Liczba stron: 164
Oprawa: twarda
Premiera: 19 lipca 2019 r.
Oprawa: twarda
Premiera: 19 lipca 2019 r.
Niedawno o Polakach żyjących w Niemczech pisał
Dariusz Muszer w swoim zbiorze „Człowiek z kowadłem”. Podobnego tematu, tylko
tym razem odnoszącego się do życia w Szwajcarii, podjął się Lambert Król. Co
ciekawe obaj autorzy jako medium wyrażenia wyobcowania na obczyźnie wybrali
formę opowiadania. I w sumie na tym podobieństwa się kończą, bo o ile u Muszera
historie były dopracowane i stanowiły zalążki większych całości, o tyle Król
stawia na narrację urywaną i minimalistyczną.
Zastanawiający jest już sam tytuł zbioru. Mersi
filmol zaczerpnięty jest ze sformułowania danke vielmals, czyli wielkie
dzięki. Za co Lambert Król chce dziękować Szwajcarii? Bo pewnie nie za nadzieję
i miłość, którą wyśpiewuje w swoim utworze „Wielkie Dzięki” Pielgrzym Życia.
Może za zegarki, sery, banki i dostatek? Albo piękne górskie pejzaże? Nie, tak
łatwo nie będzie. To nie pocztówka, tylko wycinek realnej rzeczywistości,
obnażający wiele przywar zarówno Polaków, jak i Szwajcarów. Tytuł odczytać należy między wierszami książki.
Opowieści
Lamberta Króla czuć życiem. Autor wieloma różnorodnymi ścieżkami wywodzi
czytelnika poza schematy myślenia o Szwajcarii, unikając przy tym banału.
Zagląda do wszystkich tych miejsc, które ociekają od dyskryminacji, brudu i
bylejakości. Będzie więc zwięzła relacja o prowadzeniu dziecka do przedszkola i
następstw niewywiązywania się z tego obowiązku. Nie zabraknie narracji o
pokręconych realiach służby zdrowia, rynku nieruchomości, kontrolach na
granicy, niewymienialności monet o niskich nominałach, drogich ubezpieczeniach
na wszystko czy wędkowaniu. Humor pomiesza się z zagubieniem, a ludzka pycha z walką
o równouprawnienie kobiet i mężczyzn.
„Mersi filmol” to jednak nie tylko czysto
reporterskie odwzorowanie obcej nam rzeczywistości. Każda opowieść ma swoją
fabułę, w centrum której osadzony jest inny narrator – raz doświadczony
pracownik szwajcarskiej korporacji, innym razem samotny ojciec, rodzina
pragnąca oddać swoje dziecko do sali zabaw w Ikei czy wreszcie kobieta
doświadczająca na własnej skórze siły internetowego hejtu. Każdy prezentuje nam
swój obraz neutralnego kraju, a suma tych percepcji składa się na jedną
mozaikową figurę miejsca, w którym Polakom żyć wcale nie jest łatwo. Różnica
cywilizacyjna i ukierunkowanie społecznych pragnień sprawiają, że Polak w
Szwajcarii nie jest rozumiany, a już tym bardziej rozumiany nie będzie po
powrocie do kraju. Jest więc bytem odrębnym, ponadnarodowym, który nigdzie nie
czuje się przeraźliwie obco, ale też nie ma swojego prawdziwego domu. Dobrze
pokazuje to scena, w której bohater jednej z opowieści nie potrafi obsłużyć
ekspresu do kawy. Wrócił do Polski, udał się do agencji zatrudnienia i tam
właśnie spotyka technologiczną łamigłówkę. W Szwajcarii przecież stawia się na
proste i praktyczne rozwiązania, a tu? Nikt poza Polakiem żyjącym w Polsce nie
potrafi tego urządzenia obsłużyć. Kilka lat spędzonych poza granicą sprawia, że
człowiek traci umiejętności zdobyte przez całe lata patriotycznej edukacji.
Chociaż szkice Lamberta Króla są przede wszystkim
osobistą i bezpretensjonalną prozą podejmującą temat tożsamości narodowej, ich
autor miejscami puszcza wodze fantazji i bada wytwory wyobraźni zbiorowej. W tych
wykrzywionych, groteskowych urywkach pokazuje, jak wiele zależy od emocji,
pragnień, dumy i uprzedzeń. W jednej z historii, jako narzędzia do krytyki
szwajcarskiego kapitalizmu, Król wykorzystuje tajemniczą Postać w Płaszczu z
Szarotkami. To ona naciska agentów ubezpieczeniowych, aby z jeszcze większą
fantazją i skutecznością pełnili swoje zawodowe role. Magia wpleciona w
korporacyjne ramy, obnaża system gospodarczy u samych postaw. Szefowie nie są
tu ludźmi z krwi i kości, nie mają sumień. To źli czarodzieje, odziani w
radosne ubrania. W innej abstrakcyjnej historii, za swoje dostanie się też
zwyczajom żywieniowym. Wielka walka kartofla z wyrastającymi ze skóry pnączami,
dzięki którym wysysa on siły życiowe ze swojej ofiary, oraz ludzkości
wyposażonej w żółtka, białka i cebulę, zakończy się sukcesem tej ostatniej
grupy. Bo przecież finalnie to właśnie człowiek, zgodnie ze swoim kodem
kulturowym, będzie decydował o wykorzystaniu dostępnych mu przedmiotów. No
chyba, że akurat ma pecha i zostaje wysłany w kosmos przez magiczną klawiaturę
spełniającą wszystkie życzenia. Nawet te rzucane w przypływie złości.
Nie zabraknie w „Merci filmol” także tekstów
wykorzystujących szwajcarskie legendy. Jest chociażby kukła, która uwodzi mężczyzn, albo krowa, której mleko daje
dar mówienia wszystkimi dialektami. Wracanie do tych wszystkich dystopijnych,
folklorystycznych, opartych na kanwie science-fiction opowieści jest
fascynujące, momentami przygnębiające i chyba trochę zbyt symboliczne. Obecność
ludzi w tych historiach wydaje się losową koniecznością odgrywaniem roli w
dramacie o randze mitu. Ani przez chwilę nie ma mowy o świecie dostępnym
bezpośrednio, to wszystko jawi mi się jako łuna wyobraźni, która bardzo ładnie
wygląda na zdjęciu, ale niekoniecznie mam ochotę w nią rzeczywiście wejść.
Problemem może być tu redakcja zbioru, który nie oddziela tego co niecodzienne,
z opartymi na faktach historiami. Przeplatające się, krótkie formy fantastyczne
i naturalistyczne, przytłaczają, dają efekt przesytu formy, nad treścią.
Mam jeszcze jeden zarzut do Króla. Już w jego
debiucie czuć, że ma on niezwykłą łatwość pisania. Słowa się go trzymają, są
formą, z której potrafi ulepić naprawdę piękne wzory. Gdy chce być zabawny,
udaje mu się to. Z kolei gdy pragnie nas zaskoczyć, przecieramy oczy ze
zdumienia. Mam jednak wrażenie, że swojego talentu nie wykorzystuje on w pełni.
Jego zdania bywają osobliwe, ale właśnie, tylko bywają. Jako całość „Mersi
filmol” nie stanowi tworu odrębnego językowo. To nadal są dość wyświechtane
zdania i proste myśli, tylko z rzadka przetykane głębszymi przemyśleniami i
zindywidualizowanym słownictwem. Wiem, że autora stać na więcej, na wykrzesanie
z tych fraz chociażby tego, co całkiem niedawno udało się Pawłowi Sołtysowi w
„Nieradości”. Bo książki, szczególnie miniatury literackie, powinny nam nie
tylko opowiadać, ale też wiele przed nami ukrywać, przemilczeć, zachęcać nas do
dopowiadania. Po to właśnie nie stosuje się puent. Tego mi w „Mersi filmol”
zabrakło. Ale to naprawdę niewiele, biorąc pod uwagę status debiutanta, jak i
świetną rozrywkę, którą książka zapewnia („Szwajcarzy, jeden z najbogatszych
narodów świata, a na obiad wcinają coś, co jest mutacją mielonki, mortadeli i
tablicy Mendelejewa”). Celny i wnikliwy portret Szwajcarii.