Najlepsze książki wydane w 2020 roku zdaniem Melancholia Codzienności

"Czteroksiąg" Yan Lianke - Państwowy Instytut Wydawniczy

W mitorealistyczna opowieści Lianke spotykają się religia i poddaństwo, inteligencja i naiwne dzieci, odpowiedzialność pisarza oraz tragedia ludzkości. „Czteroksiąg” jest czymś więcej niż literaturą, którą dobrze znamy. To jedna wielka układanka, w której każde słowo ma wiele znaczeń, a pojedyncze wydarzenie może być jasne tylko z pozoru. Im więcej kontekstów poznamy i głębiej będziemy szukać, tym zaczną nam się otwierać nowe szlaki interpretacyjne. To prawdziwy labirynt, który mam wrażenie, dalej w co najmniej połowie jest dla mnie nieodgadniony. Pięknie napisana książka która jednocześnie bawi i przeraża. Dzisiaj nie jest to żaden klasyk, ale za kilkadziesiąt lat nim będzie. To dokładnie ta sama półka co Kafka, Orwell, Huxley czy Camus. Najwyższa półka.

 

"Bez winy" Michael Crummey - Wiatr od Morza

„Bez winy” to na pewno książka wyróżniająca się. Nie tylko dobrym przygotowaniem autora, ale też sposobem kreacji świata. Uwagę zwraca dobry warsztat oraz starannie przygotowana kompozycja, w której możemy odnaleźć między innymi wspomnienia, symbolikę (na przykład tę z niedźwiedziami) czy klamrowy układ dzieła. Poza drobnymi niuansami, jest to bez wątpienia jedna z ważniejszych premier roku. Lektura nie będzie łatwa, z uwagi na potężny ładunek emocjonalny, który jej towarzyszy. Młode matki bądź kobiety w ciąży, lepiej niech wcale nie biorą jej do ręki. Wszystkim innym polecam ją z czystym sumieniem. To jedna z tych książek, o których zwykłem mówić, że są z innej epoki, z czasów, gdy autorzy pisali dokładnie to, co chcieli i jak chcieli. Bez oglądania się na mody, współczesne problemy czy zagadnienia postmodernizmu.

  

"Wzgórze przyśnień" Arthur Machen - Państwowy Instytut Wydawniczy

Pisarz mimo zawężenia perspektywy do zaledwie kilku postaci, miejsc i wątków zdołał we „Wzgórzu przyśnień” stworzyć wielowarstwową, subtelną powieść psychologiczną. Podejmowane przez Luciana wysiłki przekroczenia intelektualnych i klasowych barier pokazują, jak bardzo hermetycznym światem może być literatura, tak dawniej, jak i dzisiaj.  Aby uzyskać do niej stały dostęp, trzeba rozwinąć w sobie szczególny rodzaj pobłażliwości, której brak jest równoznaczny z upadkiem. Spełnienie marzeń może czasem bardzo dużo kosztować: utraconą miłość, szansę na zbudowanie rodziny, szacunek znajomych. Machen zdaje sobie sprawę, że pisząc tak wymagającą powieść, tworzy dla garstki odbiorców. Wiekowa, zaangażowana biznesowo osoba z czarnymi okularami na oczach czy miłośniczka wiktoriańskich wzruszeń, wzdrygająca się przed inscenizacyjnym polotem, odrzuci książkę, nie biorąc dla siebie nic. Autor jednak nie walczył o poklask jednego pokolenia, ale o wieczny szacunek w powykręcanych niszach. I zdecydowanie mu się to udało, o czym najlepiej niech świadczy status książki jako kultowej, wciąż wznawianej w Anglii. Całe szczęście, że udało ją się odczarować dla polskiego czytelnika.  

 

"Kieszonkowiec" Fuminori Nakamura - Kwiaty Orientu 

„Kieszonkowiec” nie byłby z pewnością tak dobry, gdy nie użyte przez autora chwyty uniezwyklające. Bardzo niewiele książek potrafi zdobyć się na tak niejasne i wieloznaczne kreowanie świata przedstawionego. Zachwyca też spójność nielogicznego i nieprzewidywalnego postępowania bohatera (dlaczego tak bardzo zależy mu na życiu tego dziecka?), z przemyślanym i dopracowanym konspektem zdarzeń. Pisarz z Japonii nigdzie się nie spieszy, lubi celebrować czynności swoich bohaterów. Często pokazuje ich działania od początku, aż do samego końca, bez zbędnego cięcia, czy skracania. Nadaje to książce magię poetyki realizmu. Fuminori Nakamura korzysta obficie z gotowych konwencji gatunkowych, ale jednocześnie kadrowe kalki i konserwatywną narrację podporządkowuje własnej, twórczej wizji. Dzięki temu autor „Dziecka z Ziemi” przekroczył problem gatunkowości, a jego książka gangsterska z elementami noir, to tak naprawdę unikatowy, artystyczny projekt, który w efekcie końcowym należy rozliczać nie tylko z misji niesienia rozrywki (spełnionej w 100%), ale także jako indywidualny eksponat sztuki. Porównania z egzystencjalizmem Camus i Dostojewskiego są tu jak najbardziej na miejscu!
 
 
 
„Od dwóch tysięcy lat” jest formą świadectwa egzystencji, wzbogaconą o autorski zamysł. Powieść-dziennik Sebastiana skonstruowana została na zasadzie niemaksymalistycznej: jako świadomy kompromis między doświadczeniem życia i jego artystycznym wyrazem. Chowanie się pod płaszczem literackich figur miało ważne znaczenie w latach 30. XX wieku, gdyż mogło ograniczyć niebezpieczeństwo i społeczny ostracyzm. Z perspektywy czasu możemy się tylko cieszyć z takiej konstrukcji. Umożliwia ona wgląd w życie inteligenckie szalonych czasów. Stanowi bezcenne źródło faktograficzne i dowód na to, że w każdym warunkach można zachować cywilizowaną, niepodległą duszę.

 

"Śmierć Jezusa" John Maxwell Coetzee - Znak 

Po lekturze czułem się jak Don Kichot (którego w książce jest zresztą całkiem sporo). Próbowałem przedrzeć się przez zasieki wiatraków ustawione przez autora, w celu znalezienia tego jednego ukrytego sensu, tego jednego właściwego ustawienia znaczeń. Tak jak u bohatera Cervantesa, tak i u mnie ta walka z góry skazana jest na pożarcie. Poczułem się oszukany i zdradzony. Przyzwyczaiłem się, że książki mają jasną interpretację, a nawet jeśli są jej pozbawione, zawsze istnieje jakieś logiczne wyjaśnienie. Tu jest inaczej. I znowu Coetzee mnie odrzucił, znowu się na niego obraziłem, a książkę chciałem skrytykować najlepiej, jak potrafiłem. Miałem zacząć od tego, że Maria nigdy by tak nie postąpiła, a skończyć na trywializacji języka. Tylko, to tak już po czasie, zdałem sobie sprawę jak niewielu pisarzy wzbudza u mnie tak skrajne emocje. Jak niewiele książek i sytuacji zapamiętuję i noszę w sobie przez lata. O jak niewielu pisarzach mogę powiedzieć „jego styl mnie wkurza”. A Coetzee to ma. Dlatego dostał Nobla, dlatego jest klasykiem i dlatego trzeba go czytać. Nawet jeśli nie wszystko od razu zrozumiemy.


"Zbój" Robert Walser - Państwowy Instytut Wydawniczy

Można powiedzieć, że „Zbój” jest napisany jako swego rodzaju manifest destrukcji – jedna historia niszczy kolejną, prowadząc nieubłaganie do morza zapomnienia. Nie należy przy tym zapominać, że w tych urywkach mieści się wielka mądrość, ironia, skrywany żart, ciągły ruch. Ale także uśmiech. Bo „Zbój” uczy, że nawet w otoczeniu szubrawców i chamstwa, warto wyluzować, zachować dobry humor i bawić się po zbójecku. W tym sensie wydane niedawno przez Państwowy Instytut Wydawniczy dzieło, jest tworem osobliwym, kunsztownym, niemożliwym do zaszufladkowania czy porównania, obrazem skazanym na pożarcie przez proste gatunkowe narracje. A przy tym powieścią, która nigdy nie zginie.


"Cudze słowa" Wit Szostak
- Powergraph

Ten krakowski dramat został zbudowany w przedsionku mitu. Literatura nie jest dla autora jedynie kreacją. Służy mu do konstruowania tożsamości człowieka zamieszkującego jego rzeczywistość. To dlatego każdy mówi swoim językiem. Słyszymy tu wysoki, profesorski styl człowieka ogarniętego narcyzmem, fantazyjną mowę dziecka, głos prostaczka, tyleż niepoprawny co melodyjny, jest też mowa kobieca, nasiąknięta cielesnością i emocjami. Mit pozwala dookreślić byt, zrozumieć, jakim uwarunkowaniom został poddany, w jaki sposób był szlifowany. Pozwala przetrwać, nawet po śmieci. Szostak wydobywa z tradycji literackiej to, co wielogłosowe i niejednoznaczne. W ten sposób jego opowieści tworzą szkatułkowe, odsyłające do wielu sfer, teksty. Jest tu przecież ważny wątek ojcostwa i błędów, jakie każdy z nas popełnia. W relacji mistrza z uczniem, możemy doszukać się nie tylko krytyki instytucji uniwersytetu, ale także wielu trafnych diagnoz na temat tego, jak ważne jest świeże spojrzenie na ewoluujące życie. Tych wątków pobocznych jest tu cała masa, o każdym można dyskutować godzinami. Między innymi dlatego „Cudze sowa” wspinają się na inny poziom literatury, górują nad tym wszystkim, co zwykło się u nas pisywać. To książka przemyślana, dopieszczona, spójna właściwie w każdej przestrzeni odczytania. 

 

"Całusy Lenina" Yan Lianke - Państwowy Instytut Wydawniczy

W Żywocie mieszka sto dziewięćdziesiąt siedem osób, w tym trzydzieścioro pięcioro ślepych, czterdzieścioro siedmioro głuchych, trzydzieścioro trzech kulawych. Jest jeszcze kilkudziesięcioro bez ręki, z brakującym albo nadmiarowym palcem, karłów i z innymi przypadłościami. Pewnego dnia ta społeczność stanie się główną atrakcją chińskiej społeczności - jednonogi mężczyzna pokonuje duże odległości; niewidoma kobieta słyszy opadające piórko; ofiara polio wciska stopę do butelki i tańczy na scenie. Zarobione w ten sposób pieniądze, zarządzający powiatem zamierza przeznaczyć na ... zakup mumii Lenina, która ma stać się atrakcją turystyczną pobliskich terenów oraz motorem napędowym gospodarki. Czy z tego szalonego pomysłu może powstać wielka książka? Tak. Jest tylko jeden warunek. Musi ją napisać Yan Lianke.

 

"Ostatnie lato rozumu" Tahar Djaout - Claroscuro

Sam nie wiem, co bardziej mnie w tej książce przekonuje: bliskie dokumentowi świadectwo z życia w obliczu wszechobecnego terroru, czy poetycka fraza, tak plastycznie oddająca uczucie zaciskającego się gardła. Na samo wspomnienie nadal przechodzą mnie ciarki. A przecież to nie wszystko, bo w tej króciutkiej powieści, jest zdecydowanie więcej napięcia i miłości. Tak, miłości właśnie. Do literatury i wolności chociażby.

 


"Złoty latawiec" Dezso Kosztalnyi
- Officyna

„Złoty latawiec” jest dla mnie przede wszystkim krytyką systemu edukacji, ale także ludzi, którzy wciąż w niego wierzą. Kosztalnyi nie boi się także ukazywać złej twarzy drugiej strony. Młodzież nie jest tu ukazano jako pokrzywdzona – oni także atakują. Novák jest dla nich tylko nauczycielem. Nie potrafią go sobie wyobrazić jako chorego, dziecko czy członka rodziny. Nawet jego ubrania wydają się być z innego materiału, ponieważ są ubraniami nauczyciela. Brak zrozumienia rani obie strony, a znalezienie konsensusu wydaje się niemożliwe w tak sztywnym świecie. Ta książka jest szalenie aktualna, szczególnie dzisiaj, gdy model pracy zdalnej uwypukla wszystkie wady wciąż funkcjonującego tradycyjnego modelu oświaty. „Złoty latawiec” stanowi tak naprawdę tylko przyczynek do dyskusji, który jest o tyle skuteczny, że autor wzniósł się ponad to co osobiste. Mimo, że w książce można doszukać się wielu biograficznych wątków (począwszy od postaci nauczyciela, a na podobieństwie miejsca akcji do jego rodzinnej Szabadki kończąc), powieść nie popada w tanie moralizatorstwo, nie poddaje się szantażowi emocjonalnemu. Jest konsekwentnie budowana w długich, naturalistycznych opisach oraz wiarygodnych, dopasowanych do wieku mówiących dialogach. Zachwyca szarym krajobrazem i głębią postaci. Trudno nie poddać się nostalgii. To dzieło zostało zrodzone z odważnej obserwacji by ranić, ale także by coś pokazywać i prowadzić do zmian. I tylko wielka szkoda, że po prawie stu latach niewiele osób wyciągnęło z tej pięknej lekcji jakiekolwiek wnioski.

 

"Drżę o ciebie matadorze" Pedro Lemebel -  Claroscuro

Gdy do publikacji książki szykuje się Wydawnictwo Claroscuro, można mieć pewność, że nie będzie to powieść jakich wiele. Czymś się wyróżni, coś pozwoli ją zapamiętać na długo. "Drżę o ciebie matadorze", przebija nawet te wygórowane oczekiwania. Dość powiedzieć, że to absolutna czołówka książek sygnowanych przez warszawskie wydawnictwo (a trochę ich czytałem). W wikipedii znalazłem taki oto opis fabuły "gejowska historia miłosna ubogiego mężczyzny i działacza antyreżimowej opozycji". Wystarczająco dużo, aby mnie zniechęcić do lektury. A jednak to co Lemebel wyczynia z językiem, to jak pomysłowo konstruuje swoją książkę, wreszcie umiejętność budowania napięcia - to wszystko jest jakimś majstersztykiem. Autor nie wdzięczy się, nie stara się być poprawny, ale z drugiej strony nie interesuje go także banalna krytyka i prowokacja. Jest szczery w tym co pisze. Przy okazji też zabawny i przerażający. To ta sama półka co Llosa czy Bolano. Jedno z odkryć 2020 roku. 

Recenzja "Nowele i opowiadania" Herman Melville

Wydawca: PIW

Liczba stron: 664


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Tomasz S. Gałązka, Barbara Kopeć-Umiastowska, Krystyna Korwin-Mikke, Adam Lipszyc, Krzysztof Majer, Marcin Rychter, Marcin Szuster, Mikołaj Wiśniewski

Premiera: 26 listopada 2020 rok

W ostatnich kilku latach Herman Melville ma szczęście do przekładów na język polski. Najpierw W.A.B. w ramach Kolekcji klasyki wydał „Oszusta”, a chwilę później Państwowy Instytut Wydawniczy rozpoczął publikację jego dzieł w nowej oprawie graficznej, proponując czytelnikom kolejno: „Moby Dicka”, „Billy’ego Budda” oraz „Taipi”. Teraz przyszedł czas na jeden, solidnych rozmiarów tom, w którym zawarto szesnaście krótkich utworów prozą, w tym najsłynniejsze „Benito Cereno”, „Weranda” i „Kopista Bartleby, czyli opowieść o Wall Street”. Oprócz nich uzyskujemy także dostęp do nowych tłumaczeń takich opowiadań jak: „Dwie świątynie”, „Skrzypek”, „Dzwonnica” czy „Galce”. Książkę kończy ponad siedemdziesięciostronicowe posłowie Adama Lipszyca i Mikołaja Wiśniewskiego, którzy zwracają uwagę na wiele kwestii interpretacyjnych i autobiograficznych.

Jeśliby przyjrzeć się biografii Melville’a łatwo można zauważyć, ze napisanie zamieszczonych tu tekstów zajęło mu nieco ponad dwa lata i przypadło na okres kryzysu twórczego, po którym amerykański pisarz zamilkł na długi czas. Po krytycznej i komercyjnej porażce „Moby Dicka” Herman Melville, który wówczas utrzymywał swoją żonę i dzieci, matkę i cztery siostry, rozpaczliwie potrzebował pieniędzy. Gdy otrzymał zaproszenie z miesięcznika Putnam’s Monthly Magazine do nadesłania krótkich opowiadań w cenie pięciu dolarów za stronę, zgodził się bez większego namysłu. Sprzedawał także opowiadania dla Harper’s New Monthly Magazine. Oba czasopisma miały jednak bardzo surową politykę redakcyjną, zakazującą wszelkich materiałów, które mogłyby urazić nawet najbardziej wrażliwego czytelnika z powodów moralnych, społecznych, etycznych, politycznych lub religijnych. To ograniczenie było wstrząsające dla amerykańskiego pisarza, którego najgłębsze osobiste i artystyczne przekonania wiązały się z wyzywającymi bohaterami i tematami. Melville kwestionował wiele emblematów, między innymi: istnienie cielesnego Boga, znaczenie dóbr materialnych, pojęcie dobra i zła absolutnego oraz prawo władz cywilnych i religijnych do nakładania sankcji na tych, którzy wyrażali poglądy odmienne od ustalonych norm. Rzecz jasna zainteresowane współpracą z pisarzem czasopisma nie publikowałyby artykułów, które otwarcie zajmowałyby się opiniami budzącymi sprzeciw wielu ich czytelników. To postawiło Melville przed pozornie nierozwiązywalnym dylematem: zignorować jego własne najsilniejsze przekonania lub pozwolić osobom od niego zależnym żyć w biedzie.

Melville znalazł rozwiązanie, które być może nie było idealne z artystycznego punktu widzenia, ale dawało mu dużo satysfakcji. Przedstawia w nim pozornie nieszkodliwe płaszczyzny, pod którymi gotuje się ten sam bunt i to samo kwestionowanie ustalonych idei, które charakteryzowały jego najbardziej kontrowersyjne powieści. Co więcej, historie te w alegoryczny sposób odzwierciedlają ten sam dylemat. Pod iluzyjnie niewinnymi wątkami, kryje się obraz udręczonej istoty ludzkiej przeklętej zdolnością widzenia więcej. W obliczu wrogości wynikającej z rzucenia wyzwania ugruntowanym przekonaniom beztroskiej większości, bohaterowie albo walczą ze światem, wycofują się z niego lub poddają mu się.

Nie sposób omówić książki bez odwołania się do moim zdaniem, najpełniejszego, najlepszego tekstu. W noweli „Kopista Bartleby, czyli opowieść o Wall Street” widzimy pierwsze niejasne poruszenie nadchodzącej rewolucji i obalenie kapitalistycznego modelu gospodarczego. Najpierw poznajemy narratora - człowieka, który z dumą określa się jako drobnomieszczański i wspomina nazwisko Johna Jacoba Astora, jednego z największych oligarchicznych wyzyskiwaczy północnoamerykańskiej rewolucji przemysłowej (później zmarłego podczas zatonięcia Titanica). Narrator to mały człowiek o małym umyśle - zagubiony w księgach rachunkowych i niezdolny do wyobrażenia sobie sprawiedliwszego systemu klas ekonomicznych. Nieco później do kalejdoskopu charakterów dołącza Bartleby. Ten podobnie poddaje się swojej pracy w sposób nieznoszący sprzeciwu. Jest produktywny i służalczy. To wszystko jednak do czasu podjęcia decyzji o pierwszej odmowie. Na początku ten bunt zostaje źle przyjęty przez narratora, który podejrzewa chorobę lub szaleństwo. Ale w miarę jak Bartleby posuwa się dalej w swojej opozycji do systemu, staje się on zagrożeniem zarówno dla struktury władzy, jak i otaczającej ją ideologii. Bartleby nigdy nie wyartykułował słuszności odrzucenia kapitalizmu, ale swoim działaniem zapowiada inny ustrój. Wiwatujemy, gdy spokojnie i stanowczo odmawia kontynuowania swojego poniżającego zadania. Choć Bartleby nie ma wykształcenia ideologicznego, wyprzedza Marksa i Hegla, wyczuwa fale, które wprowadzą ich w rzekę historii. „Kopista Bartleby, czyli opowieść o Wall Street” to jedna z ważniejszych nowel filozoficznych jakie kiedykolwiek napisano. Nieszczęsny kopista (trzeba zauważyć, że ówcześnie ten zawód był prestiżowy), który nie opuszcza biura, nic nie czyta, nic nie pije i na każde zlecenie lub prośbę odpowiada zawsze tymi samymi słowami, „wolałbym nie” stał się fenomenem kultury, inspirującym kolejnych twórców do nowych prób interpretacji (odwołania do postaci pojawiają się w literaturze - Giorgio Agamben, filmie – „Dogma”, serialach – „Ozark” i innych gałęziach sztuki).

Nie wszyscy bohaterowie opowiadań Melville'a wycofują się ze świata. Na przykład bohater „Skrzypka” odpowiada na pogardę dla jego poezji, porzucając swoją sztukę i próbując sił w innym rzemiośle. Jednak w tej historii, podobnie jak w „Kopiście…”, dostosowanie się narratora do standardów świata (w tym przypadku poprzez zaprzestanie tworzenia poezji, której świat nie docenia) jest aktem samooszukiwania się. Albo poezja Helmstone'a jest zasłużona, ale niezrozumiana przez świat, albo też jest naprawdę gorsza i w tym przypadku nie wyrzekł się niczego, ponieważ nic wartościowego nie posiadał. „Skrzypka” można czytać też autobiograficznie. Jak już wspomniałem w momencie jego powstawania Melville dołował, jego literatura została skrytykowana i nie pozwalała na samorealizację własnej ścieżki rozwoju. Czy więc autor oszukiwał sam siebie, czy może dokonał właściwego wyboru?

Te dwa przykłady ilustrują złożoność i głębię, które leżą u podstaw krótkich opowieści Melville'a. Jego historie mają charakter alegoryczny, wyrażają swoje idee raczej w formie przypowieści, a nie jako ekspozycje. Melville często przedstawia uwagi za pomocą emblematycznych symboli, takich jak ściany czy klaun. W swoich opowiadaniach, podobnie jak w powieściach, Melville podkreśla subiektywność, względność i niejednoznaczność. Różne postacie patrzą na tę samą sytuację z odmiennych perspektyw, brakuje za to wszechwiedzącej siły, która mogłaby rozwiązać wynikający z tego konflikt. Rzeczywistość nie jest statyczna i absolutna, ale zmienna i względna; ostateczna prawda, jeśli w ogóle istnieje, jest nieosiągalna.

Recenzja "Trylogia klimatyczna" Thomas Köck

Wydawca: ADiT

Liczba stron: 340


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Jacek Kaduczak

Premiera: grudzień 2020 rok

Zanim o samej książce, parę słów o autorze, którego obecność w Polsce jest raczej marginalna i zauważalna przede wszystkim dla krytyków sztuki. Thomas Köck to przedstawiciel młodego pokolenia austriackich dramatopisarzy. Urodził się w1986 roku w Steyr. Studiował filozofię, literaturoznawstwo i dramaturgię. Pracował w Theatercombinat, został zaproszony na Berlinale Talents z projektem filmu dokumentalnego o Bejrucie, był autorem-rezydentem w Nationaltheater Mannheim, nakręcił film krótkometrażowy dla ARTE, pisze blogi z kolegami przeciwko prawicy oraz przygotowuje koncerty z Andreasem Spechtlem pod szyldem Tańca Ducha. Jego teksty teatralne zostały do ​​tej pory przetłumaczone na jedenaście języków i były wystawiane m.in. w Burgtheater Vienna, Thalia Theater Hamburg w Schauspiel Leipzig, Schauspielhaus Vienna czy w Oper Halle. Interpretowano je także w Polsce, Włoszech, Brazylii, Meksyku czy Hiszpanii. Zdobyły szereg nagród, a sam Köck otrzymał stypendium im. Thomasa Bernharda w teatrze w Linzu oraz nagrodę dramaturgiczną Związku Teatrów Austriackich, a w 2018 i 2019 Mülheimer Dramatikerpreis. O randze tej ostatniej nagrody mogą świadczyć nazwiska autorów, którzy w przeszłości byli z nią wiązani: Heiner Müller, Martin Sperr, Elfriede Jelinek, George Tabori. Te nazwiska pojawiać się będą także w skojarzeniach, bowiem forma dramatu Köck w wielu miejscach przypominać będzie pisarstwo Bernharda, Jelinek czy Palmetshofera.

„Trylogia klimatyczna” składa się z trzech głównych części: raj.potop, raj.głód oraz raj.zabawa. Te z kolei każdorazowo dzielone są na kolejne trzy opowieści. Łącznie otrzymujemy zatem dziewięć historii, które łączą się nie tylko niezwykłością formy, ale także treścią, tworząc panoramiczny obraz krytyki kapitalizmu. Trudno w kilku zdaniach podsumować to, co się w tej książce dzieje, ponieważ tu wszystko się dzieje. Akcja została rozpięta na ponad sto lat. Mamy rozpadającą się rodzinę z klasy średniej dyskutującą o imperiach finansowych; boom kauczukowy, podczas którego niemiecki architekt wpadł na pomysł zbudowania opery w środku dżungli; syna czuwającego przy ciężko poparzonym ojcu, parę chińczyków uciekających ze zanieczyszczonej prowincji w Chinach do nielegalnej fabryki tekstyliów w Prato, pociąg pełen panikujących pasażerów, którzy odkrywają, że maszyna nie zatrzymuje się na żadnej stacji. Świat i gospodarka finansowa, wyzysk najsłabszych, polityka, uczucia, relacje rodzinne - o wszystkim tu mowa. Autor miesza także perspektywy – w pierwszej i trzeciej części mówi o zdarzeniach w makroskali, podczas gdy w środkowej, skupia się na pojedynczych przypadkach. To tam poznajemy ludzi zagubionych, samotnych, głodnych bliskości i awansu społecznego. Za wszelką cenę chcących się utrzymać w centrum wydarzeń, mimo że czasami trzeba udawać kogoś kim nie są, żyć w jawnym konflikcie z sąsiadami, albo nie mieć wątpliwości, co jest rzeczywistością, a co obrazem wyświetlanym na ekranie. W „Trylogii klimatycznej” porusza też to, jak Köck opowiada – zawsze z punktu widzenia człowieka, jego doświadczenia i wrażliwości, bez podawania rozwiązań wprost, bez zbędnego moralizatorstwa i opowiadania się za jedną ze stron.

Dzieło Köcka zaskakuje też dojrzałością formy. To triumf wyobraźni i talentu. Austriacki autor doskonale rozumie, że teatr to nie tylko historia, ale także struktura. Używa tu między innymi elementów dramatu starożytnego (chór), wewnętrznego monologu, poezji, teatru postmodernistycznego (pisanie bez znaków interpunkcyjnych, z małych liter). Köcka nie tylko dobrze się omawia i analizuje, ale także czyta i identyfikuje się z jego bohaterami. To dramat napisany z myślą o człowieku i dla człowieka (właśnie dlatego akcja osadzona jest w typowych dla rzeczywistości, ponurych miejscach: puste mieszkania, nocne ulice, zrujnowane przedmieścia), sztuka która chce być wystawiana nie tylko dla krytyków, ale też dla przeciętnego widza. Istotne jest tu tempo akcji, które dramatopisarz osobiście wyznacza w didaskaliach. Jednocześnie poza sugestią wykonawstwa, daje możliwość dowolnego skracania i wybierania tekstu. Nie narzuca też organizacji, jest otwarty na odmienne interpretacje.

Köck swój tekst przygotowywał w latach 2015-2017, jeszcze przed dynamicznym wzrostem zainteresowania tematyką klimatyczną. Być może dlatego jego dzieło jest tak dystopijne, pesymistyczne, unikające dawania nadziei czy pokładania wiary w młodszym pokoleniu. Dla niektórych może być to wadą, dla mnie jest zaś potwierdzeniem wielkości umysłu, który parę rzeczy przewidział, a resztę potrafił zespolić w jedną, działającą maszynę. „Trylogia klimatyczna” to tekst pełen pomysłów, barwny, żywy i ironiczny, aż do granic paradoksu. Bezlitosna gra słów i obrazów. Jakość utworu polega na tym, że autor po mistrzowsku wprowadza swoje myśli i skutecznie je realizuje. Ważne jest jednak nie tylko ilość poruszanych wątków, ale też to jak są one połączone, jak wchodzą w związki przyczynowo-skutkowe. Dzięki temu chciałoby się to monumentalne działo zobaczyć w teatrze już dzisiaj, tu i teraz. A później solidnie je przedyskutować, przemyśleć i spojrzeć na świat nieco inaczej.

Recenzja "Iskra i kamień" Paweł Hohmann

Wydawca: Instytut Literatury, Fundacja Lethe/Animi 2

Liczba stron: 272

Oprawa: miękka   

Premiera: 29 października 2020 rok

Pilna obserwacja życia winna dostarczać szerokiej palety tematów do przemyśleń. Dobrze tę kwestię rozumie Paweł Hohmann, którego debiut powieściowy „Iskra i kamień” zwyciężył w II Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką „Nowy Dokument Tekstowy” w kategorii epika i dzięki temu mógł ukazać się w koedycji Instytutu Literatury i wydawnictwa Animi2. Podobnie jak zeszłoroczny zwycięzca („Podzwonne dla Instytutu”), także powieść Hohmanna trudno uznać za niedojrzałą i obarczoną typową dla młodych twórców jednostronnością. Dobrze to świadczy o samym konkursie, na który w zeszłym roku odpowiedziało aż 308 literatów.

Wróćmy jednak do obserwacji. „Iskra i kamień” to nie tylko analizy bądź odwołania do biografii znanych reżyserów filmowych, ale i obrazy z życia codziennego. Także własne wspomnienia. Obcowanie z dziełem sztuki wiąże się nierozerwalnie z życiem tego, który wchodzi z nim w relacje, albo co ważniejsze, który je tworzy. Gdyby chcieć zamknąć opis recenzowanej książki w kilku słowach, można by powiedzieć, że jest to biografia ekscentrycznego reżysera filmowego. I zostawiając recepcję w tym miejscu, zabilibyśmy to dzieło. Umówmy się, Piotr Kłosowski (bo tak nazywa się główny bohater), to nie Tarantino (chociażby dlatego, że ten pierwszy nigdy nie istniał), a Hohmann (przy całej sympatii) to nie Stephen King, którego ludzie pewnie by czytali nawet wtedy, gdyby napisał instrukcję podpalenia jodły kaukaskiej. „Iskra i kamień” musi przykuwać uwagę czymś więcej, niż dobrze skonstruowaną postacią. Autor to rozumie, a co więcej potrafi te wnioski przekuć w czyn, dzięki czemu jego powieść można czytać na kilka sposobów.

Podstawową kwestią jaką rozważałem podczas lektury była relacja między realnością, a fikcją. Jak wiemy rzeczywistość składa się między innymi z fikcji. Szczególnie silne oddziaływanie ma chociażby wszystko to, co dzieje się w przestrzeni wirtualnej. Coraz częściej bardziej nam się coś wydaje, niż sensualnie istnieje; coraz więcej przeczytanych czy obejrzanych informacji bierzemy za fakt, nie sprawdzając ich fundamentów; coraz częściej surrealistycznym jest to, co jest realistyczne; coraz częściej empiria jest bardziej groteskowa i absurdalna niż sam absurd. Nie zdziwię się, jak któregoś dnia rzeczywistość po prostu zniknie i – co gorsze – niewielu to dostrzeże. Czy w tym kontekście napisanie biografii kogoś, kto nigdy nie istniał, nie jest równie, a może nawet bardziej sensowne, niż biografia realnego człowieka? Można mu przecież dodać odpowiednich cech, otoczyć określonymi postawami, sprawić, żeby wydarzenia układały się pod określoną strukturę. Można w ten sposób stworzyć dzieło totalne, ale to jednocześnie niebezpieczna zabawa. I znowu brawa dla Hohmanna, że nie zagalopował, nie zapomniał o czytelniku. ”Iskra i kamień” choć operuje na fikcji, jest tak naprawdę echem rozmów, wymienianych poglądów na temat życia i tego wszystkiego, co z życiem człowieka się łączy. Oczywiście wysnuwa wiele wątków z własnych przeżyć, z własnych doświadczeń, z obserwacji świata kultury. Traktuję tę książkę jako odpowiedź na wołanie Witolda Gombrowicza: „...dążyć trzeba do tego, aby w Polakach obudziła się świadomość nierealności tej fikcji, jaką żyją”. Dlatego Hohmannowi ufam, nawet jeśli jego postać jest tylko zmyślona.

Jest w tej książce coś jeszcze ważniejszego. Autor odrzuca prostą, pierwszoosobową, linearną organizację tekstu. Zamiast tego wprowadza polifonię. O Kłosowskim mówią różni ludzie: jego przyjaciele, wrogowie, zazdrośni o uznanie, mamy także dostęp do recenzji jego prac. W tej formule to nie autor mówi nam, jaki jest jego bohater, ale każdy czytelnik musi ten obraz zbudować sobie po swojemu. Ale czy na pewno? Kogo słuchać? Dlaczego słyszymy właśnie te osoby? Czy Kłosowski to człowiek wielkiego talentu, pracowity jak mrówka autor kultowych arcydzieł, czy może szaleniec, który uciekł z nękanego politycznymi ograniczeniami kraju? Wymiana myśli pozwala spojrzeć na problem z innej perspektywy, wejść w świat odczuć kolejnej osoby. Może także skłaniać do zadania ważnego pytania – czy to wszystko nie jest tak naprawdę kwestią doboru materiałów, czyli indywidualnego widzimisię biografa? Tak dochodzimy do drugiego bohatera książki. Narrator nie pozostaje tu niemy. Często i gęsto komentuje tak życie samego Kłosowskiego, jak i przytaczane słowa innych osób. Nie tylko kreuje obraz artysty, ale sam także pozostaje w centrum zainteresowania, chociażby dzięki temu, że jest niedopowiedziany, owiany tajemnicą. „Iskra i kamień” to tak naprawdę dwie biografie i trudno mi powiedzieć, która z nich jest ciekawsza.

Sporo w tej książce celnych obserwacji, interesujących konstatacji. Myśl lubi dryfować swobodnie, podrzucać niezwykłe skojarzenia. Nie zawsze są piękne, często zaskakujące. Pełne ironii i dwuznaczności. Autor chętnie daje się unosić na ich fali, bo też dzięki nim realizuje kolejny cel - portretuje całą minioną epokę. Ta powieść gwarantuje dużo pytań po lekturze – o naturę człowieka, o prawdę, o chaos informacyjny, o rzetelność pracy, ale także przemijanie, wartości i istotę wolności. Zapoznaje nas także z dwoma postaciami, która można lubić, bądź nienawidzić, ale nie można być wobec nich obojętnym. To naprawdę dobra książka. Do przemyślenia i ułożenia sobie tego świata po swojemu.