Liczba stron: 416
Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami
Premiera: 24 października 2018 r.
Veronique Olmi w jednym z wywiadów podkreśla, że
„Bakhita” nie jest biografią, lecz powieścią. Ta prosta myśl od razu powinna
nam wskazywać, jakiego typu utwór otrzymamy – zbeletryzowaną historię o czarnej
niewolnicy, która po wielu nieludzkich wydarzeniach została świętą. I w sumie,
mniej więcej tak jest, chociaż w moim odczuciu bardziej adekwatnym słowem dla
tej książki będzie relacja.
Zupełnie nie przekonuje mnie w tej książce to, co
recenzenci i komisje literackie podkreślają jako największy jej atut –
narracja. Francuska autorka pisze w trzeciej osobie, jako wszechwiedzące metrum.
Zna i podaje najważniejsze daty, miejsca, fakty i osoby bliskie sudańskiej
niewolnicy, całe otoczenie konstruuje jednak według własnego pomysłu. A trzeba
przyznać, że literacka wyobraźnia pisarki, połączona z oszczędną stylistyką, nie
nadaje opowieści głębi, wręcz przeciwnie, skupia się na fabularnym przekazie,
zupełnie odcinając się od niezbędnej w tego typu narracji płomienności. To
trochę jak z przypowieściami biblijnymi – z góry wiemy, że jej bohaterzy są
przekaźnikami określonych wartości, a brakuje im przymiotów czysto ludzkich –
małych radości, relacji z innymi, wątpliwości, dylematów, marzeń. Taka jest
Bakhita w interpretacji Veronique Olmi – postać ograniczona to kilku
szablonowych wymiarów. Niby odczuwa ból, tęskni za matką i siostrą, lubi
pracować w kuchni i dzielić się swoimi wyrobami z dziećmi, odczuwa stres przed
ceremoniami – wszystko to jednak jest mętne, pozbawione pierwiastka czysto
ludzkiego. I nie jest tu wyłączną winą kreacja samej świętej, ale także tego
wszystkiego, co stanowi tło. To ono powinno wyjaśniać jej zachowania, tłumaczyć
źródło odium, z którym przyszło jej się zmagać, a za które odpowiedzialne są
relacje międzyludzkie obok niej. Tymczasem wszystko to zostało sprowadzone do
hermetycznej mieszanki nienawiści, uprzedzeń i przejawów bliźniaczej miłości.
Każda postać drugoplanowa jest czarna lub biała, podobnie jak świat, który albo drastycznie rani, albo
daje spokój.
Olmi sięgnęła po motyw, który
w ostatnich latach śmiało wkracza do literatury pięknej, a odnosi się do
kwestii koszmaru czarnoskórych. Autorka nie ukrywa, że pisząc swoją powieść
była pod silnym wpływem prozy Colsona Whitheada, co wcale nie oznacza, że można
jej projekt wrzucić do tego samego worka, co prace Amerykanina. „Bakhita” to
może nienajlepiej podana, ale jednak poruszająca opowieść. Jej bohaterka
doświadczyła prawdziwej gehenny, była kilkukrotnie sprzedawana, całkowicie
pozbawiona praw i głodzona. Niezbadane szlaki ludzkiego przeznaczenia
przywiodły ją ostatecznie do klasztoru sióstr kanosianek, gdzie 9 stycznia 1890 roku przyjęła
sakramenty wtajemniczenia chrześcijańskiego. To w ten sposób przełamie ona
swoją niemoc, nauczy się mówić „nie”. Odnajdzie w męczeństwie Chrystusa swoją
własną historię i to jemu postanowi być wierna do końca. Jest to na pewno intrygująca,
pouczająca, prowokująca do myślenia i trochę przerażająca opowieść o losach
kobiety, która doświadczyła samej istoty zła. Tym bardziej mam żal do autorki, że źle dobiera tonację i wymiar
frazy do trudu retrospekcji. To bardzo indywidualny dramat i jako taki powinien
być rozpisany, bez zbędnej uniwersalności. Nie pomaga drobiazgowe ilustrowanie każdego
uczucia, ciągłe ukazywanie wszystkiego tego, co powinno samo wybrzmieć w
przestrzeniach tekstu.
„Bakhita” mogła być książką bardzo dobrą. Ma w
sobie przecież odrobinę subtelności, dosadności, lirycznego rytmu. A jednak nie
zagrało to jako całość. Winą jest topografia książki, kładąca akcenty na rzeczy
oczywiste, na wzloty i upadki, a pomijająca nostalgię codzienności. Veronique Olmi chciała stworzyć powieść
przefiltrowaną przez życiorys słynnej postaci, zamiast tego wyszła jednak
relacja, która nie broni się jako całość. Nie dostrzegam w tej książce oznak
artyzmu, a raczej solidną rzemieślniczą pracę, która zadowoli wszystkich
zainteresowanych postacią i problemem, ale pozostawi z niedosytem głodnych
literackich wrażeń.