Recenzja "Podróż siódma" Jon Muth

Wydawca: Literackie

Liczba stron: 80

Oprawa: twarda

Premiera: 23 czerwca 2021

Jedną z największych zalet komiksów jest możliwość zaprezentowania treści małych historii, w formie rozbudowanej narracji graficznej. „Podróż siódma” Stanisława Lema jest mała nie tylko w sensie objętościowym. Jej akcja osadzona została w klaustrofobicznie ciasnym statku kosmicznym, opowiada o jednym bohaterze, a dodatkowo nie ma w niej żadnych ozdobników. Lem był cierpkim bardem i jeśli miał do wyboru stonowanie lub rozpasanie, wybierał właśnie to pierwsze. Trochę innymi środkami operuje Jon Muth. Choć w warstwie tekstowej nie wprowadza istotnych zmian, ukazuje dużo detali na ilustracjach. Z każdą kolejną stroną ta mała historia zyskuje nowe szczegóły i staje się bardziej namacalna.

O tym, że Jon Muth ma niezwykły dar do oświetlania i odkrywania wszystkich warstw znaczeń ukrytych w historii, czytelnicy mogli przekonać się już wielokrotnie. To on jest autorem nowatorskiego „Moonshadow”, „Sandmana: Przebudzenie” czy „Misterium”. Ma też na koncie liczne prace dla młodszych obiorców, co jest szczególnie ważne właśnie przy „Podróży siódmej” – komiksu tworzonego z myślą o szerokim gronie odbiorców, w tym także młodzieży.

Cała heca rozpoczyna się od uderzenia meteorytu w rakietę Ijona Tichy'ego Ten niesamowity podróżnik udający się do gwiazdozbioru Cielca postanowił samemu rozprawić się z zewnętrzną usterką regulatora napędu i steru. To zadanie przerasta jednak jego możliwości. Dryfujący w nicość klucz symbolizuje tu bezradność w starciu z naturą, a lecący tuż za nim stek z wołowiny, jest wymownym, ironicznym i wciąż aktualnym komentarzem politycznym. Mimo, że statek w niekontrolowany sposób zbliża się do pola tajemniczych wirów grawitacyjnych, zrezygnowany bohater nie może nic zrobić. Z powątpiewaniem czeka na zdarzenie, który jego kosmiczny almanach nazywa jako nieobliczalne efekty relatywistyczne. Jak napisano, tak też się stało. W nocy do Tichy'ego przybywa mężczyzna podający się za Ijona Tichego. Mimo zbieżności bohater traktuje to zdarzenie jako nocną marę.

Wkrótce pojawiają się jednak kolejni bohaterowie. A to sobie podebatują, a to zrobią omlet czy się pokłócą. W pewnym momencie jest ich tylu, że w małej rakiecie zaczyna brakować dla nich miejsca. I wtedy zaczyna dziać się coś, co doskonale oddaje specyficzny humor Lema. Najstarszy Tichy zostaje wybrany na przewodniczącego, powołano komisję wyborczą, odpowiednie komitety i zapowiedziano utworzenie straży. Czy to wszystko pomogło w naprawieniu rakiety? A gdzie tam. Ważniejsze i pilniejsze stały się wszak inne tematy.

Lem w doskonały sposób obśmiewa koncepcję bohaterskiego podróżnika w kosmos. Kpi sobie także z polityki, ludzkiego pożądania władzy, nieumiejętności hierarchizowania potrzeb. Tym tropem podąża także Muth. Jego obrazy nijak mają się do wyobrażeń o nowoczesnych technologiach stosowanych w kosmosie. Rakieta jest ciasna, mała, wyposażona w to, co doskonale znamy z autopsji. Tichy nie musi używać miliona przycisków w każdej minucie swojego życia, za to umiejętność gotowania steku na żeliwnej patelni jest jak najbardziej na miejscu. Dbałość o szczegół jest tu zadziwiająca, jak chociażby wtedy, gdy spod skafandra wystają kolorowe skarpetki, albo pobudzony przez wyobraźnię wielki meteoryt, okazuje się ziarenkiem wielkości fasolki półksiężycowatej.

Jon Muth subtelnie wprowadza swoje wizje do opowieści. Nie zmienia jej, a jedynie dokłada szczegóły. Jego talent ujawnia się chociażby wtedy, gdy na jednej planszy mieści kilkunastu bohaterów, a każdy z nich mimo że taki sam, wygląda jednak nieco inaczej. Komiks nie ustrzegł się błędu, ale o nim napisano już wystarczająco. W mojej opinii to bardzo dobra, wierna adaptacja, która nie jest może tak widowiskowa i piękna jak ta zaprezentowana w „Niezwyciężonym”, ale nadal budzi olbrzymi podziw.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz