Recenzja "Zapiski dyletanta" Leopold Tyrmand

Wydawca: Wydawnictwo MG

Liczba stron: 208
 
Oprawa: twarda


Premiera: 22 sierpnia 2018 r.

Zmarły w marcu 1985 roku w Fort Myers Leopold Tyrmand, to polski pisarz, publicysta i wybitny znawca jazzu. Owiany legendą stanowił ikonę polskiego świata artystycznego lat pięćdziesiątych XX wieku. Znany jest przede wszystkim ze względu na wielowątkową powieść kryminalną pt. „Zły” oraz „Dziennik 1954” - pisma autora z pierwszych trzech miesięcy tytułowego roku.

„Zapiski dyletanta” to zbiór notatek dokumentujących życie pisarza po jego migracji do Stanów Zjednoczonych. Rozpoczyna się niewinnie, od zachwytów nowicjusza, podziwiania ogromu występującej przestrzeni, ekscytacji z potencjału doświadczenia wszystkiego tego, o czym wcześniej słyszało się jedynie w relacjach. Tyrmand podchodzi do Ameryki z rezerwą i estymą. Imponuje mu różnorodność i nawarstwienie możliwości, przytłacza z kolei pojęcie odległości i marnotrawstwa, tak odmiennie definiowane niż w kraju ojczystym. Jeździ, zwiedza, rozmawia, poznaje ludzi. Korzysta z wszystkiego tego, czego w komunistycznym reżimie zabraniano. Jednak takie życie szybko skutkuje zmianą orientacji pisarza. Coraz silniej doskwiera mu poczucie osamotnienia we wszystkim tym, co było do tej pory istotą jego życia. Mnogość atrakcji i swoboda funkcjonowania otwierają jego oczy na nowe punkty widzenia. Urodzony w Warszawie pisarz nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego amerykańska inteligencja nie docenia otaczającego ich świata, nie korzysta z bezliku sortów, rodzajów, typów i form szczęścia dostępnych na wyciągnięcie ręki.

Człowiek przepełniony duchem wolności nie ma daru ekstrapolacji faktów, które mogłyby mu jego prawa odebrać. Tyrmand trafił do Ameryki z bagażem wojennych doświadczeń oraz egzystencją w kraju ogarniętym komunizmem. Wszelkie próby wyjaśnienia tamtej rzeczywistości nowym znajomym spełzają na niczym. Pisarz stopniowo odkrywa, że to nie strach przed rosyjską siłą powstrzymuje amerykańskich aktywistów od publicznego udziału w walce z bestialskim reżimem, ale ignorancja. Oni nie wierzą w ludobójstwa, w ciągłe zastraszanie, funkcjonowanie aparatu represji silniejszego niż ich CIA. Amerykańscy inteligenci byli ślepi, a tej neutralności polski pisarz nie był w stanie znieść. Wyobcowanie, wewnętrzne rozdarcie a wreszcie ból i złość zaczęły wyznaczać kolejne dni autora.

Tyrmand sam nazywa się dyletantem, nie rości sobie praw do bycia specjalistą w żadnym temacie. Swoje zapiski traktuje jako wolne myśli, jako formę wyrażenia wszystkiego tego, dla czego nie może uzyskać akceptacji w otoczeniu. Autor „Siedmiu dalekich rejsów”  obserwuje rzeczywistość społeczną w rozmaitych jej odsłonach, z ogromnym wyczuleniem na smak detalu. To takie niezwykle inteligentne, błyskotliwe i przepełnione erudycją teksty, z których bije cierpienie osoby światowej, nie mogącej znaleźć recepty na swoje lokalne problemy. Autor dotyka wielu dziedzin – literatury, przemysłu, muzyki, historii, komunikacji, corridy – jedna jednak ma tu znaczenie pierwszoplanowe. Zapiski dyletanta są bowiem swoistym pamfletem na komunizm. Niemożność pogodzenia się z krzywdzącym ustrojem wyznacza i kreuje wewnętrzny świat pisarza. Lektura jego książki jest więc mentalnie bardzo trudna, mimo zastosowanej momentami prostej, humorystycznej formy. Warto ten zbiór refleksji poznać nie tylko ze względu na literacką wyobraźnię i wyjątkowo spostrzegawcze oko Tyrmanda, ale także, a może przede wszystkim dla ponownego uzmysłowienia absurdu rzeczywistości. 

„Zapiski dyletanta” traktują też o innych kwestiach. Autor pisze o swoich odczuciach po wycieczkach do Izraela i Hiszpanii, odnosi się do zagadnień europejskości, rewolucji i istoty kultury. Podaje liczne anegdoty i opowiada humorystyczne dygresje, we wszystko wplatając swój inteligentny komentarz na temat rzeczywistości. To bardzo uniwersalna książka, mimo jasno określonej przestrzeni czasowej i terytorialnej. Specyficzna oda do wolności, filozoficzna podróż między narodami. Chociaż ma charakter osobisty dotyka do głębi każdego wrażliwego człowieka. „Zapiski dyletanta” to też mała kopalnia wiedzy o Nowym Starym Świecie, kronika życia obyczajowego i manifestacja myślowej niezależności. A przy tym skarbnica złotych myśli i wartościowych cytatów („Odwieczną istotą i tworzywem filozofii oraz sztuki zawsze były i ciągle są wieloznaczność i ambiwalencja głębi, a nie oczywistość powierzchni”). Warto

Ocena:


Recenzja "Widzi mi się" Zadie Smith

Wydawca: Znak Literanova

Liczba stron: 400

Oprawa: twarda

Premiera: 22 sierpnia 2018 r

Zadie Smith to brytyjska pisarka, eseistka i publicystka. Jest autorką pięciu powieści, z których każda szybko stawała się bestsellerem. Jej debiut - „Białe zęby” -  okazał się strzałem w dziesiątkę. W samej Wielkiej Brytanii sprzedał się w ponad milionowym nakładzie, książkę nagrodzono Whitbread First Novel Award, zekranizowano ją w formie serialu telewizyjnego i obsypano dziesiątkami pochlebnych recenzji. Ta powieść na dobre usankcjonowała miejsce literatki w gronie autorów, na którym prace czeka się miesiącami. Powiedzieć jednak, że Zadie Smith łączą z branżą literacką tylko fabularne dzieła, to jak nie powiedzieć nic. Autorka krąży wokół literatury, nie tylko ją kreuje, ale także analizuje, wartościuje, wykłada, a nawet kształci jej tworzenia na New York University. Efektem tej działalności jest zbiór „Jak zmieniłam zdanie” oraz recenzowane „Widzi mi się”.

W książce ujęto ponad trzydzieści esejów, felietonów, przemówień i recenzji powstałych między 2010 a 2017 rokiem. To teksty zróżnicowane na wielu płaszczyznach: gatunkowym, objętościowym, tematycznym czy formalnym. Autorka „Swing time” z jednakowym znawstwem opowiada nam o filmach, książkach, malarstwie, Brexicie, gwiazdach muzyki, filozofii, ociepleniu klimatu, własnej twórczości. Razem z nią spojrzymy z nieco innej perspektywy na dzieje Franka Sinatry, Justina Biebera, Madonny, Jay’a-Z, Marka Zuckerberga, Karla Ove Knausgarda i innych. Ważna jest przy tym nie tylko niewątpliwa erudycja, ale także świeżość, z jaką autorka podejmuje się tematu i opisuje go w niekonwencjonalny sposób. Czytając pierwsze zdanie felietonu, nie wiemy dokąd opowieść dąży. Nie przypuszczamy nawet co będzie tak naprawdę istotą rozważań. Ot chociażby jeden z ciekawszych tekstów w książce, dotyczący animacji Charliego Kaufmana „Anomalisa” i jego więzi z Schopenchaureowską myślą o pożądaniu i współczuciu. Znam doskonale tą poruszającą historię o samotności i wstręcie do otaczającej rzeczywistości, nigdy jednak nie odczytywałem jej przez pryzmat teorii filozoficznych. Szkła przez które patrzy Zadie Smith dają opisywanym problemom nowe oblicze, nakłaniają do ponownego spotkania i reinterpretacji tego, co poprzednio zostało zamiecione pod dywan ignorancji.

Opisywany zbiór esejów jest jak pęk kluczy, który otwiera drzwi do wielu dziedzin. Każda z tych krótkich literackich impresji ma specyficzne żłobienia, fakturę i rozmiar, a tym samym wyzwala konkretne, ściśle określone emocje. Ta część z nich, która ma charakter autobiograficzny, która łączy się nierozerwalnie z codzienną prozą życia autorki, niesie w sobie dodatkowo nutę wrażliwości. To w nich najłatwiej można dostrzec zmysł obserwacji i nieskrępowaną wyobraźnię pisarki, jej krytyczny pazur oraz umiejętność niuansowania otoczenia, które tylko pozornie wydaje się czarne lub białe. Oczy Zadie Smith niczym barometr wychwytują wszelkie odchylenia od normy, wyczuwają czające się zmiany i potrafią zgrabnie je łączyć z tematami publicznie aktualnymi. Widzimy to chociażby w „Łazience”, „Radości” czy „Życiopisaniu”. To w tych tekstach autorka zdaje nam intymną relację z własnego życia, z rzeczy dla niej cennych, z uczuć jakie łączą ją z bliskimi, wreszcie ze zmian jakie w niej samej zachodzą. Sztuka opowiadania o sobie w kontekście przemian dziejowych i społecznych wychodzi autorce bardzo dobrze, a te części zbioru zachowują osobisty charakter, choć przecież składają się z szeregu publicznych wyznań. Jest to niewątpliwie jeden z mocniejszych punktów książki.

Ten zbiór, to prywatny głos w sprawach dla autorki ważnych, z których na pierwszym miejscu jest niewątpliwie wolność, definiowana w różnych formach i brzmiąca całą paletą tonów. Wszechstronność jest tu zdumiewająca, ma też jednak swoją negatywną stronę. Niektóre teksty jawiły mi się jako nieczytelne, głównie ze względu na nieznajomość kontekstu kulturowego, w którym żyje autorka. Recenzje niedostępnych w Polsce dzieł literackich czy opowieści o amerykańskich komikach są mi obce na równi z techniką spawania metodą MMA, a przez to ich merytoryczna atrakcyjność spada niemal do zera. „Widzi mi się” jest także zbiorem nierównym. Obok prawdziwych, intelektualnych perełek, znaleźć można tu teksty tchnące banałem. Historia poświęcona Facebookowi jest powtórzeniem znanych ogólnie poglądów, z kolei łączenie teorii relacji Martina Bubera zachodzących między Ja i Ty oraz Ja i Ono z rozdawaniem autografów przez Justina Biebera, wprawiło mnie w niemałą konsternację. Kogo bowiem interesuje ta zależność? Bubera? Biebera? Fanki? Społeczność? Mam wrażenie, że tylko autorkę tekstu. „Widzi mi się” to też książka napisana trudnym, hermetycznym językiem. Dzieło wymagające dużego skupienia i wielu horyzontów, ale posiadające także duszę intelektualisty, która czasami ociera się o przejaskrawienie. Jak bowiem interpretować zamiłowanie do opisywania malarskich ekspresji Marka Rothko w formie zachwytów nad geometryczną abstrakcją, archetypową wyobraźnią, wielkoformatową recepcją na temat śmierci czy walką pulsujących brzegów o uwagę?

„Widzi mi się” nie jest manifestem ani kalejdoskopem współczesnej kultury. Autorka dość luźno łączy zjawiska, tworzy analogie, pogłębia lub upraszcza nurtujące ją dzieła. Nie boi się poruszać tematów trudnych i niejednoznacznych (jak np. kwestii rasizmu w relacji z własnymi doświadczeniami i fenomenem filmu „Uciekaj!”). Jednocześnie pisze je dojrzałym, krytycznym i bogatym językiem, który można cytować i wnikliwie analizować. To taka lektura, która wymaga skupienia i powinna być czytana stopniowo, bez pośpiechu. Książka wartościowa dla wszystkich tych, którzy żyją kulturą i formują własne zdania na tematy społeczno-polityczne. Z drugiej strony może się okazać niestrawnym bełkotem dla tych, którzy dodatkowych komentarzy i innych punktów widzenia nie potrzebują. Ja się pod tą książką jednoznacznie nie podpiszę, czytajcie na własne ryzyko.

Ocena:
 


Recenzja "Była raz wojna. Bomby poszly" John Steinbeck

Wydawca: Prószyński i S-ka

Liczba stron: 448

Oprawa: miękka


Premiera: 25 września 2018 r.

John Steinbeck to jeden z najpopularniejszych amerykańskich powieściopisarzy w historii. W 1940 roku jego książkaGrona gniewu” otrzymała Pulitzera, zaś w 1962 roku za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych" został uhonorowany literackim Noblem. Wśród jego głównych literackich osiągnięć wymienić należy „Na wschód od Edenu”, „Tortilla Flat”, „Myszy i ludzi” i „Ulicę Nadbrzeżną”.

„Była raz wojna. Bomby poszły” to wyjątkowa w dorobku pisarza pozycja. Pierwsza jej część to zapis zdarzeń, jakich świadkiem był autor podczas pracy korespondenta wojennego. Podążamy za amerykańskimi żołnierzami we wszystkich ich wojennych czynnościach. Steinbeck z równą pasją opisuje bohaterskie czyny, jak i rzeczy pozornie mało znaczące – jedzenie, rozmowy, stroje, klimat, sprzęt. Jego opracowanie, poczynione na zamówienie dziennika New York Herald Tribune, warto poznać ze względu na drobiazgowy i przepełniony humanizmem opis drobnych, codziennych spraw, które towarzyszą wojnie. W oczach Steinbecka walki na frontach Wielkiej Brytanii, Afryki Północnej i Włoch, przybierają wymiar indywidualnej pożogi, ciągłego niepokoju o dobro swoje i kraju. Jest to relacja pozbawiona nazwisk dowódców, głośnych bitew czy kontrowersyjnych epizodów. Nie znajdziemy tu brudu, krwi czy głodu. To raczej patetyczny opis wojennych dziejów tworzony ku pokrzepieniu serc czytelników, wartościowy jednak o tyle, że ukazuje los i różne sposoby radzenia sobie z wszechogarniającym złem.

Druga narracja została podzielona na dziewięć części. Pierwsza z nich – Bombowiec – zawiera ogólny opis budowy i możliwości bombowca B17-E, zwanego Latającą Fortecą. Znajdziemy w nim także określenie różnic między opisywanym modelem, a drugim powszechnie wykorzystywanym podczas wojny typem bombowców – B-24 Liberator. To także w tym rozdziale zamieszczono opis procesu przyjmowania rekrutów – od drobiazgowego wypunktowania proceduralnych obowiązków, aż do wnikliwych opisów badań i analizy predyspozycji. Kolejne siedem części ogniskuje się wokół literackiego odtworzenia różnych typów osobowościowych i odmiennych metod szkolenia poszczególnych członków załogi (bombardiera Billa, pilota Joe, strzelca pokładowego Ala, radiooperatora Harrisa, mechanika pokładowego Abnera i nawigatora Allana). Poznajemy więc zakres zadań, jakie muszą oni wykonywać każdego dnia szkolenia, wnikamy w ich skórę, aby samemu poczuć detale ich pracy, słuchamy relacji na temat małych radości, tęsknoty za bliskimi, problemów z utrzymaniem dyscypliny. W ostatnim rozdziale Steinbeck snuje domysły i spekulacje dotyczące pracy załogi podczas przyszłych misji. To bardzo prognostyczna i skłaniająca to działania część.

„Bomby poszły” powstały na zamówienie Amerykańskich Sił Powietrznych dla celów werbunkowych. Autor przygotowując się do swojej pracy odwiedził bazy i lotniska ASP w Teksasie, Luizjanie, Kalifornii, Illinois i na Florydzie. Każdego dnia wstawał o piątej rano, by rozpocząć szkolenie z członkami załogi bombowca B-17E. Towarzyszył nawet pilotom w kokpicie, aby z jeszcze większą drobiazgowością oddać majestat tego zadania. W ten sposób rodziło się dzieło ze wszech miar propagandowe, celowo napisane zwykłym i potocznym językiem, który miał przemawiać do matek i ojców w całym kraju. Steinbeck z wręcz baśniową prostotą ukazuje odrodzenie swojego kraju w obliczu realnego, militarnego zagrożenia. Wiele jest tu zdań motywujących i wychwalających system – „mamy najlepszych na świecie kandydatów na strzelców (…) wystarczy tylko poddać ich szkoleniu, dzięki któremu będą mogli w pełni wykorzystać możliwości współczesnej broni”. Pisarz tworzy niepokojące sceny sięgając do perspektywy aspektu czysto ludzkiego. Ostrożnie ujawniając kolejne fakty, wykorzystuje szczegóły narracji, by dozować napięcie. Jest więc to książka dotykająca moralnego sedna wkładu Ameryki w dzieło wojny i świadectwo przełomowego okresu w historii USA.

Autor książki „Na wschód od Edenu” był zapalonym pacyfistą, wierzył w możliwości pokojowego rozwiązania konfliktu. A jednak, po wydarzeniach z 1941 roku do głosu doszedł patriotyzm. Steinbeck stał się narzędziem w rękach amerykańskiej propagandy. Choć nie mógł wiedzieć, że ludzie których nakłania do wstąpienia do sił powietrznych zabiją tysiące cywilów i zrzucą bomby atomowe, trudno wybaczyć mu tę pomyłkę. Być może „Bomby poszły” są rolls-roycem w kategorii literatury propagandowej, trudno jednak czyta się je dzisiaj, mając w zanadrzu wiedzę, do czego ta książka się przysłużyła. Hemingway powiedział kiedyś, że wolałby raczej uciąć sobie trzy palce u ręki, którą rzuca, niż napisać taką książkę. To bardzo kategoryczna opinia, ale moje wrażenia są bliższe właśnie niej, niż zachwytom. Doprawdy trudno mi uwierzyć, że to książka tego samego Steinbecka, który z taką wrażliwością opisywał losy pokrzywdzonych warstw społecznych w „Gronach gniewu”.

Można zatem „Była raz wojna. Bomby poszły” przeczytać, chociażby po to, aby poznać inną stronę Noblisty. Z pewnością znajdziemy w niej ciekawy obraz rzeczywistości sprzed wielu lat. Wartość faktograficzna, pozostaje jednak jedną z niewielu jej zalet. Książka razi afektownym, banalnym językiem i wieloma przemilczeniami. O ile pierwsza część ma w sobie dokumentalny zapał i witalność, o tyle druga jest już czystym żartem z inteligencji czytającego, celowo wykreowanym mirażem dla osiągnięcia określonych postaw. Tym razem nie polecam.

Ocena



Recenzja "Dogman" Matteo Garrone

Reżyseria: Matteo Garrone

Czas trwania: 1 godz. 42 min.

Kraj produkcji: Włochy, Francja


Premiera polska: 14 września 2018 rok

Matteo Garrone, włoski reżyser, scenarzysta i producent, wielokrotnie nagradzany za "Gomorrę", "Pentamerona", "Reality" czy "Primo Amore",  wraca na ekrany polskich kin z nominowanym w Cannes
"Dogmanem". Autor "Ospiti", przenosi nas na nadmorskie pustkowia środkowej Italii, pogranicze prowincji Lazio i Kampanii. To w tej pozornie uroczej scenerii rozgrywać będzie się dramat człowieka zagubionego i nieprzystosowanego do wymagań otoczenia, w jakim przyszło mu żyć. Marcello, w którego wcielił się niesamowity Marcello Fonta (nagroda dla najlepszego aktora w Cannes) to drobny, antypatyczny i mało inteligentny człowiek wielkiego serce. Na co dzień kompetentny zaklinacz psów, właściciel psiego hotelu i troskliwy ojciec, para się także dilowaniem wśród lokalnych odbiorców. Jego głównym klientem jest Simone (Eduardo Pesce), były bokser, mięśniak, dla którego jedynym celem egzystencji pozostaje destrukcja i ćpanie. Swoją wrogą postawą i wszechogarniającym egocentryzmem zjednuje sobie coraz większe grono przeciwników. Gdy pewnego dnia postawi pod ścianą Marcello i każe mu wybierać między spokojnym życiem, a niepewnym łupem, ten podejmie karkołomną w skutkach decyzję.

"Dogman" podzielony został na dwie części. Pierwsza skupia się na otoczeniu zewnętrznym bohatera. Z uwagą śledzimy jego relacje ze społecznością lokalną, próby porozumienia się z brutalnym kolegą, spędzanie czasu wolnego z córką, zabiegi przycinania i piłowania pazurów czworonogim usługobiorcom, mecze piłki nożnej z sąsiadami. To alternatywna rzeczywistość, rzekome szczęście w które próbuje obwarować się nasz nietuzinkowy bohater. Baśń i codzienność wchodzą tu w osobliwy dialog, prowadząc nas nieubłaganie w stronę wiwisekcji obecnego w naturze człowieka zła i skrywanego szaleństwa.

Druga połowa filmu to poruszający portret człowieka opuszczonego, zdradzonego i postawionego w sytuacji granicznej. Garrone nie oszczędza ani Mercello, ani widzów. Z geometryczną szybkością wzrasta liczba scen wypełnionych przemocą, robi się duszno i parno od emocji. Kalejdoskop wydarzeń i towarzyszących im uczuć doskonale podkreśla sceneria odrapanych budynków, niszczejących pojazdów, walających się śmieci, klaustrofobicznych pomieszczeń, zaschniętych zacieków na ścianach i dotkliwej szarości. To w tym miejscu reżyser rozpisuje nam stopniowy proces zezwierzęcenia człowieka. Kreuje kronikę szaleństwa, dramat istoty pilnie potrzebującej akceptacji, która z żadnej strony nie może liczyć na pomoc. A wszystko zakończy się tak, jak zakończyć się musiało, w całkowitej izolacji i rozpaczy.

"Dogman" poraża wymową i zachwyca warstwą techniczną. Przepiękne zdjęcia przeplatane przez nasycone szarością kadry, powolne ruchy kamery podkreślające statyczność prowincji czy precyzyjne dobór detali, pogłębiają rolę aktorów jako figur, bardziej egzystujących niż grających. Hipnotyzuje też muzyka, która z jednej strony ma charakter narracyjny, z drugiej – słychać, że autor szuka w niej inspiracji w różnych obszarach muzycznych, próbując odszukać ekwiwalent dźwiękowy do charakteru postaci czy sytuacji, w jakiej się znaleźli. Dzięki tym przymiotom, film stanowi prawdziwy hołd dla sztuki audiowizualnej, a sceny nurkowania czy wspólnych chwil z dzieckiem na łódce niosą w sobie niesamowite pokłady liryzmu. 

Najnowsze dzieło twórcy "Gomorry" to fascynujące studium istoty zależnej. Stanowi przeciwieństwo klasycznego tematu wycofanego samotnika. Warto je znać przede wszystkim ze względu na niesamowitą rolę Marcello Fonta, który podobnie jak czynili to dawniej Buster Keaton czy Roberto Benigni potrafił połączyć i oddać wewnętrzne sprzeczności człowieka wrzuconego w spiralę zła. "Dogman" to także polemika z archetypem mężczyzny, szczególnie aktualny pejzaż złożoności męskiej psychiki. Bardzo dobry film, który miał potencjał, aby stać się najlepszym filmem roku. Zaszwankował jedynie brak harmonii między pierwszą, a drugą częścią dzieła, rozbieżność w estetyce uroczno-poetyckich scen szczęścia, z brutalnym i prostym w konstrukcji upadkiem moralnym głównego bohatera. To jednak tylko szczegół, który w ogólnym rozrachunku ma znaczenie marginalne. Absolutnie warto.

Ocena:  
 

Recenzja "Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej" Cezary Łazarewicz

Wydawca: Czarne

Liczba stron: 240

Oprawa: twarda

Premiera: 14 marca 2018 r.

Cezary Łazarewicz po otrzymaniu w 2017 roku Literackiej Nagrody Nike za książkę „Żeby nie było śladów” nie zwalnia tempa. Tym razem jego reporterskie oko skupia się na najgłośniejszej sprawie przedwojennej Polski, wielokrotnie przywoływanej w innych dziełach – między innymi w książkach „Sprawa Rity Gorgon” Marka Romańskiego, „Gorgonowa i inni” Edmunda Żurka czy filmie „Sprawa Gorgonowej” Janusza Majewskiego – historii morderstwa Lusi Zaremby.

Swoje dzieło autor „Sześciu pięter luksusu” dzieli z zamysłem na dwie jednostki, dzięki czemu ożywia i nadaje nowy blask, wydawać by się mogło, wyeksploatowanemu tematowi. Pierwsza, obszerniejsza część zawiera drobiazgowy opis wydarzeń pamiętnej nocy z 30 na 31 grudnia 1931 roku. To prawdziwy hołd złożony archiwistyce i bogatej bibliografii. Łazarewicz kreuje świat pełen detali, wychodzi jednak poza reporterski styl raportowania wydarzeń i skupia się na ludziach, ich odczuciach, myślach, troskach. Ważna jest tu też bezstronność, o którą autor dba w każdym słowie. Nie stoi po żadnej stronie, nie dorabia sztucznej rzeczywistości, nie powiela kalek. Przy użyciu swojej wyobraźni tworzy nam przestrzeń wyrazistą zarówno w mikro, jak i w makroskali. Stara się oddać społeczne nastroje, próbuje ukazać tragedię ze wszystkimi jej mitologicznymi aluzjami Portretuje nie tylko bezpośrednio zainteresowane strony, ale także adwokatów, sędziów, ekspertów, prokuratora, obrońców i opinię publiczną, która jeszcze przed rozpoczęciem procesu stanęła na stanowisku wszechwiedzącego medium, doskonale znającego winnego. Dzięki misternie utkanym wątkom i sieci hipotez, lektura tej części książki przypomina dramat sądowy.

Druga odsłona reportażu nadaje koloryt całej książce. W tym miejscu Łazarewicz przedstawia nam próby tworzenia alternatywnych rozwiązań zagadki, wraca do dowodów i próbuje je weryfikować nowoczesnymi narzędziami, rozmawia ze specjalistami od kryminalistyki i genetyki. Przede wszystkim jednak autor snuje tu relację o życiu córki Rity Gorgon, Romusi, która przyszła na świat w trakcie trwania procesu, podczas gdy jej matka przebywała w więzieniu. Od początku naznaczona piętnem morderczyni, musi radzić sobie z doskwierającą samotnością i ciągłą walką o dobre imię. Idzie przez życie ze ściśle określonym stygmatem, mimo swojej niewinności jest ciągle na nowo karana i skazywana na potępienie. To właśnie w tym miejscu dostrzegam potencjalną siłę tej książki, w przyznaniu się do bezradności wobec losów historii. Szkoda tylko, że wraz ze zmianą optyki, do głosu zaczyna dochodzić też autor, a nie wyłącznie jego bohaterowie.

„Koronkowa robota” to książka smutna, ale dzięki przyjętej koncepcji narracji – także dynamiczna. Na pierwszym planie pisarz stawia nam sferę kobiecości, ich potrzeby przynależności, odrzucenia, rozłąki, rodzicielskiej miłości. Pod względem faktograficznym nie wnosi ona nic nowego do sprawy (tym bardziej, że autor opiera się na konkretnych źródłach, pomijając milczeniem inne np. „Robotnika”, „Czas” czy „Gazetę Polską”) i odczytywanie jej wyłącznie jako elementu historii nie przynosi zadowalających efektów. Spojrzenie na dzieło z szerszej perspektywy, także jako na dramat potomków tragedii, dodaje jej znacznie więcej uroku, nie czyni jej jednak w żaden sposób lekturą wyjątkową. Łazarewicz stworzył dobrze zmontowaną literacką hybrydę, która dla jednych będzie powtórką z rozrywki, dla innych ciekawą książką detektywistyczną, dla jeszcze innych uroczym dramatem rodzinnym, a dla mnie jest jednak głównie konsekwencja poprzednich dzieł twórcy – połączenie znanych faktów z płytkim śledztwem. Na pewno czyta się ją dobrze i wartko, ale od reportażu historycznego oczekiwałbym jednak czegoś więcej, jakiejś wartości dodanej od autora, ot chociażby wyrzeźbienia pogłębionych portretów psychologicznych bohaterów i otoczenia bądź nowych faktów. Tego w książce Łazarewicza nie dostrzegłem.

Ocena: