Recenzja "Wybrani" Patricia Nieto

Wydawca: ArtRage

Liczba stron: 110


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Aleksandra Wiktorowska

Premiera: sierpień 2024 rok

Zwięzła, skondensowana, liryczna – mniej więcej taka jest książka „Wybrani” Patrici Nieto. W lato 2024 roku ukazała się ona w legendarnej serii Luneta, która mimo specyficznego układu grafiki, świetnego przygotowania (tłumaczenie, redakcja, korekta) i naprawdę dobrego doboru tematycznego reportaży, nie może się przebić do świadomości szerszego grona czytelników. Cieszmy się zatem póki jest, bo lada moment może jej już nie być.

W „Wybranych” przenosimy się do Kolumbii, konkretnie do miasteczka Puerto Berrío leżącego nad rzeką Magdalena. Przypuszczam, że niewielu z Was o nim słyszało, ja także wcześniej nie miałem z nim styczności. Tym bardziej polecam sprawdzić je w sieci, spojrzeć z różnych punktów widzenia na układ urbanistyczny, ubogie dzielnice i ten most, pod którym każdego roku przepływają ciała dziesiątek zamordowanych obywateli. Reportaż kolumbijskiej autorki jest właśnie próbą przybliżenia tego niesamowitego i tragicznego zjawiska, a jednocześnie hołdem złożonym lokalnym wierzeniom.

Złowienie ręki, nogi czy ludzkich obgryzionych kości nie jest niczym nadzwyczajnym nieopodal Medellin. Mieszkańcy są już do tego przyzwyczajeni, dzieje się to przecież od dziesiątek lat. Kim są ci, którzy tracą życie? Tego tak naprawdę nie wiemy. Rzadko też udaje się ich tożsamość zidentyfikować, a nawet jeśli już do tego dojdzie, trzeba na to czekać kilka lat. Władze, policja i inne służby wolą przeszkadzać niż pomagać.

W Puerto Berrío mówi się na nich N.N. Samozwańczy grabarz zabiera ich cząstki i chowa w bezpieczne miejsca. Tam przychodzą mieszkańcy. Wybierają jakąś ofiarę, towarzyszą jej, rozmawiają z nią, proszą o wsparcie czy dziękują za dane łaski. I tak toczy się ta opowieść, wokół codziennych trosk, ubóstwa, terroru, wiary.

Mamy już więc dwa powody do przeczytania „Wybranych” – nieporuszana do tej pory w Polsce tematyka (a w każdym razie nie w ostatnim czasie) oraz ukazanie życia obywateli niewielkiego miasta gdzieś po drugiej stronie globu. Ale na tym nie koniec zalet tego reportażu. Podoba mi się to, że obecność autorki została zredukowana do minimum. Patricia Nieto gdzieś tam jest, czujemy jej empatię, obserwujemy świat jej wnikliwym okiem, poddajemy się napięciu, które buduje. Jednocześnie nie słyszymy jej osądów, opinii czy prognoz. Stara się jak aparat – oddać świat, takim on jest naprawdę. Bez retuszu i koloryzowania. I przy okazji robi to na swoich zasadach. Nie szuka sensacji. Waży słowa. Układa je w dosadne zdania. Potrafi się wznieść ponad prozę codzienności. Nie kojarzę tak napisanego reportażu, a kilka ich w życiu czytałem.

Czy warto? Oczywiście. Te cztery wymienione powody nie wyczerpują atutów tej krótkiej książki. Chociaż nie jest też tak, że uważam tę lekturę za wybitną. Dostałem jednak to, czego oczekuję od non-fiction: prawdy, ukazania nieznanych mi zdarzeń, spojrzenia na nie z różnych stron, rzetelności, a także przemyślanego układu i języka. Nie zdziwię się, gdy okładkę „Wybranych zobaczę na krótkiej liście jakiegoś plebiscytu dla najlepszych reportaży roku 2024 w Polsce.

Recenzja "Powiedzmy, że Piontek" Szczepan Twardoch

"Powiedzmy, że Piontek"  to powieść Szczepana Twardocha
Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 254


Oprawa: miękka

Premiera: czerwiec 2024 rok

W co najmniej kilku recenzjach/opiniach o najnowszej książce Szczepana Twardocha czytałem, że autor napisał powieść nieoczekiwaną i świeżą. Maria Fredro-Smoleńska napisała wręcz, że autor „Pokory” „zaskakuje czytelników formą, fabułą, językiem swojej najnowszej powieści”. Ja tego wszystkiego niestety nie poczułem. Wręcz przeciwnie, odniosłem wrażenie, że „Powiedzmy, że Piontek” to utwór podsumowujący to, co obserwowałem w twórczości pisarza w poprzednich latach. Jest tu i fantastyka, i historia, i żeglowanie, i śląskość, i broń, i te słynne powtórzenia i jeszcze słynniejsze „to nie ma znaczenie” i wiele więcej.

Teraz będę trochę spojlerował, co jest mi potrzebne do przedstawienia pewnych interpretacji. W książce pojawiają się trzy odrębne wątki prowadzone i splatane przez postać Erwina Piontka. W pierwszej z nich emerytowany górnik postanawia spełnić swoje marzenie. Za oszczędności całego życia kupuje żaglówkę, którą zamierza opłynąć cały świat bez zawijania do portów. Ma świadomość, że wypłynięcie na pełne morze skończyłoby się rychłą śmiercią, dlatego krąży po Zalewie Rybnickim. Staje się lokalną sensacją odwiedzaną przez media, straż, a nawet przypadkowe osoby. I gdy już narracja zaczyna przypominać losy dozorcy Hirayamy z „Perfect Days”, następuje nagła zmiana.

Tym razem Erwin żyje u progu XX wieku w Niemczech. Zaciąga się na ochotnika do afrykańskich oddziałów Schutztruppen i rozpoczyna misję kolonizacyjną w Afryce. Tym razem jest więcej kurzu oraz rozkazów. I wreszcie trzecie wcielenie, stanowiące mocny komentarz do obecnej sytuacji geopolitycznej w regionie Europy Środkowo-Wschodniej. W niedalekiej przyszłości bohater zostaje zgarnięty przez służby bezpieczeństwa i postawiony pod ścianą – albo zerwie z rodziną i zostanie sobowtórem dyktatora Ludowego Państwa Polskiego, albo to koniec. Zgadza się, a przez różne zbiegi okoliczności jego pozycja w kraju powstałym po 2028 roku, gdy agresja Rosji wyraźnie przybrała na sile, stale umacnia się.

„Powiedzmy, że Piontek” jest książką o marzeniach. Twardoch nie daje jednak dużej nadziei na ich realizację. A przynajmniej nie w takim kształcie, jakbyśmy chcieli. To także powieść mówiąca o wpływie otoczenia na nas samych. Przez otoczenie rozumiem tu nie tylko wojny, władców czy napotkane charaktery, ale też wychowanie. Erwin Piontek w kolejnych wcieleniach jest tą samą osobą, tzn. powiedzmy, że nią jest. Bo przecież jego zachowania i reprezentowane wartości są inne. Różne, mimo że to nadal ta sama osoba. Najnowsza książka autora „Królestwa” jest też rozważaniem o samotności. Silnie eksponowany jest tu wątek porzucenia bliskich. Wreszcie trudno nie odczytywać tego utworu jako przestrogi. Nie tylko przed Rosją, ale także rządzącymi oraz ich interesami.

Na tym jednak nie koniec. W pewnym momencie Erwin buntuje się przeciwko postaci autora. Nie chce go słuchać i woli toczyć opowieść w swoim rytmie. Czy w ten sposób Szczepan Twardoch chciał nam pokazać, że nie zawsze da się panować nad siłą procesu twórczego? A może było mu to potrzebne, aby jeszcze mocnej podkreślić przemianę bohatera albo udowodnić, jak dużą rolę w interpretacji odgrywany my, czytelnicy? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, bo prawdę mówiąc ten zabieg zagubił mnie jeszcze bardziej w tożsamościowym labiryncie. Najbliżej mi do teorii, że miało to wszystko podkreślać iluzoryczność umiejscowienia człowieka w czasie i przestrzeni. Meandrowanie bytu między pragnieniami i rzeczywistymi doświadczeniami. Imitować autodialog, który i my prowadzimy ze sobą, ale boimy się pokazać go światu. Nawet jednak w tej interpretacji zabieg Twardocha wydaje mi się zwyczajnie niepotrzebny.

Nie będę tu upychał na siłę wątku pewnej trójcy, chociaż trzy osoby w jednej postaci raczej przypadkowe nie są. Autor mógł przecież stworzyć więcej wcieleń i to niekoniecznie obsadzić je w roli ducha dryfującego po wodach czy władcy narodu. Spuentuję te swoje wywody czymś innym. Szczepan Twardoch stworzył książkę w moim odczuciu rozczarowującą i powtarzającą to, co znam już z jego twórczości. Jasne, jest to w pewnym sensie rzecz autobiograficzna, akcentująca pewne istotne przemyślenia na temat świata i literatury (nie pisz, jak nie znasz się na temacie!), z drugiej strony jej wartość dla mnie, jako czytelnika, jest niewielka. Za dużo tu wtórności i zmienności. Szkoda.

Recenzja "Don Kichot z Manczy" Paul Brizzi i Gaetan Brizzi

Wydawca: Mandioca

Liczba stron: 192


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Paweł Łapiński

Premiera: 21 maja 2024 rok

Komiks „Don Kichot z Manczy” przeczytałem trzykrotnie. A właściwie to dwa razy czytałem, a raz tylko oglądałem. Pierwsza lektura pozwoliła mi skupić się na dialogach i fabule. I już tu poczułem duże czytelnicze spełnienie. Zmieścić tak grubą książkę na 200 planszach wcale nie jest łatwo. Trzeba było sporo wyciąć, skupić się na nieco innych wątkach, zmierzyć się też z problemem szkatułkowości. Paul Brizzi i Gaetan Brizzi wyszli z tych wyzwań obronną ręką, w czym z pewnością pomógł zabieg oddania narracji poczciwemu księdzu Mateo. Już na starcie opowieści widzimy starszą parę – oberżystę i jego żonę, która nieoczekiwanie natrafia na grób tytułowego bohatera. Radość z podłego losu ich dawnego gościa tłumi właśnie wielebny, a jego słowa rozpoczynają historię błędnego rycerza.

Nie będę jej tu opowiadał, bo pewnie znacie pierwowzór. A jak nie znacie, to poznajcie. Napomknę natomiast, że panowie Brizzi nieco ograniczyli wylewający się z kart książki humor. Jasne, tu też jest zabawnie, ale to jednak taki trochę śmiech przez łzy. Don Kichot widziany jest z różnych stron. A to patrzy na niego napotkany właściciel owiec, którzy karze leniwego poddanego, a to oglądamy go oczami jego wiernego giermka Sancho Pasibrzucha, a to znowu mówią o nim poszukujący go znajomi. To pozwala nam wyrobić sobie o nim opinię człowieka chorego. Nie marzyciela, niewinnego wariata czy nieszczęśliwe zakochanego, ale właśnie chorego. Don Kichot z Manczy popełnia błąd za błędem i chociaż jego pomysły bywają kuriozalne, a przez to zabawne, było mi go żal.

Przy tej pierwszej lekturze mocno zwróciłem uwagę na język: świeży, żwawy, lekki. Świetnie się to czyta, jeden wątek płynnie przechodzi w drugi, jest też spójność w stylu mówienia poszczególnych postaci. Nie brakuje zabaw słownych (Ziuta Wawrzyńcówna), co dodawało smaku całemu daniu. Komiks przeczytałem na raz. Zajęło mi to nieco ponad godzinę, ale dopiero po lekturze zdałem sobie sprawę, że wysokie tempo zdarzeń nie pozwoliło skupić mi się na warstwie graficznej.

I tak przejrzałem „Don Kichot z Manczy” kolejny raz. Już bez wczytywania się, a jedynie skupiając uwagę na ilustracjach. Jakie one są? Wielkościowo bardzo różne. Potrafią zajmować całą stronę, albo mieć mniejszy format. Niektóre skupiają się na szczegółach otoczenia (np. widzimy tam świeczniki, książki, zbroje rycerskie, obrazy itd.), inne przybliżają wyłącznie twarze bohaterów, redukując drugi plan do minimum. Świetnym zabiegiem było też użycie kolorów przy partiach stanowiących obraz widziany oczami Don Kichot. Te kilka stron walki z wiatrakami jest absolutnym mistrzostwem świata właśnie dzięki temu, że na przemian mamy tu rzeczywistość oglądaną przez Sancho i wizję obserwowaną przez głównego bohatera. Proporcje, cieniowanie, paleta barw – tu naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Trochę, jakbyśmy oglądali współczesną nam animację. Bo właśnie taki jest ten komiks – doskonale zmontowany i sprawnie opowiedziany.

I wreszcie trzecia lektura. Nie dawało mi spokoju, że Don Kichot jest tu inny nić u Cervantesa, albo może raczej inny niż obraz, który zapamiętałem z dawnego czytania. Poznawałem więc ponownie stronę po stronie, aby zwrócić uwagę na niuanse – mimikę, przemilczenia, padające nazwiska autorów książek. Tak, chciałem tam znaleźć jakieś niedopatrzenie albo błąd, coś co sprawi, że zmienię o nim zdanie. Nic takiego jednak nie zauważyłem. Bohater nie jest tu zatem niepoprawnym marzycielem, ale osobą chorą. Tak to widzę, chociaż przyjmuję też inne interpretacje. Czy to coś zmienia w moim odbiorze? Tak jak powiedziałem na początku – nie jest to dla mnie komedia, ale raczej słodko-kwaśna opowieść o pewnym zagubionym staruszku, który w imię dobra czyni to, co każdy z nas czynić powinien.

Podkreślam spektakularne wydanie i epicki rozmach, dzięki czemu komiks będzie idealnym prezentem dla wszystkich, którzy lubią zrelaksować się przy lekturze. Także trochę uśmiechnąć i zadumać nad losem bohatera. Taką popularyzację klasyki literatury, to ja rozumiem.