Recenzja "Bębny nocy. Studium" Miljenko Jergović


Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 152

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 15 lutego 2019 r.

Miljenko Jergović w swoich utworach literackich konsekwentnie utrzymuje apolityczny kurs, mimo poruszania się po kruchym lodzie poszukiwania własnej i narodowej tożsamości. Jego dociekania są o tyle istotne, a zastosowana nonideologiczna metoda o tyle cenna, że pisarz pochodzi z bodaj najbardziej multietnicznego i wielokulturowego kraju Starego Kontynentu. Nie może więc dziwić różnorodność perspektyw malowanych na kartach różnych jego powieści, esejów, artykułów, dramatów. Tożsamość Jergowića jest w ciągłym ruchu, nieokreślona, niepewna i dryfująca między wciąż zmieniającymi się warunkami. Autor broni prawa do wolności wyboru, do nieskrępowanej możliwości konstruowania własnego ja. Broni też narodu, który z łatką miejsca konfliktowego boryka się od zawsze. 

Tożsamość jest jednym z głównych tematów jego powieści „Bębny nocy. Studium”. Ta, z pozoru błaha historia botanika i pamiętnikarza Josipa Gubernika, jest tak naprawdę wielowymiarową analizą Sarajewa i tamtejszej społeczności z okresu wybuchu pierwszej wojny światowej. Ale zanim o sednie książki, powiem jeszcze parę słów o samej treści, bo ta jest wręcz zdumiewająca. Bohater Jergovića jest autorem najwybitniejszego pamiętnika jaki kiedykolwiek wydano -  „Dziennik nocy sarajewskich”. Słyszeliście o nim? Pewnie nie, bo mimo przywołanych w tekście dwóch wydań książki (z 1946 roku i 1992 roku), mimo zakazu cytowania narzuconego przed spadkobierców Gubernika, wreszcie mimo przytaczanych opisów, tego dzieła jak i jego autora po prostu nigdy nie było. Miraż Jergovića wygląda wręcz baśniowo. Josip przybył do Sarajewa w przededniu wielkiej wojny, aby zbadać okoliczne stanowiska klonu jaworu, z którego powstają stradivariusy. Analityczne opisy tworzenia tego legendarnego instrumentu zaczynają stopniowo ustępować miejsca kolejnej postaci, chorwackiego poety Augustina „Tina” Ujevića. Tak oto literacka fikcja wchodzi w jak najbardziej realne życiorysy, a dwaj panowie niczym Elżbieta Drużbacka i Benedykt Chmielowski („Księgi Jakubowe”) stają się dobrymi znajomymi wspólnie obserwującymi zmiany dziejowe. 

Bohaterami Jergovića są ofiary wojny, których ta wojna wcale jednak nie zmienia. Wszelkie zło które na nich spada, nie jest złem wewnętrznym, integralną częścią Bośni, a raczej dziedzictwem innego świata. Autor „Sarajewskiego Marlbora” stoi tym samym w opozycji do znacznej części znanych pisarzy bałkańskich, którzy właśnie w różnicach rasowych, wyznaniowych i kulturowych kraju upatrują jego problemów. Dzięki tej perspektywie książkowe światy Jergovića są wielobarwne i różnorodne.  Doskonale tę kwestię widać chociażby w relacjach Gubernika z córką kobiety, u której zamieszkał. Jego szczera fascynacja prawdopodobnie autystyczną dziewczyną, budzi niemy podziw, ale też odwołuje się do subtelności romantyzmu. Wewnętrzna różnorodność kraju jest też rozpatrywana na fundamencie symbolicznym. Badania nad klonem jaworu pozwoliły wysnuć wniosek, że doskonałość drewna wcale nie opiera się na jego perfekcyjnym układzie, lecz na zniekształceniu i pofałdowaniu. Stąd też najlepsze skrzypce jakie kiedykolwiek stworzono, powstały na nienormowanych i nieco koślawych podstawach, co odczytuję także jako metaforyczne odniesienie się do społeczności Sarajewa. Jergovic broni zatem mozaikowości bośniackiego świata, metodycznie na naszych oczach niszczonego. 

Pisarz powiedział kiedyś „każde pisanie jest autoterapią, pisarz wszystko co pisze, pisze o sobie, pisze jako swoistą autobiografię. Niekiedy jest ona ukryta, czasem jawna. Nie interesuje mnie pisanie o czymś, w czym nie ma elementu traumy, ryzyka, dyskomfortu”. Zamiłowanie do ciągłego rozpatrywania sprawy bośniackiej wynika wprost z doświadczeń pisarza, który za wszelką cenę chciał zostać w ogarniętym zamieszkami Sarajewie. Dopiero po mniej więcej roku oblężenia, przeprowadził się do Zagrzebia, skąd mógł z dystansem śledzić dalsze losy rodaków. Jergović zna ten świat z autopsji, być może właśnie dlatego przedstawione obiekty, przedmioty i charaktery są wiarygodne, mimo że zmyślone. Historia Gubernika jest swoistym portretem, w swojej dosłowności wręcz fotograficzne ukazanym, przedstawiającym od wewnątrz trudny dla Sarajewa czas. Okres który zaczął się od jednego wielkiego wydarzeni i trwa nadal po dzień dzisiejszy.

Jest jeszcze jedna rzecz, dla której warto tę małą książkę poznać. Chodzi o zawarte w niej mądrości, ale też o pewien układ, z którego wyrastają piękne anegdoty o życiu, o historii, o sztuce. Punktem wyjścia do refleksji na temat kondycji człowieka Zachodu jest na przykład zegarek, z kolei wymyślone dzieło może być zalążkiem rozważań na temat respektowania praw autorskich. Są też dociekania o skali autyzmu na świecie i jego pochodzenia. Jest i wiele innych ważkich kwestii, a wszystkie wpleciono bardzo subtelnie w sieć książkowej fabuły. „Bębny nocy. Studium” to książka wielu atutów, tych  czysto artystycznych, ale także społeczno-historycznych. Autor unika wielu pułapek (stronniczości, polityczności, moralizatorstwa), a zamiast nich serwuje nam finezyjną opowieść o ludziach, o wojnie, o różnorodności i tolerancji. Urocze i inteligentne, zabawne i gorzkie. Bardzo dobre.

Ocena:


Recenzja "Feinweinblein" Weronika Murek

Wydawca: Wydawnictwo Czarne
 
Liczba stron: 216

Oprawa: twarda


Premiera: 3 kwietnia 2019 r. 

Czym jest Feinweinblein? To słowo zaczerpnięte z tradycji śląskiej, oznaczające potwora i to nie takiego zwyczajnego potwora. To nie jakiś smok czy inny tytan z ciałem konia. Feinweinblein jest anonimowy, nikt za bardzo nie wie jak wygląda ani po co przychodzi. Znane są jedynie ogólne skutki spotkania z potworem: stanie się coś strasznego. Właśnie takiego potwora Weronika Murek wplata w swoje trzy dramaty. Swoiste niewidoczne monstrum, które drąży ludzkie dusze od środka.

Metoda autorki „Uprawy roślin południowych metodą Miczurina” polega w dużej mierze na samoograniczeniu. Wypowiadane przez jej bohaterów słowa są jedynie pewnymi zalążkami zdań. To echa ich myśli, często skrywanych. Takich, które niekoniecznie mówi się głośno, przy ważnych wystąpieniach, a raczej używa się w rozmowach u kosmetyczki, w kwiaciarni czy przy targowym bazarze. Wszędzie tam, gdzie więzy poprawności się rozwiązują, a budowane przez lata zaufanie, pozwala na pewną dozę improwizacji. Właśnie to interesuje Murek – te wszystkie brudne i chore fantazje, te plotki i złorzeczenia, tak chętnie rzucane względem bliźniego swego, jak i siebie samego. Tego typu język naśladujący ustrukturyzowany chaos głosów nie jest niczym radykalnie nowym w literaturze. Podobne podejście do pisarstwa reprezentuje obecnie Dorota Masłowska. Każdy kto czytał „Innych ludzi” wie, że w zależności od osobniczych preferencji odbiorców powieść była oceniana jako objawienie lub bełkot, ponieważ granice języka nie są dekretowane prawem, lecz oscylują wokół uwarunkowań psychologicznych czytelnika. 

Weronika Murek mówi przy użyciu swoich bohaterów bardzo wiele, chociaż używa do tego zadziwiająco mało treści. Przyjmuje założenie, że skoro w sztuce nowoczesnej za dobrą monetę uważa się przekraczanie granic, ona woli pójść w kierunku dokładnie odwrotnym, wycofać się. I tak zamiast szerokiej przestrzeni ekspresji, widzimy inscenizacyjne zawężenie. Pisarka szuka swojego miejsca w skrajnie restrykcyjnym ograniczeniu formalnym. Ostatecznym punktem docelowym staje się uporczywe powtarzanie fraz i afabularność. Dramaty Murek bazują więc na minimalizmie, na prostych sformułowaniach, w których zawiera się maksimum znaczeń. Także na symbolice, jak chociażby w tytułowym utworze, gdzie radio wokół którego zbierają się mieszkańcy, jest zgrabną metaforą wyroczni, mającej powiedzieć zainteresowanym jak żyć. 

Tak jak książki Masłowskiej zaczęły mnie męczyć, tak „Feinweinblein” wręcz przeciwnie, stanowi wartość dodaną do teatru współczesnego w Polsce. Być może ta leksykalna asceza i denerwująca refreniczność bardziej pasują mi do sceny, niż domowego zacisza. Widzę w tym bardzo szerokie pole interpretacyjne dla twórców, którzy w życiu Rodziny Knauerów (oddali nazistom niepełnosprawnego umysłowo syna za radio i pięć marek), Świetlicowego i Świetlicowej (tęskniącymi za atrakcjami wojny, w tym za możliwością dorobienia się majątku) i Petenta (donosiciela i szabrownika), mogą na równi ujrzeć sztukę wypełnioną egzystencjalizmem i nihilizmem, fatalizmem i improwizacją, tradycją i przyszłością. Pokuszę się stwierdzeniem, że Murek pisze zagadkami do rozwiązania, które każdy może rozumieć po swojemu. To nawet nie jest literatura, tego się nie ‘czyta’, to albo się spróbuje rozebrać na czynniki pierwsze poprzez wnikliwą kontemplację i wsłuchanie, ale spłynie po nas jak pot, po kilkugodzinnej wspinaczce na Giewont. Trochę jak z czytaniem Borgesa: bez wiedzy i encyklopedii kultury pod ręką, lepiej do tego nie podchodzić.

Autorkę interesuje kilka spraw fundamentalnych, wokół których nakreśla swoje teksty. Przede wszystkim jest to uwielbienie historii, i to zarówno tej powojennej, jak i dawniejszej. Odwaga autorki przejawia się także tym, że nie boi się na karty swoich dramatów przywołać takich postaci jak Igna­cy Pade­rew­ski i Roman Dmow­ski, chociaż pełnią tu oni bardziej rolę masek, niż realnych bohaterów. W „Feinweinblein” to co dawne, przenika się z tym co obecne. Murek analizuje w ten sposób proces samostanowienia jednostki, źródła aktualnego kształtu tożsamości kulturowej i funkcjonujących systemów wartości. Jednak nie tylko ta historia przez wielkie H ją frapuje. Jest bowiem jeszcze kwestia przesądów i śmierci, ale też zielarstwa, które tak obficie eksploatuje w tych dramatach. Inspiracje wierzeniami ludowymi i dawnymi rytuałami sytuują jej twórczość w cieniu Wyspiańskiego, cieniu, z którego autorka chce się wydostać, tworząc własną metodę docierania do odbiorcy.

Weronika Murek świadomie zrywa z humanizmem i przyszytym do niego sloganem uniwersalizmu. Wyśmiewa groteskową umowność naszej rzeczywistości, droczy się z czytelnikiem i stawia na pozorny komizm. Mówię pozorny, bo na pierwszy rzut oka w żadnym z dramatów nie ma nic zabawnego. Ba, one kipią od smutku i pesymizmu. A jednak piszę o komizmie, bo wydaje mi się, że autorka śmieje się z naszej czysto ludzkiej kondycji, z naszych myśli, udawanych manier, szram na sercu. Także z naszej polskości. Kwintesencja tego rozbawienia tkwi w manifestacyjnych szczegółach, tak często trudnych do wyłapania w potokach wolnych myśli. Najdobitniej dostrzegam to chyba w „Wujaszkach”, być może najlepszym z tekstów tego zbioru. 

„Feinweinblein” jest lekturą szalenie trudną, przede wszystkim dlatego, że autorka zostawia duże pole do interpretacji dla twórców teatralnych. To oni powinni wypełnić ten strumień myśli, jakimiś zalążkami narracji, które jeszcze bardziej przyciągną myśli odbiorcy. Problemem może być też hermetyczność języka, często podążającego donikąd. Nie zmienia to jednak faktu, że Weronika Murek jest ważnym głosem na polskim rynku wydawniczym. Warto się w niego wsłuchać, bo w opozycji do masy, autorka „Uprawy roślin południowych metodą Miczurina” dobrze rozumie, że nasze korzenie mają znaczenie i warto się do nich odwoływać.

Ocena:


Recenzja "Wypędzenie Gerty Schnirch" Kateřina Tučková

Wydawca: Afera

Liczba stron: 448
 
Oprawa: miękka


Premiera: 4 kwietnia 2019 r.

W ciemne zwierciadło zagłady zaglądano już z bardzo różnych pozycji: historii, filozofii, gospodarki, socjologii, literatury czy myśli politycznej. Pytanie: „Jak to było możliwe?” dźwięczy echem drugiego, może jeszcze bardziej złowieszczego: „Czy zagłada była jednostronna i czy jej efekty odczuwamy nadal?”. Między innymi z tym tematem stara się zmierzyć Kateřina Tučková w „Wypędzeniu Gerty Schnirch”, jednej z najlepszych książek antywojennych, jakie dane mi było czytać w ostatnim czasie.

Trudno określić, gdzie tak naprawdę ta historia się rozpoczęła. Z pewnością ważnym punktem zwrotnym było wystąpienie prezydenta Czechosłowacji Edwarda Benesa, który dwunastego maja 1945 roku w Brnie zaapelował do obywateli czeskich o konieczności ostatecznego zlikwidowania problemu niemieckiego. Tak oto mieszkańcy krwi germańskiej, zmuszeni zostali do przymusowego opuszczenia i pozostawienia swoich dobytków, a także włączenia się w tak zwany brneński marsz śmieci, czyli transfer w kierunku granicy z Austrią. Upodleni, głodni, chłostani, walczący z tyfusem, często nadzy, musieli maszerować blisko pięćdziesiąt kilometrów pieszo, do nieznanej im przyszłości. Musieli to robić, ponieważ obarczono ich winą za piekło drugiej wojny światowej. I nie miało tu znaczenia, że większość z nich reprezentowała inny front, niż polityka Hitlera, że przez lata pracowali na chwałę narodu czeskiego. Jedynym kryterium doboru była krew, często zresztą mieszana.

Właśnie w te wydarzenia wplata autorka historię tytułowej Gerty Schnirch – córki Czeszki i faszysty. Gerta podążała morderczym pochodem razem ze swoją córką Barborą – owocem gwałtu. Walka o przetrwanie, jaką podejmuje bohaterka i jaką doskonale opisała pisarka, przenika się tu z bólem ukrywania własnego ja. Gerta wstydzi się swojego niemieckiego pochodzenia, kamufluje własną przeszłość i na siłę stara się stać kimś innym. W obozie przejściowym w Pohorelicach, do którego trafiła zamiast poza granicę kraju, dostaje nową tożsamość. Jako Gerta Schnirova pracuje wraz z innymi niewolnicami na roli u czeskich gospodarzy. Pomaga przy żniwach, oporządza bydło, a ostatecznie trafia także do pracy w urzędzie. Chce być traktowana jako Czeszka i robi wszystko aby tak ją postrzegano. Tylko Barbora ciągle przypomina jej, kim tak naprawdę jest. Jej ból, wątpliwości dotyczące tożsamości, są jednym z głównych filarów książki. Filarem o tyle istotnym, że wychodzącym poza okres wojenny, nakazującym bohaterce wtapianie się w tłum i tłamszenie indywidualnym ambicji także w czasie komunizmu.

Historia Gerty zostanie tu ukazana przekrojowo, aż do 2000 roku, kiedy to do władz zostaje skierowana odezwa z prośbą o wystosowanie oficjalnych przeprosin dla wysiedleńców. To będzie punkt kulminacyjny jej życia, a jednocześnie także moment śmierci. Wypełni się bowiem jej przeznaczenie, po rehabilitacji nie pozostanie jej żaden cel dalszej egzystencji. Kateřina Tučková nakreśliła nam portret kobiety wrzuconej w wir wojennej katorgi. Gerta każdego dnia potykała się o nowe kłody pod nogami. Śmierć matki, gwałt, mordowanie koleżanek, utrata majątku, porzucenie przez partnera, katastrofalne warunki mieszkalne, ubóstwo. Wachlarz okrucieństw z jakimi przyszło się jej mierzyć jest nieprawdopodobny. Niewiele osób byłoby w stanie psychicznie wytrzymać ten ogrom niezasłużonych cierpień. A Gerta trwała nadal, potrafiła odnajdować się w tych szalonych czasach, głównie dzięki miłości do córki. Wiedziała, że choć swojego losu i fatum nie odwróci, może dać nową szansę Barborze. Bo „Wypędzenie Gerty Schnirch” jest nie tylko porażającym obrazem okrucieństwa wojny, ale także wyrazistą historią rodzicielstwa, i to wieloaspektowego. Z jednej strony mamy tu miłość do matki i córki, z drugiej także rodzinną przemoc i nienawiść w stosunku do brata i ojca. Nienawiść o tyle pięknie rozpisaną, że ostatecznie spiętą klamrą rodzinnej więzi, która pokona każdy podział.

Zadaniem tego typu literatury, obok oczywiście poruszenia czytelnikiem, jest precyzyjne przybliżenie nastrojów tamtego okresu. I to niewątpliwie Kateřinie Tučkovej się udaje. Dzięki kilku narratorom, historię czytelnik nieustannie widzi tu z kilku perspektyw, dzięki czemu może na własnej skórze doświadczyć, ile mrocznych, często brutalnych zdarzeń miało wówczas miejsce. Autorka nie szczędzi nam barbarzyńskich opisów znęcania się i mordowania, mieszając je z subtelnymi charakterystykami swoich postaci. Namacalność jej opisów idzie w parze z unikatowością poruszanej tematyki. Niewiele bowiem do tej pory napisano o tym problemie światowego konfliktu, przynajmniej na fundamencie literatury pięknej. Wojna zostawiła spustoszenie na wszystkich frontach konfliktu w bardzo rożnych formach i nie sposób tak naprawdę mówić o proporcjach strat. Czeska pisarka pokazuje, że granica między drapieżcą i ofiarą jest bardzo cienka.

Odnoszę wrażenie, że Kateřina Tučková postawiła sobie szerszy cel, niż tylko pisanie o wojnie. Stąd tak drobiazgowy, wręcz mozaikowy układ książki. Na ponad czterystu stronach przywołuje wiele wydarzeń z różnych etapów życia bohaterki. Od młodości, aż po okres terminalny. Retrospekcje, różne punkty widzenia, wejście w głąb ludzkiej psychiki, historyczne statystyki i szczegóły pracy reporterskiej – to wszystko zostało podporządkowane pewnej strukturze. Dlatego też uwaga przesuwa się z całościowego ujęcia skutków wojny – począwszy od politycznych przepychanek, rasowych walk, poprzez ludobójstwo, a skończywszy na zbrodniach wojennych – ku samej zagładzie. Bo ta zagłada oddziałuje na całe życie, nie tylko na bieżący strach o zachowanie życia, ale też na dalsze powojenne trwanie i przekazywane kolejnym pokoleniom wartości.

I mógłbym tak ciągnąć te wątki interpretacyjne, bo jest ich w „Wypędzeniu Gerty Schnirch” cała masa. Są też odwołania do kultury, jak choćby nawiązanie do malarstwa Kamila Lhotáka czy zabawa w skojarzenia z filmem „Judex” (poprzez grę nazwiskami i odwrócenie motywów). To powieść wielowymiarowa, daleko wykraczająca poza to, co zwykło się nazywać prozą wojenną. Piękna zarówno  w zakresie kompozycji, prawdy historycznej, stylu, głębi psychologicznej, odwagi. Tu każdy mówi swoim specyficznym, dawnym językiem (lub młodzieżowym, jeśli narrację prowadzi młoda Gerta i Barbora), przez co wiarygodność samej historii idzie w parze z jej jakością. To bez wątpienia jedna z tych wielkich i wymagających książek, które pozostają na zawsze. Po skończonej lekturze czułem się jak człowiek wychodzący spod czaszy wielkiego dzwonu: oniemiały i roztrzęsiony. Cała ta dokumentalna wyprawa po pamięć przysypaną warstwą zapomnienia i przemilczenia, każde słowo które autorka do tej drogi używa, wydaje się mieć serce i wyraża najgłębsze pokłady emocji, jakie pisarz może przekazać swoim czytelnikom. Chylę czoła i dziękuję Wydawnictwu Afera i tłumaczce Julii Różewicz, za pierwszą bardzo dobrą powieść wydaną w Polsce w obecnym roku, którą miałem okazję poznać.

Ocena: 
 

Recenzja "Pewnego dnia" Zsófia Szilágyi

Reżyseria: Zsófia Szilágyi

Czas trwania: 1 godz. 39 min.

Kraj: Węgry
 
Premiera polska: 26 kwietnia 2019 r

Dość często bywa tak, że najgorszym z możliwych więzień jest nasze własne życie. Utarte schematy postępowania, mechaniczne przyzwyczajenia, monotonia, zasady, których przestrzegamy i te, które łamiemy, sposób działania, jaki nabyliśmy i w jaki wrośliśmy. Taki właśnie świat przedstawia nam Zsófia Szilágyi w swoim pełnometrażowym debiucie. kreśli losy kobiety (fantastyczna rola Zsófia Szamosi) wychowującej trójkę dzieci, z mężem, który zamiast wsparcia oferuje jej jedynie dodatkowe problemy. 

Szilágyi nie rozpieszcza widzów na fundamencie narracyjnej klarowności. Praktycznie całego otoczenia, zalążków fabuły domyślamy się z półsłówek i subtelnych sugestii, a sens i kluczowe zdarzenia, jak romans męża, możemy wychwycić jedynie z ekspresji głównej bohaterki i urywanych dialogów. W tym jednak właśnie tkwi jakość „Pewnego dnia”, w którym do przekazania skali dramatu przeżywanego przez główną bohaterkę wystarczy pół gestu czy delikatna mimika. Tak oto zwykła codzienność nie nudzi, ale wręcz przeciwnie, domaga się ciągłego skupienia na detalach. Znaczenie ma tu bowiem wszystko – śniadania, mycie zębów, pakowanie do szkoły, lodówka pełna kolorowych magnesów, piętrzące się ubrania na kanapie. Choć przeważająca część kadrów koncentruje się na twarzy Anny, której skinienia i drgnięcia mówią więcej, niż wszystkie dialogi, istotny jest także drugi plan, bo to on buduje kontekst całej opowieści i nadaje mu cechy autentyczne.

Film Szilágyi płynie wolno, jak życie, ale jednocześnie daleko mu do sennego klimatu. Zamknięte przestrzenie i ciasne kadry potęgują uczucie osaczenia i zagubienia głównej bohaterki. I choć Anna będzie z domu wychodzić – jak chociażby podczas zacięcia zamka w aucie czy jazdy z Simonem, zawsze będą to jednak momenty narastania kolejnych problemów. Bo tym właśnie jest jej życie – ciągiem problemów do rozwiązania. Jej syn będzie komunikował jej, że dostał bata z matematyki za brak pracy domowej, a dodatkowo że zapomniał stroju na wf, co ostatecznie okaże się kolejnym wybiegiem i kłamstwem, na które Anna nie może się nabrać. Musi być ciągle czujna, gotowa na nowe kłody rzucane pod nogi. W innej scenie dowie się, że nie zapłaciła ubezpieczenia, przez co wstrzymano jej kredyt. I tę sprawę załatwi sama, bo przecież mąż myślami jest gdzie indziej.

Anna jest kobietą przemęczoną, ale też czujną, gotową do walki o dobro swoich najbliższych. Problemy życiowe i finansowe wcale nie odwodzą jej od chęci dawania dzieciom tego, co ma najlepsze. Właśnie dlatego Simon będzie chodził na szermierkę, a Hedi do szkoły baletowej. Feministyczne zogniskowanie „Pewnego dnia” umożliwia interpretowanie filmu w kategoriach próby zbudowania synekdochy sytuacji kobiet we współczesnym świecie, jako osób, od których wymaga się całkowitego oddania swojego ja, na rzecz młodszego pokolenia. Można też potraktować ten obraz jeszcze z szerszej perspektywy i dostrzec w nim uniwersalny krajobraz zmagań jednostki z wielowymiarowym osaczeniem przez relacje i oczekiwania społeczne. 

„Pewnego dnia” to też film ponury i gęsty, pełen napięcia. Brakuje tu miejsca na optymizm czy nadzieję. Trudno jednak przecenić delikatność, z jaką reżyserka do spółki z aktorami (tymi profesjonalnymi, jak i dziećmi) zarysował wiele różnorodnych, ostrych znaczeń w cichej i kameralnej historii kobiety zmagającej się z trudnościami życiowymi. To film, pomimo swej inscenizacyjnej i fabularnej oszczędności, bardzo intensywny. W zamian za skupienie oferuje cały wachlarz doznań w sferze psychologicznej, pozwalający nie tylko uwierzyć w oglądaną historię, ale i się z nią w pewnym stopniu utożsamić, spojrzeć na nią z naszą codzienną, indywidualną empatią.

„Pewnego dnia” to dzieło, które w delikatny i zniuansowany sposób wchodzi w dialog o wewnętrznych turbulencjach i niepoddaniu się stygmatyzacji związanej z płcią i oczekiwaniami społecznymi. Szary obraz naszych małych rzeczywistości, który może być powodem refleksji nad naszym własnym życie. To także niespieszny, pragmatyczny i liryczny pejzaż świata wypełnionego szarością, zakończony symboliczną sceną zabawy w chowanie się pod stołem. Bo czy i my często nie lubimy chować się z naszymi problemami i troskami? Czy i my nie potrzebujemy czasami bliskości, zrozumienia i miłości? I co ostatecznie  z tym robimy?

Ocena: