnego fenomenu. Dobra na uzupełnienie wiedzy, nieco mniej
sprawdzi się jako samoistny obraz tego egzotycznego kraju i jego tajemnic.
Ocena: