Recenzja "Lolobrygida" Przemysław Walczak

Wydawca: Fundacja Kultury Afront

Liczba stron: 92


Oprawa: miękka

Premiera: 1 listopada 2023 rok

Przemysław Walczak w 2022 roku popełnił „Wądoły” a dwanaście miesięcy później „Lolobrygidę”. Pierwszą książkę sygnuje Wydawnictwo Mamiko, drugą Fundacja Kultury Afront. Obie nie trafiły do szerszej dystrybucji, a pewnie wielu z Was usłyszy o nich pierwszy raz właśnie w tym momencie. Sam bym je przeoczył, gdyby autor nie zadał sobie trudu i do mnie nie napisał. Tak wygląda promocja w niszowych oficynach.

„Lolobrygida” to króciutka książka. Jej lektura zajęła mi jakieś dwie godziny. To polifoniczna opowieść o mieszkańcach pewnej kamienicy na wrocławskim osiedlu Nadodrze. Ludzie są tu różni: renciści, fanatycy religijni, pracownicy uniwersytetu, rzeźnicy i wielu innych. Jak to w życiu. Każdy na swój sposób samotny.

Nie ma tu jako takiej fabuły. Brakuje punktu zapalnego, jakiegoś zdarzenia, które pozwoliłoby zapamiętać to miejsce. Taki był zamysł autora – żeby pokazać nam świat przepełniony marazmem, pogodzony ze swoim nic nieznaczeniem. To kolaż scen, które każdy z nas mógłby podejrzeć w mieszkaniach swoich sąsiadów. Nawet banalne próby podejmowane przez część mieszkańców nie pomagają. Pozorowane zdjęcia w mediach społecznościowych, ukazujące rzeczywistość w innych barwach, mogą oszukać mieszkańców innych krajów, ale nie najbliższe otoczenie.

W „Lolobrygidzie” nic się zatem nie dzieje. Warto więc zadać pytanie – czy warto to czytać? I tu nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Bo tak, z jednej strony weszło to we mnie łatwo, nie miałem chwili, w której chciałbym tę książkę odłożyć. Może to świadczyć o tym, że autor ma talent do opowiadania. Z drugiej strony mam też takie przeczucie, że jest to powieść, która wleciała jednym uchem, by za kilka tygodni wylecieć drugim. Nie sądzę, abym wspominał ją wieczorami, czy przywoływał w kolejnych recenzjach.

Co więc nie zagrało? Na pewno jest to kwestia języka. W moim odczuciu mocno nierównego. Czasami skłania się on ku prozie poetyckiej, by zaraz zaskoczyć wulgarnością. Postaci nie mówią po swojemu, a tego oczekiwałbym od książki, w której bohaterowie dostają kilka stron na przedstawienie się. Co gorsza są stereotypowi, nijacy, skopiowani z osób o prostych poglądach. Narzekają więc na facebooka, wspominają Thermomix, oglądają „Taniec z gwiazdami”, gotują zgodnie z przepisami siostry Klementyny. I tak dalej. Są po prostu nieciekawi. A że autor tej nieciekawości nie potrafi przedstawić w artystyczny, własny, indywidualny sposób, to powstała książka, która nie ma większych szans na zaistnienie w mediach. Szara, jak życie jej bohaterów.

I jeszcze jedna uwaga. Narratorka jest niespełnioną pisarką. Snuje swoje wywody na temat tego, jak to jej dzieło ma pod górkę z wydaniem. Nie wiem na ile autor identyfikuje się z tą postacią, ale ja bardzo tego wątku w literaturze nie lubię. Co roku czytam 3-4 prace przesłane przez debiutantów lub osoby, które nie miały ostatecznie okazji zadebiutować. Jeśli miałbym wymienić jeden motyw, który pojawia się najczęściej, byłoby to właśnie narzekanie na rynek wydawniczy. Nie rozumiem po co to umieszczać w książce. To naprawdę nie dodaje jej uroku.

Czy polecam „Lolobrygidę”? Jako lekturę na jedno posiedzenie w pociągu czy na odpoczynek po pracy jak najbardziej. Jako dzieło diagnozujące pewne problemy i ukazujące małe społeczności już niekoniecznie. Autor zdecydowanie musi popracować nad swoim stylem. Do poprawy jest konstrukcja postaci, ale też otwarcie powieści na różne interpretacje (bo utrata wiary w teraźniejszość i człowieka to żadna nowina). Tego typu literatura powinna też w jakiś sposób uwierać, a ja tego po prostu nie poczułem. Jakże przeciętnie wypada ten utwór na tle chociażby „Grisaille o zwykłym osiedlu”, która pozornie mówi o tym samym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz