Recenzja "Morze Wewnętrzne" Donald Richie

Wydawca: Czarne
 
Liczba stron:

Oprawa: miękka


Premiera: 27 marca 2019 r.

Donald Richie o Japonii wiedział wiele, a o kulturze Japonii nawet więcej. Jako zdeklarowany fanatyk klasycznego okresu kina japońskiego znam tę postać. Wielokrotnie czytywałem jego teksty i oglądałem filmy, w których opowiada on o najwybitniejszych twórcach tamtych czasów – Kurosawie, Ozu, Mizoguchim, Kobayashim i innych. Robił to niezwykle płomiennie, a przy tym z należną estymą. Sypał nieoczywistymi porównaniami i zagłębiał się w metaforykę, której ja nawet nie dostrzegałem. W pewien sposób otwierał mój umysł na nowe, orientalne doznania. Pielęgnował moją małą miłość i pozwalał odkrywać mi jej pełen koloryt. To niewątpliwie wielki interpretator i myśliciel, który jak się okazuje napisał też reportaż, uchodzący w wielu miejscach za klasyczny.

„Morze wewnętrzne” to zapis podróży autora szlakiem japońskich wysp. Richie pisze nam chociażby o Shodo, Shimotsui, Innoshimie, Honjimie, Onomichi, Takamatsu i paru innych z blisko tysiąca wysp i wysepek należących do tego regionu. Co ważne, pisze o czasie minionym, o tym jak to dawniej łowiono ryby, uprawiano pola, rozmawiano z nieznajomymi. Opisuje napotkane góry, świątynie, nocne dzielnice, zamki, wielkie upały i dni deszczowe, ciasnotę na statkach i przepych bram wjazdowych, nowoczesne neony i tradycyjne budownictwo. Spaja ze sobą wiele dziedzin i ciekawostek, by ostatecznie namalować przed nami jeden właściwy obraz kraju, w którym tradycja przegrywa ze wzrostem gospodarczym.

Wychodzę z założenia, że reportaż, szczególnie ten podróżniczy, powinien być jak mozaika, w której kamyki ułożone są w taki sposób, żeby jak najlepiej oddawały kształt rzeczywistości, nawet jeśli już nieaktualnej. Pytanie jak pogodzić pierwiastek literacki z werystycznym spojrzeniem na opisywaną rzeczywistość, doczekało się już wielu trafnych odpowiedzi.  I początkowo także „Morze Wewnętrzne” wygląda jak idealny przykład artystycznego połączenia światów zamkniętych i egzotycznych. Dużo tu tęsknoty za mijającym czasem, za czynnościami które miały olbrzymie znaczenie, a wraz z nastaniem epoki pracoholizmu odeszły w zapomnienie. Richie podziwia wszystkie te artefakty i zwyczaje, opisuje je z dbałością o szczegół i należytym wyjaśnieniem, także w kontekście kultur nam bliższych. Zauważa na przykład, że „Sentymentalni ludzie Zachodu chowają coś do kieszeni, żeby zabrać do domu jako pamiątkę. Sentymentalni Japończycy dają coś na pamiątkę odchodzącym”. Definiuje też istotę umysłu Japończyka – „przypomina mi zawsze japoński ogród, miejsce w oczywisty sposób stworzone przez naturę, lecz równie jawnie urządzone przez człowieka. Brak tu nijakości natury poskromionej, którą widzimy w zachodnich ogrodach, ale brak też przytłaczającej grozy dżungli. To dzikość, ale nie chaos. Jest tam wiele ścieżek, które dziwacznie kluczą i zawracają, poprowadzone zupełnie inaczej, niż wielkie aleje zachodnich parków, z tej przyczyny, że Japończyk śledzi i stara się zachować naturalne ukształtowanie terenu”. Dzieli się z czytelnikami wieloma trafnymi spostrzeżeniami o ludziach, ich mentalności, specyfice myślenia, marzeniach, legendach.

W pewnym momencie Richie popełnia jednak kardynalny błąd, który będzie się ciągnął już do końca tekstu. Zasadniczym problemem książki jest bowiem osoba samego autora, która najpierw cicho, a później już całkiem głośno sadowi się na pierwszym miejscu całej opowieści. Zakładam, że każdy czytelnik, wiedząc że ma przed oczyma książkę o dawnej Japonii, chce właśnie o tym czytać. Nie interesują go przygody autora z dziwkami (przez niego samymi obcesowo nazywanymi kurwami), kłótnie z żoną, poglądy na tematy kształtu rodziny. Gdyby one jeszcze w jakiś sposób odnosiły się do tematyki reportażu, może i broniłbym ich zasadności. Bo przecież immanentną cechą tego gatunku jest właśnie obecność narratora. Ale tym razem będę bliżej prawdy jeśli powiem, że te przygody wyrastają z literackiego podłoża, jak samotny baobab z ziemi, otoczony hektarami pszenicy. To tak jakby w „Nagiej wyspie”, do której początkowo chciałem książkę porównać, ni z tego ni z owego pojawiła się Godzilla i wszystkich wyżarła.

Richie nie radzi sobie także z kondensacją. Podawane przez niego przykłady, które w założeniu powinny stapiać się w jeden, referencyjny fresk, od połowy książki rozjeżdżają się, coraz bardziej przypominając chaos. Pojawia się uczucie deja vu i rozwlekłości, tak jakby kolejne spostrzeżenia miały za zadanie tylko potwierdzać już raz udokumentowane wnioski. Gdzieś gubi się nostalgiczna aura wytworzona na początku dzieła, a zamiast tego otrzymujemy relację z podróży, gdzie bohaterem nie jest już kraj i kultura, a sam autor i przypadkowe dialogi. Reporter nie wykorzystuje też potencjału wiedzy jaki posiada. Rzadko odwołuje się do osiągnięć artystycznych, zupełnie przemilcza takie kwestie jak sztukę picia herbaty, kaligrafię, Teatr No, Kabuki. O filmie i literaturze pisze niewiele więcej. Koncentruje się na geografii i to z niej wywodzi wnioski na temat przemijania świata i istoty japońskości.

„Morze wewnętrzne” mogło być bardzo dobrym reportażem. Donald Richie potrafi pisać żywym i sprężystym językiem. Jego eseistyczna strona kreuje w oczach czytelnika utopijną krainę, jak ze snu. Książka ma jednak też drugie, autobiograficzne oblicze, które wbrew oczekiwaniom, nie splata się z topografią książki. Ciekawe obserwacje i wartościowe spostrzeżenia, mieszają się z mało istotnymi poglądami autora na własne życie. To książka, która stanowi ciekawe wprowadzenie w temat Japonii jako pewnego fenomenu. Dobra na uzupełnienie wiedzy, nieco mniej sprawdzi się jako samoistny obraz tego egzotycznego kraju i jego tajemnic.   

Ocena:

 

Recenzja „Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane” Flannery O’Connor

Wydawca: Wydawnictwo W.A.B.

Liczba stron: 589

Oprawa: twarda


Premiera: 24 kwietnia 2019 r. 

„Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane” to blisko sześćset stronicowy zbiór, który gwarantuje czytelnikowi wyjątkową lekturę. Ta forma literacka, jest ulubionym gatunkiem zmarłej 55 lat temu amerykańskiej autorki. To w tych kompozycjach osiąga perfekcję i oryginalność, rozumianą przeze mnie nie tylko jako wynikowa poruszanej tematyki, ale także proponowanej struktury, która wodzić będzie czytelnika każdorazowo za nos, aż do niespodziewanego zakończenia. Te 31 ułożonych chronologicznie opowiadań, daje nam możliwość poznania warsztatu twórczego autorki, pozwala też na podjęcie analizy rozwoju umiejętności literackich – od pierwszych, jeszcze niedoskonałych prób tworzonych w okresie studenckim, aż po dużo dojrzalsze narracje, gdzie coraz częściej pojawiają się takie tematy jak śmierć, religia, starzenie się. 

Flannery O’Connor kreuje mikroświaty przesiąknięte żywiołem eschatologicznym, ale splata je w ciekawy sposób z żywiołem życia, z egzystencją ludzi żyjących w czasach, gdy majstrowie pracowali za nocleg w starym aucie, a do ślubu z córką zachęcano proponując najgłębszą w okolicy studnię. Jej proza wyrasta, a może lepiej powiedzieć inicjuje, tradycję literatury z Południa Stanów Zjednoczonych. Stawianie jej obok Trumana Capote, Carsona McCullersa czy Williama Faulknera nie jest przesadne, chociaż dorobek O’Connor jest skromniejszy, biorąc pod uwagę zastosowaną formę. Interesuje ją wszystko to, co ówcześnie wyznaczało ramy życia społeczno-politycznego tego miejsca: segregacja rasowa, wiara w Boga, oschłość i czysto ludzka, głęboko zakorzeniona złość. Bohaterowie O’Connor są skrzywieni, pokurczeni wewnętrznym zepsuciem. To przypadkowe złote rączki, które podejmą każdy nieetyczny wybieg, byleby wydusić od samotnej kobiety trochę grosza; dzieci, które bez skrupułów będą kłamać i postępować wbrew woli rodziców; miastowi, którzy uciekają na wieś, by zobaczyć prosty i czysty świat, zamiast niego znajduję jednak namiastkę piekła. Są więc to osoby wiecznie znajdujące się nie na miejscu, nieprzystające do otaczających ich rzeczywistości. Ich problemy są bardzo różne: nietolerancja, snobizm, religijny fanatyzm, ciemnota. Można powiedzieć, że nie są to typy osób, o których chciałoby się czytać. I być może dlatego, poznaje się ich historię z takim zainteresowaniem.

Mam wrażenie, że Flannery O’Connor projektuje swoje opowiadania jako zalążki większych treści, układa je w tematyczne segmenty, których problematykę sygnalizują znaczące tytuły, jak na przykład „Sztuczny Murzy”, „Poczciwi wiejscy ludzie”, „Kulawi wejdą pierwsi”. Zawartość intelektualna zbioru bywa trudna, ale autorka znalazła dla niej stylistycznie przejrzystą, bo opartą na codziennym języku formę. Refleksyjność wyrasta tu naturalnie z materii życia, całkowicie potwierdza swe zakotwiczenie w naturze człowieka. W tych wszystkich niegasnących, odradzających się w społeczeństwie stanach niepewności. Świat O’Connor przesiąknięty jest cywilizacyjną zgnilizną wynikającą z odmienności. Zestawia pełnych ufności i wiary we własną czystość moralną ludzi z tymi, którzy tej dobroci nie posiadają. Te wszystkie konfrontacje kończą się w podobny sposób -  pierwsi upadają. Jest w tym oczywiście trochę przejaskrawienia, artystyczne maskowanie, które ma za zadanie wywołać wstrząs, skłaniający czytelnika do dalszej kontemplacji problemu. Bo czasami to właśnie w krzywym zwierciadle lepiej odbija się sedno człowieczeństwa. 

Polubiłem ten okropny świat bez nadziei, te odległe czasowo miejsca i postaci, tą ciągłą walkę dobra ze złem, gdzie wygrany może być tylko jeden. Przypomniałem sobie także, czym jest autorska wizja tematyki tolerancji. To, że każdy może mówić swoim prostym i pełnym błędów językiem i ze właśnie w tym tkwi rzetelność dzieła literackiego, w tym dokładnym odwzorowaniu prowincji. „Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane” to proza pełna humanizmu, wartościowych szczegółów, odmienności, różnych punktów widzenia. Taka książka, która nie tyle szokuje, co po prostu oburza, razi bezwzględnością i chłodnym przekazem. Mimo odczucia silnego dyskomfortu, nie pozostałem obojętny, a to chyba najlepsza rekomendacja. 

Ocena: 
 

Recenzja "Bębny nocy. Studium" Miljenko Jergović


Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 152

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 15 lutego 2019 r.

Miljenko Jergović w swoich utworach literackich konsekwentnie utrzymuje apolityczny kurs, mimo poruszania się po kruchym lodzie poszukiwania własnej i narodowej tożsamości. Jego dociekania są o tyle istotne, a zastosowana nonideologiczna metoda o tyle cenna, że pisarz pochodzi z bodaj najbardziej multietnicznego i wielokulturowego kraju Starego Kontynentu. Nie może więc dziwić różnorodność perspektyw malowanych na kartach różnych jego powieści, esejów, artykułów, dramatów. Tożsamość Jergowića jest w ciągłym ruchu, nieokreślona, niepewna i dryfująca między wciąż zmieniającymi się warunkami. Autor broni prawa do wolności wyboru, do nieskrępowanej możliwości konstruowania własnego ja. Broni też narodu, który z łatką miejsca konfliktowego boryka się od zawsze. 

Tożsamość jest jednym z głównych tematów jego powieści „Bębny nocy. Studium”. Ta, z pozoru błaha historia botanika i pamiętnikarza Josipa Gubernika, jest tak naprawdę wielowymiarową analizą Sarajewa i tamtejszej społeczności z okresu wybuchu pierwszej wojny światowej. Ale zanim o sednie książki, powiem jeszcze parę słów o samej treści, bo ta jest wręcz zdumiewająca. Bohater Jergovića jest autorem najwybitniejszego pamiętnika jaki kiedykolwiek wydano -  „Dziennik nocy sarajewskich”. Słyszeliście o nim? Pewnie nie, bo mimo przywołanych w tekście dwóch wydań książki (z 1946 roku i 1992 roku), mimo zakazu cytowania narzuconego przed spadkobierców Gubernika, wreszcie mimo przytaczanych opisów, tego dzieła jak i jego autora po prostu nigdy nie było. Miraż Jergovića wygląda wręcz baśniowo. Josip przybył do Sarajewa w przededniu wielkiej wojny, aby zbadać okoliczne stanowiska klonu jaworu, z którego powstają stradivariusy. Analityczne opisy tworzenia tego legendarnego instrumentu zaczynają stopniowo ustępować miejsca kolejnej postaci, chorwackiego poety Augustina „Tina” Ujevića. Tak oto literacka fikcja wchodzi w jak najbardziej realne życiorysy, a dwaj panowie niczym Elżbieta Drużbacka i Benedykt Chmielowski („Księgi Jakubowe”) stają się dobrymi znajomymi wspólnie obserwującymi zmiany dziejowe. 

Bohaterami Jergovića są ofiary wojny, których ta wojna wcale jednak nie zmienia. Wszelkie zło które na nich spada, nie jest złem wewnętrznym, integralną częścią Bośni, a raczej dziedzictwem innego świata. Autor „Sarajewskiego Marlbora” stoi tym samym w opozycji do znacznej części znanych pisarzy bałkańskich, którzy właśnie w różnicach rasowych, wyznaniowych i kulturowych kraju upatrują jego problemów. Dzięki tej perspektywie książkowe światy Jergovića są wielobarwne i różnorodne.  Doskonale tę kwestię widać chociażby w relacjach Gubernika z córką kobiety, u której zamieszkał. Jego szczera fascynacja prawdopodobnie autystyczną dziewczyną, budzi niemy podziw, ale też odwołuje się do subtelności romantyzmu. Wewnętrzna różnorodność kraju jest też rozpatrywana na fundamencie symbolicznym. Badania nad klonem jaworu pozwoliły wysnuć wniosek, że doskonałość drewna wcale nie opiera się na jego perfekcyjnym układzie, lecz na zniekształceniu i pofałdowaniu. Stąd też najlepsze skrzypce jakie kiedykolwiek stworzono, powstały na nienormowanych i nieco koślawych podstawach, co odczytuję także jako metaforyczne odniesienie się do społeczności Sarajewa. Jergovic broni zatem mozaikowości bośniackiego świata, metodycznie na naszych oczach niszczonego. 

Pisarz powiedział kiedyś „każde pisanie jest autoterapią, pisarz wszystko co pisze, pisze o sobie, pisze jako swoistą autobiografię. Niekiedy jest ona ukryta, czasem jawna. Nie interesuje mnie pisanie o czymś, w czym nie ma elementu traumy, ryzyka, dyskomfortu”. Zamiłowanie do ciągłego rozpatrywania sprawy bośniackiej wynika wprost z doświadczeń pisarza, który za wszelką cenę chciał zostać w ogarniętym zamieszkami Sarajewie. Dopiero po mniej więcej roku oblężenia, przeprowadził się do Zagrzebia, skąd mógł z dystansem śledzić dalsze losy rodaków. Jergović zna ten świat z autopsji, być może właśnie dlatego przedstawione obiekty, przedmioty i charaktery są wiarygodne, mimo że zmyślone. Historia Gubernika jest swoistym portretem, w swojej dosłowności wręcz fotograficzne ukazanym, przedstawiającym od wewnątrz trudny dla Sarajewa czas. Okres który zaczął się od jednego wielkiego wydarzeni i trwa nadal po dzień dzisiejszy.

Jest jeszcze jedna rzecz, dla której warto tę małą książkę poznać. Chodzi o zawarte w niej mądrości, ale też o pewien układ, z którego wyrastają piękne anegdoty o życiu, o historii, o sztuce. Punktem wyjścia do refleksji na temat kondycji człowieka Zachodu jest na przykład zegarek, z kolei wymyślone dzieło może być zalążkiem rozważań na temat respektowania praw autorskich. Są też dociekania o skali autyzmu na świecie i jego pochodzenia. Jest i wiele innych ważkich kwestii, a wszystkie wpleciono bardzo subtelnie w sieć książkowej fabuły. „Bębny nocy. Studium” to książka wielu atutów, tych  czysto artystycznych, ale także społeczno-historycznych. Autor unika wielu pułapek (stronniczości, polityczności, moralizatorstwa), a zamiast nich serwuje nam finezyjną opowieść o ludziach, o wojnie, o różnorodności i tolerancji. Urocze i inteligentne, zabawne i gorzkie. Bardzo dobre.

Ocena:


Recenzja "Feinweinblein" Weronika Murek

Wydawca: Wydawnictwo Czarne
 
Liczba stron: 216

Oprawa: twarda


Premiera: 3 kwietnia 2019 r. 

Czym jest Feinweinblein? To słowo zaczerpnięte z tradycji śląskiej, oznaczające potwora i to nie takiego zwyczajnego potwora. To nie jakiś smok czy inny tytan z ciałem konia. Feinweinblein jest anonimowy, nikt za bardzo nie wie jak wygląda ani po co przychodzi. Znane są jedynie ogólne skutki spotkania z potworem: stanie się coś strasznego. Właśnie takiego potwora Weronika Murek wplata w swoje trzy dramaty. Swoiste niewidoczne monstrum, które drąży ludzkie dusze od środka.

Metoda autorki „Uprawy roślin południowych metodą Miczurina” polega w dużej mierze na samoograniczeniu. Wypowiadane przez jej bohaterów słowa są jedynie pewnymi zalążkami zdań. To echa ich myśli, często skrywanych. Takich, które niekoniecznie mówi się głośno, przy ważnych wystąpieniach, a raczej używa się w rozmowach u kosmetyczki, w kwiaciarni czy przy targowym bazarze. Wszędzie tam, gdzie więzy poprawności się rozwiązują, a budowane przez lata zaufanie, pozwala na pewną dozę improwizacji. Właśnie to interesuje Murek – te wszystkie brudne i chore fantazje, te plotki i złorzeczenia, tak chętnie rzucane względem bliźniego swego, jak i siebie samego. Tego typu język naśladujący ustrukturyzowany chaos głosów nie jest niczym radykalnie nowym w literaturze. Podobne podejście do pisarstwa reprezentuje obecnie Dorota Masłowska. Każdy kto czytał „Innych ludzi” wie, że w zależności od osobniczych preferencji odbiorców powieść była oceniana jako objawienie lub bełkot, ponieważ granice języka nie są dekretowane prawem, lecz oscylują wokół uwarunkowań psychologicznych czytelnika. 

Weronika Murek mówi przy użyciu swoich bohaterów bardzo wiele, chociaż używa do tego zadziwiająco mało treści. Przyjmuje założenie, że skoro w sztuce nowoczesnej za dobrą monetę uważa się przekraczanie granic, ona woli pójść w kierunku dokładnie odwrotnym, wycofać się. I tak zamiast szerokiej przestrzeni ekspresji, widzimy inscenizacyjne zawężenie. Pisarka szuka swojego miejsca w skrajnie restrykcyjnym ograniczeniu formalnym. Ostatecznym punktem docelowym staje się uporczywe powtarzanie fraz i afabularność. Dramaty Murek bazują więc na minimalizmie, na prostych sformułowaniach, w których zawiera się maksimum znaczeń. Także na symbolice, jak chociażby w tytułowym utworze, gdzie radio wokół którego zbierają się mieszkańcy, jest zgrabną metaforą wyroczni, mającej powiedzieć zainteresowanym jak żyć. 

Tak jak książki Masłowskiej zaczęły mnie męczyć, tak „Feinweinblein” wręcz przeciwnie, stanowi wartość dodaną do teatru współczesnego w Polsce. Być może ta leksykalna asceza i denerwująca refreniczność bardziej pasują mi do sceny, niż domowego zacisza. Widzę w tym bardzo szerokie pole interpretacyjne dla twórców, którzy w życiu Rodziny Knauerów (oddali nazistom niepełnosprawnego umysłowo syna za radio i pięć marek), Świetlicowego i Świetlicowej (tęskniącymi za atrakcjami wojny, w tym za możliwością dorobienia się majątku) i Petenta (donosiciela i szabrownika), mogą na równi ujrzeć sztukę wypełnioną egzystencjalizmem i nihilizmem, fatalizmem i improwizacją, tradycją i przyszłością. Pokuszę się stwierdzeniem, że Murek pisze zagadkami do rozwiązania, które każdy może rozumieć po swojemu. To nawet nie jest literatura, tego się nie ‘czyta’, to albo się spróbuje rozebrać na czynniki pierwsze poprzez wnikliwą kontemplację i wsłuchanie, ale spłynie po nas jak pot, po kilkugodzinnej wspinaczce na Giewont. Trochę jak z czytaniem Borgesa: bez wiedzy i encyklopedii kultury pod ręką, lepiej do tego nie podchodzić.

Autorkę interesuje kilka spraw fundamentalnych, wokół których nakreśla swoje teksty. Przede wszystkim jest to uwielbienie historii, i to zarówno tej powojennej, jak i dawniejszej. Odwaga autorki przejawia się także tym, że nie boi się na karty swoich dramatów przywołać takich postaci jak Igna­cy Pade­rew­ski i Roman Dmow­ski, chociaż pełnią tu oni bardziej rolę masek, niż realnych bohaterów. W „Feinweinblein” to co dawne, przenika się z tym co obecne. Murek analizuje w ten sposób proces samostanowienia jednostki, źródła aktualnego kształtu tożsamości kulturowej i funkcjonujących systemów wartości. Jednak nie tylko ta historia przez wielkie H ją frapuje. Jest bowiem jeszcze kwestia przesądów i śmierci, ale też zielarstwa, które tak obficie eksploatuje w tych dramatach. Inspiracje wierzeniami ludowymi i dawnymi rytuałami sytuują jej twórczość w cieniu Wyspiańskiego, cieniu, z którego autorka chce się wydostać, tworząc własną metodę docierania do odbiorcy.

Weronika Murek świadomie zrywa z humanizmem i przyszytym do niego sloganem uniwersalizmu. Wyśmiewa groteskową umowność naszej rzeczywistości, droczy się z czytelnikiem i stawia na pozorny komizm. Mówię pozorny, bo na pierwszy rzut oka w żadnym z dramatów nie ma nic zabawnego. Ba, one kipią od smutku i pesymizmu. A jednak piszę o komizmie, bo wydaje mi się, że autorka śmieje się z naszej czysto ludzkiej kondycji, z naszych myśli, udawanych manier, szram na sercu. Także z naszej polskości. Kwintesencja tego rozbawienia tkwi w manifestacyjnych szczegółach, tak często trudnych do wyłapania w potokach wolnych myśli. Najdobitniej dostrzegam to chyba w „Wujaszkach”, być może najlepszym z tekstów tego zbioru. 

„Feinweinblein” jest lekturą szalenie trudną, przede wszystkim dlatego, że autorka zostawia duże pole do interpretacji dla twórców teatralnych. To oni powinni wypełnić ten strumień myśli, jakimiś zalążkami narracji, które jeszcze bardziej przyciągną myśli odbiorcy. Problemem może być też hermetyczność języka, często podążającego donikąd. Nie zmienia to jednak faktu, że Weronika Murek jest ważnym głosem na polskim rynku wydawniczym. Warto się w niego wsłuchać, bo w opozycji do masy, autorka „Uprawy roślin południowych metodą Miczurina” dobrze rozumie, że nasze korzenie mają znaczenie i warto się do nich odwoływać.

Ocena:


Recenzja "Wypędzenie Gerty Schnirch" Kateřina Tučková

Wydawca: Afera

Liczba stron: 448
 
Oprawa: miękka


Premiera: 4 kwietnia 2019 r.

W ciemne zwierciadło zagłady zaglądano już z bardzo różnych pozycji: historii, filozofii, gospodarki, socjologii, literatury czy myśli politycznej. Pytanie: „Jak to było możliwe?” dźwięczy echem drugiego, może jeszcze bardziej złowieszczego: „Czy zagłada była jednostronna i czy jej efekty odczuwamy nadal?”. Między innymi z tym tematem stara się zmierzyć Kateřina Tučková w „Wypędzeniu Gerty Schnirch”, jednej z najlepszych książek antywojennych, jakie dane mi było czytać w ostatnim czasie.

Trudno określić, gdzie tak naprawdę ta historia się rozpoczęła. Z pewnością ważnym punktem zwrotnym było wystąpienie prezydenta Czechosłowacji Edwarda Benesa, który dwunastego maja 1945 roku w Brnie zaapelował do obywateli czeskich o konieczności ostatecznego zlikwidowania problemu niemieckiego. Tak oto mieszkańcy krwi germańskiej, zmuszeni zostali do przymusowego opuszczenia i pozostawienia swoich dobytków, a także włączenia się w tak zwany brneński marsz śmieci, czyli transfer w kierunku granicy z Austrią. Upodleni, głodni, chłostani, walczący z tyfusem, często nadzy, musieli maszerować blisko pięćdziesiąt kilometrów pieszo, do nieznanej im przyszłości. Musieli to robić, ponieważ obarczono ich winą za piekło drugiej wojny światowej. I nie miało tu znaczenia, że większość z nich reprezentowała inny front, niż polityka Hitlera, że przez lata pracowali na chwałę narodu czeskiego. Jedynym kryterium doboru była krew, często zresztą mieszana.

Właśnie w te wydarzenia wplata autorka historię tytułowej Gerty Schnirch – córki Czeszki i faszysty. Gerta podążała morderczym pochodem razem ze swoją córką Barborą – owocem gwałtu. Walka o przetrwanie, jaką podejmuje bohaterka i jaką doskonale opisała pisarka, przenika się tu z bólem ukrywania własnego ja. Gerta wstydzi się swojego niemieckiego pochodzenia, kamufluje własną przeszłość i na siłę stara się stać kimś innym. W obozie przejściowym w Pohorelicach, do którego trafiła zamiast poza granicę kraju, dostaje nową tożsamość. Jako Gerta Schnirova pracuje wraz z innymi niewolnicami na roli u czeskich gospodarzy. Pomaga przy żniwach, oporządza bydło, a ostatecznie trafia także do pracy w urzędzie. Chce być traktowana jako Czeszka i robi wszystko aby tak ją postrzegano. Tylko Barbora ciągle przypomina jej, kim tak naprawdę jest. Jej ból, wątpliwości dotyczące tożsamości, są jednym z głównych filarów książki. Filarem o tyle istotnym, że wychodzącym poza okres wojenny, nakazującym bohaterce wtapianie się w tłum i tłamszenie indywidualnym ambicji także w czasie komunizmu.

Historia Gerty zostanie tu ukazana przekrojowo, aż do 2000 roku, kiedy to do władz zostaje skierowana odezwa z prośbą o wystosowanie oficjalnych przeprosin dla wysiedleńców. To będzie punkt kulminacyjny jej życia, a jednocześnie także moment śmierci. Wypełni się bowiem jej przeznaczenie, po rehabilitacji nie pozostanie jej żaden cel dalszej egzystencji. Kateřina Tučková nakreśliła nam portret kobiety wrzuconej w wir wojennej katorgi. Gerta każdego dnia potykała się o nowe kłody pod nogami. Śmierć matki, gwałt, mordowanie koleżanek, utrata majątku, porzucenie przez partnera, katastrofalne warunki mieszkalne, ubóstwo. Wachlarz okrucieństw z jakimi przyszło się jej mierzyć jest nieprawdopodobny. Niewiele osób byłoby w stanie psychicznie wytrzymać ten ogrom niezasłużonych cierpień. A Gerta trwała nadal, potrafiła odnajdować się w tych szalonych czasach, głównie dzięki miłości do córki. Wiedziała, że choć swojego losu i fatum nie odwróci, może dać nową szansę Barborze. Bo „Wypędzenie Gerty Schnirch” jest nie tylko porażającym obrazem okrucieństwa wojny, ale także wyrazistą historią rodzicielstwa, i to wieloaspektowego. Z jednej strony mamy tu miłość do matki i córki, z drugiej także rodzinną przemoc i nienawiść w stosunku do brata i ojca. Nienawiść o tyle pięknie rozpisaną, że ostatecznie spiętą klamrą rodzinnej więzi, która pokona każdy podział.

Zadaniem tego typu literatury, obok oczywiście poruszenia czytelnikiem, jest precyzyjne przybliżenie nastrojów tamtego okresu. I to niewątpliwie Kateřinie Tučkovej się udaje. Dzięki kilku narratorom, historię czytelnik nieustannie widzi tu z kilku perspektyw, dzięki czemu może na własnej skórze doświadczyć, ile mrocznych, często brutalnych zdarzeń miało wówczas miejsce. Autorka nie szczędzi nam barbarzyńskich opisów znęcania się i mordowania, mieszając je z subtelnymi charakterystykami swoich postaci. Namacalność jej opisów idzie w parze z unikatowością poruszanej tematyki. Niewiele bowiem do tej pory napisano o tym problemie światowego konfliktu, przynajmniej na fundamencie literatury pięknej. Wojna zostawiła spustoszenie na wszystkich frontach konfliktu w bardzo rożnych formach i nie sposób tak naprawdę mówić o proporcjach strat. Czeska pisarka pokazuje, że granica między drapieżcą i ofiarą jest bardzo cienka.

Odnoszę wrażenie, że Kateřina Tučková postawiła sobie szerszy cel, niż tylko pisanie o wojnie. Stąd tak drobiazgowy, wręcz mozaikowy układ książki. Na ponad czterystu stronach przywołuje wiele wydarzeń z różnych etapów życia bohaterki. Od młodości, aż po okres terminalny. Retrospekcje, różne punkty widzenia, wejście w głąb ludzkiej psychiki, historyczne statystyki i szczegóły pracy reporterskiej – to wszystko zostało podporządkowane pewnej strukturze. Dlatego też uwaga przesuwa się z całościowego ujęcia skutków wojny – począwszy od politycznych przepychanek, rasowych walk, poprzez ludobójstwo, a skończywszy na zbrodniach wojennych – ku samej zagładzie. Bo ta zagłada oddziałuje na całe życie, nie tylko na bieżący strach o zachowanie życia, ale też na dalsze powojenne trwanie i przekazywane kolejnym pokoleniom wartości.

I mógłbym tak ciągnąć te wątki interpretacyjne, bo jest ich w „Wypędzeniu Gerty Schnirch” cała masa. Są też odwołania do kultury, jak choćby nawiązanie do malarstwa Kamila Lhotáka czy zabawa w skojarzenia z filmem „Judex” (poprzez grę nazwiskami i odwrócenie motywów). To powieść wielowymiarowa, daleko wykraczająca poza to, co zwykło się nazywać prozą wojenną. Piękna zarówno  w zakresie kompozycji, prawdy historycznej, stylu, głębi psychologicznej, odwagi. Tu każdy mówi swoim specyficznym, dawnym językiem (lub młodzieżowym, jeśli narrację prowadzi młoda Gerta i Barbora), przez co wiarygodność samej historii idzie w parze z jej jakością. To bez wątpienia jedna z tych wielkich i wymagających książek, które pozostają na zawsze. Po skończonej lekturze czułem się jak człowiek wychodzący spod czaszy wielkiego dzwonu: oniemiały i roztrzęsiony. Cała ta dokumentalna wyprawa po pamięć przysypaną warstwą zapomnienia i przemilczenia, każde słowo które autorka do tej drogi używa, wydaje się mieć serce i wyraża najgłębsze pokłady emocji, jakie pisarz może przekazać swoim czytelnikom. Chylę czoła i dziękuję Wydawnictwu Afera i tłumaczce Julii Różewicz, za pierwszą bardzo dobrą powieść wydaną w Polsce w obecnym roku, którą miałem okazję poznać.

Ocena: