Recenzja "My" Eugeniusz Zamiatin

Wydawca:
Rebis

Liczba stron:  248

Oprawa: zintegrowana

Tłumaczenie: Adam Pomorski

Premiera:  15 września 2020 r.

Zamiatin powieść „My” pisał w latach 1920-1921. Jest to jedna z klasycznych książek antyutopijnych, pierwowzór dzieł Huxleya i Orwella. Moje uwielbienie dla „Roku 1984” i „Nowego wspaniałego świata” są bezgraniczne. Wizje przyszłości, które służą ukazaniu naszych ludzkich słabości z każdym rokiem stają się coraz bardziej rozpoznawalne i popularne. Jednym z kluczowych elementów dobrej książki antyutopijnej jest na pewno wiarygodnie zarysowany i przemyślany świat. I tego Zamiatinowi odmówić nie można. Mamy tu interesujące rozwiązania przestrzenne (szklane domy, latające pojazdy), odpowiednie do opisanych czasów prawa (nielegalne macierzyństwo, dekalog godzinny, dni seksualne), święta (dzień jednomyślności), instytucje (urząd opieki). Wszystko to daje nam klarowne wyobrażenie o tym, jak ten świat działa. Innym kluczowym czynnikiem sondującym jakość dzieła tego typu są postaci. I podobnie jak powyżej, tak i w tym wypadku Zamiatin wykreował grupę interesujących bohaterów: wątpiącego Д-503, walczącą I-330, sentymentalną O-90, lirycznego R-13, tajemniczego S, romantyczną Ю czy władczego Dobroczyńcę. Są to bohaterowie jednowymiarowi, co jednak nie przeszkadza w odbiorze. Taki właśnie był zamysł autora, tak to miało w jego świecie wyglądać. Ludzie pozbawieni są woli, muszą przyjmować z góry określone modele działania i myślenia. Ostatnim ważnym ogniwem dobrej antyutopii są wydarzenia i styl w jakim zostały opisane. Zamiatin postawił na swój własny język. Jest on toporny, osobliwy, skrótowy, symboliczny. To nie jest proza, jaką chciałoby się czytać po ciężkim dniu pracy. Nad każdym zdaniem trzeba się szczegółowo pochylić, odnaleźć drugie, a czasem nawet trzecie znaczenie. Lektury nie ułatwia też namnożenie znaków, przez co powieść może momentami przypominać zbiór zadań z matematyki. W warstwie fabularnej będą z kolei pewne zaskoczenia, choć niekoniecznie dla osób oczytanych w fantastyce. Seks na kartki czy szklane domy? Fajne pomysły, ale to trochę za mało, by w czasach obecnych rządów w Polsce, stratować  czytelnika. I faktycznie „My” nie miażdży, nie gruchota kości, ani nawet nie rozkuwa kajdan narzuconych przez społeczne zwyczaje. Kolejna lektura książki utwierdza mnie w przekonaniu, że to przede wszystkim historyczna ciekawostka. Szanuję za odwagę, za spójność wizji, za sam pomysł na mówienie o świecie (chaos też ma przecież jakiś urok). Wolę jednak antyutopie prostsze, trafiające do serca, też takie, które pozwalają mi spojrzeć na wykreowany pejzaż, przez pryzmat własnego otoczenia i doświadczenia. „My” pozostanie dla mnie mroczną wizją świata, który jest równoległy do ziemskiego i mimo wielu zbieżności i zawartych uniwersalnych prawd, niezależnie czy upłynie kolejne 100, 500 czy 1000 lat, nadal będzie tylko atrakcyjną bajką dla dorosłych.  

Recenzja "Rok zająca" Arto Paasilina

Wydawca:
Książkowe Klimaty

Liczba stron:  208

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Sebastian Musielak

Premiera:  26 sierpnia 2020 r.

„Rok zająca” jest trzecią książką Arto Paasilina wydaną w Polsce. Wcześniej Wydawnictwo Kojro zaproponowało czytelnikom „Fantastyczne samobójstwo zbiorowe”, a Punkt „Wyjącego młynarza”. Po kilku latach przerwy Książkowe Klimaty przywracają pamięć o tym niezwykłym fińskim pisarzu. Człowieku, który rozsławił literaturę swojego kraju na świecie bardziej, niż nagrodzony Noblem w 1939 roku Frans Sillanpää. W czym tkwi sedno poczytności jego książek? Przede wszystkim, w humorze.

Paasilina urodził się 20 kwietnia 1942 roku w Alakylä, małej miejscowości położonej w Laponii. Pochodził ze średniozamożnej rodziny, co nie przeszkodziło jego rodzicom wychować kilka znanych osób. Jego bracia Mauri i Erno byli pisarzami, Reino jest znanym fińskim dziennikarzem i politykiem, zaś Sirpa Paasilinna-Schlagenwarth była malarką. Arto początkowo pracował jako dziennikarz. Zwiedził kilka redakcji, aż pewnego dnia 1975 roku stwierdził, że dziennikarstwo jest zbyt powierzchowne i pozbawione  sensu. Tak właśnie rozpoczął nowy etap swojego życia. Sprzedał łódź, a za zarobione pieniądze sfinansował pisanie „Roku zająca”. Książka właściwie z miejsca stała się bestsellerem, a do dzisiaj przetłumaczono ją na około dwadzieścia języków. Paasilina pisał dużo, o czym najlepiej niech świadczy fakt, że wydał 36 powieści. Czytelnicy zwykli mawiać, że „coroczny Paasilinna jest tak samo ważnym elementem fińskiej jesieni jako spadające liście brzozy”. To jednak „Rok zająca” jest jego najważniejszą i najbardziej rozpoznawalną książką.

Ci, którzy lekturę książki mają już za sobą, z pewnością zauważyli pewne analogie. Vatanen, główny bohater książki, jest wypalonym pracą dziennikarzem. Wracając z kolejnego zlecenia ze swoim fotografem, opuszcza pojazd i idzie odszukać potrąconego zająca. Tak właśnie porzuca wszystko to, co bardzo go uwierało: żonę, zawód, dom, monotonię, a nawet łódź (!), którą sprzedaje dla realizacji swojego szalonego planu. Od tej bowiem chwili Vatanen chce żyć pełnią życia. Jeździć po kraju bez celu, zajmować się swoim króliczkiem, podejmować dziwnych zajęć, nocować u przypadkowo spotkanych osób, zapijać się bez pamięci. I to mu się świetnie udaje. Kolejne rozdziały książki, ukazują co raz to dziwniejsze inicjatywy oderwanego od świata Vatanena. A to wyląduje na jakimś prowincjonalnym posterunku, gdzie nie ma osób decyzyjnych i nikt nie wie, co z nim zrobić, a to znowu zaręczy się z piękną niewiastą, o której nic nie wie, a to w jeszcze innym momencie będzie musiał ścigać skradzionego zająca do Skurwielówki. Jest więc dynamicznie, groteskowo i oryginalnie. Można by powiedzieć, że wręcz błaho, tym bardziej że użyty język, jest wyjątkowo prosty.

Odnoszę wrażenie, że właśnie na tej płaszczyźnie dzieło Paasilina odczytał Marc Rivière, którego film „Le Lièvre de Vatanen” miał w 2006 roku być poświątecznym hitem we francuskich kinach. Nie udało się, co wcale mnie nie dziwi. Ta ekranizacja została spłycona do najmniej istotnych kwestii i dialogów. Reżyser z Paryża zupełnie pominął chwile spowolnienia, które co jakiś czas w „Roku zająca” się trafiają. I mają w tym jakiś cel. Paasilina pisał o sobie, ale odwoływał się też do ogółu fińskiego społeczeństwa. Ważnym tematem książki jest przecież refleksja nad pustką i bezsensownością współczesnego konsumpcjonizmu. Nie przez przypadek sławny dziennikarz, który ma wszystko w garści, okazuje się chory na sercu, a zraniony zając, który sam skazany jest na pożarcie, reprezentuje wolność i szczęście. Tę prostą figurę Marc Rivière ignoruje i na siłę stara się wykreować nowe „Taxi” w otoczeniu fińskiego śniegu. Najważniejszy w jego filmie jest absurd i przestrzeń. Nie mają one jednak uroku niewielkich fińskich wiosek, przykurzonych, pozbawionych marzeń wieśniaków, czy wysokich, pachnących lasów. Finlandia w oku Rivière’a to kraina śniegu, w której wszystko może się zdarzyć. Zupełnie inaczej do tematu podszedł Risto Jarva, praktycznie całkowicie zapomniany fiński reżyser filmowy. W jego interpretacji „Rok zająca” staje się dramatem człowieka zapędzonego przez życie. Vatanen jest tu ciągle ścigany przez cywilizację, a kolejne próby powrotu na łono natury, tylko tymczasowo odkładają w czasie nieuchronną konfrontację. „Zajęczy rok” jest nostalgiczny i spokojny. Czuć w nim duszę człowieka, dla którego Finlandia nie jest tylko pejzażem, ale też krainą ludzi dotkniętych poczuciem życiowej porażki, zdolnych jednak do niepoddawania się losowi. Jarva potrafi przebić się przez warstwę smutku, by zaoferować widzom porcję optymizmu i zaraźliwego poczucia humoru. I tak właśnie odczytuję bajkę Paasilina o króliku – jako rzecz jasna absurdalną i metaforyczną, ale jednak sensowną rozprawę z codzienną pogonią za pieniędzmi, sławą czy prestiżem.

Recenzja „Stacja Tokio Ueno” Yu Miri

Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Liczba stron:  160

Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Dariusz Latoś

Premiera:  7 września 2020 r.

Park Ueno położony jest w Tokio. To popularne miejsce spotkań oraz siedziba trzech muzeów, trzech świątyń, ogrodu zoologicznego i sali koncertowej. To także dom, choć akurat o tym fakcie, zarządzający przypominają sobie tylko przy okazji wizyty rodziny cesarskiej. Na 53 hektarach powierzchni mieści się nie tylko 2200 drzew wiśni, ale także cały szereg baraków i namiotów bezdomnych. Tworzą one małe wioski, które przy okazji sprzątania całego parku, muszą zniknąć, podobnie jak ich użytkownicy. Yu Miri w swojej niewielkiej książce, porusza właśnie ten temat. Tworzy fikcyjną postać Kazu, który w licznych retrospekcjach wspomina całe swoje, stopniowo upadające życie.

Różne bywają losy bezdomnych. Jedni urodzili się w biedzie i dalej w niej trwają. Inni popełnili karygodne błędy, których nie byli w stanie naprawić. Jeszcze następni pochodzą z średniozamożnych rodzin, a ich niepowodzenia są efektem trudnych do wytłumaczenia decyzji. Kazu najbliżej do pierwszej z wymienionych grup. Nigdy nie zaznał luksusu i sławy. Pracował jako zwykły robotnik, a zarobione środki przeznaczał na utrzymanie rodziny. W poszukiwaniu lepszego życiu wyruszył do stolicy, na plac budowy obiektów sportowych, co skutkowało pogorszeniem relacji z rodziną. Stopniowo oddala się od żony Setsuko, córki Yōko i syna Kōichiego. Efektów tej rozłąki nigdy już nie uda się naprawić. Kazu pozostanie sam. Zamieszka w parku, gdzie w tragicznych warunkach pozostanie zapomniany.

„Stacja Tokio Ueno” jest z pewnością typem książki, o którym zwykło się mawiać ‘ważne’. Oddaje głos ludziom nieszczęśliwym, zagubionym, samotnym. Składa hołd biedzie i cierpieniu. Ale, co warte podkreślenia, Yu Miri nie idzie na skróty, a proste zaszufladkowanie jest niewystarczające. Jej książka nie jest kolejnym przykładem „poverty porn”, nie skupia się na pięknym ukazywaniu ubóstwa i bezdomności, nie ma tu podniosłych przemów i wyciskających łzy, melodramatycznych klisz. Jest za to fragmentaryczna narracja, z której stopniowo wyłania się czytelnikowi życie, którego już nie ma. Koreańska autorka postanowiła napisać książkę rozliczeniową. Punktem wyjścia jest tu ponowne spotkanie z dobrze znaną, chociaż pośmiertnie inaczej odczuwaną rzeczywistością. Tak, Kazu nie żyje, i to właśnie ten zabieg nadaje książce wymiar metafizyczny. Jego duch wędruje po ważnych dla niego miejscach, spotyka znajomych bezdomnych, podsłuchuje rozmowy mieszkańców japońskiej stolicy, komentuje wydarzenia historyczne. Trafia też na groby bliskich. Wraca pamięcią do różnych etapów swojego życia, ale również do życia miasta i kraju. Dopiero po śmierci jest w stanie przejść przez ten cały łańcuch smutnych epizodów bez histerycznych emocji, w spokoju i zgodzie z własnym sumieniem.  

Jedno to kompozycja, umiejętnie grająca faktami i tajemnicą, drugie to język. Kazu nie jest ani czuły, ani miły, ani doniosły. Za to widzi w ciemnościach, poprzez czas i emocje. Rzeczy i znaczenia zmieniają tu stopniowo miejsca, a natężenie wzruszenia i bólu jest momentami absolutne. W tej książce nie ma zbędnych słów, autorka pisze ekstremalnie oszczędnie i prosto. Nic tu nie piszczy, a przecież linie fabularne są skomplikowane. I to pasuje. Tak właśnie trzeba pisać o trudnych sprawach. Bez zbędnej górnolotności i szykownego stylu.

Recenzja „Kolekcjoner porzuconych dusz” Eliane Brum

Wydawca: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Liczba stron:  224

Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Gabriel Borowski

Premiera:  15 września 2020 r.

We wstępie do książki, Eliane Brum pisze takie zdanie: „Brazylia istnieje jedynie w liczbie mnogiej, jako Brazylie”. Odcina się tym samym od licznych stereotypów, wiązanych na całym świecie z Krajem Kawy. Piłka nożna, karnawał w Rio, przemoc w fawelach – te wszystkie tematy gdzieś w tych reportażach się pojawią, czy to jako miejsce zamieszkania bohaterów, czy w postaci Pelego, odwiedzającego dom spokojnej starości. Każdorazowo ich rola będzie jednak wyłącznie tłem, dla portretowania psychiki bohaterów. „Kolekcjoner porzuconych dusz” nie jest zbiorem opowieści o Brazylii jako krainie geograficznej, przewodnikiem dla turystów, blogiem lifestylowym ujętym w formie papierowej. I całe szczęście. Autorka skupia się na ważnej dla niej kwestii, a jest nią szeroko rozumiana krzywda i życie z nią.

Dobry reportaż musi być przede wszystkim uczciwy. Tę kwestię Brum porusza już we wstępie. Mówi między innymi, że „Reportaż oznacza konieczność opuszczenia siebie i zamieszkania w drugim człowieku”, albo „to, o czym ludzie opowiadają, oraz jak mówią to, co mają do powiedzenia, jak dobierają wyrazy, jakie brzmienie ma ich głos i w jakich momentach milkną – wszystko zdradza o nich tyle samo albo i więcej, niż sama treść ich słów”. Dodaje także przepis, z którego sama korzysta podczas tworzenia opowieści. Odcina się od jakiejkolwiek ingerencji w słowa swoich rozmówców, wyjaśnia jak ważne jest niezadawanie pierwszego pytania, przestrzega przed odgórnym sterowaniem wypowiedzi, które często podążają w innym, niż oczekiwanym kierunku. Ponad dwadzieścia stron wstępu uspokaja czytelnika, daje mu odczuć, że najważniejsza w książce jest właśnie materia skomplikowanych emocji bohaterów, nie zaś tania sensacja. Brum nie idzie drogą Tochmana, mistrza emocjonalnego szantażowania. Potrafi wyjść poza kicz oczywistych pytań w stylu „jak utrzymasz teraz rodzinę”/ „co teraz z tobą będzie”? Nie ustrzegła się jednak zbyt nadmiernego patetyzowania, przez co bohaterowie, którzy sami o sobie mówią jak o zwykłych ludziach, urastają niejednokrotnie do miana męczenników.

Najciekawsze są krótkie teksty, znajdujące się na początku książki. „Puszcza akuszerek” przenosi nas w egzotyczne rejony Amazonii, gdzie dzielne metyski i indianki pływają po niebezpiecznej rzece, by za dobre słowo odbierać porody w polowych warunkach. Bohaterem „Szmeru” jest z kolei T. To człowiek śmiertelnie chory. Podejmując pracę przy azbeście nie wiedział, jak dramatyczne konsekwencje będzie miała ta decyzja dla losów jego rodziny. Mimo pogodzenia się z własnym przeznaczeniem, walczy o sprawiedliwość i prawdę. Czy jednak te wartości okażą się ważniejsze, niż najbliżsi? W tych dwóch tekstach Brum chowa się w cień. Jej osobiste uwagi są minimalne, a niepokoje bohaterów, wychodzą na pierwszy plan. Jest tu też Brazylia, jakiej zupełnie nie znamy. O tych problemach, praktycznie wcale się nie mówi i nie pisze.

„Kolekcjoner porzuconych dusz” porusza szereg innych, ważnych tematów. Obserwujemy życie w niebezpiecznej faweli, poznajemy losy kloszarda z Porto Alegre, przenosimy się do domu spokojnej starości, gdzie nawet miłość nie może rozkwitnąć w pełni. Autorka portretuje ludzi, którzy nie zawsze wzbudzają sympatię. Nie wchodzi też w krytykę, do końca pozostaje obiektywna. Lubi pisać ładnie, a to lirycznie, a to znowu dosadnie. Czasami równowaga między tymi zabawami formalnymi bywa zachwiana, przez co niektóre teksty dłużą się. Tak jak obiecała na początku, każda historia to inna Brazylia. Łączy je społeczna nić i mnogość problemów, z jakimi muszą borykać się bohaterowie. Sprawia to, że książkę mimo niewielkiej objętości, czyta się niełatwo. Brum ma w sobie coś takiego, że gdy pisze o tęsknocie, czytelnik tęskni razem z postaciami, gdy mówi o szczerym uczuciu, rozczulamy się. Jest autentyczna także dlatego, że do swojej książki zebrała różne postawy i motywacje. Są tu walczący o wyższe cele, pogodzeni z losem, szczęśliwi z pielęgnowania pokoleniowych tradycji czy osoby nastawione na rozpamiętywanie przeszłości. Widać, że interesują ją wszyscy, którzy odbiegają od utartych norm. Pewnie dlatego ten zbiór żyje w czytelniku, nawet wiele dni po lekturze.

Recenzja "Western" Jean Van Hamme

Wydawca: Egmont

Liczba stron:  80

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Ksenia Chamerska

Premiera:  26 lutego 2020 r.

Amerykański western jako gatunek, właściwie od samego początku został obdarzony etykietą typowego produktu kultury masowej, a ograniczenie miejsca i czasu akcji sprawiało, iż był odżegnywany od świata artystycznego ze względu na swoją szablonowość. John Ford, Howard Hawks, John Sturges, Delmer Daves czy Anthony Mann – oni wszyscy uchodzili za ikony świata popkultury, nie kina artystycznego. Dopiero wraz z upływem lat i odejściem starych czasów w niepamięć, pojęcie westernu zaczęło nabierać nowego, nostalgicznego wymiaru. Nawet jeśli historii, którą opowiadał daleko było do oryginalności dzieł Leone. Na fundamencie tej sztucznej wtórności, do której dzisiaj z takim upodobaniem tęsknimy, powstała cała masa dzieł wykorzystujących inne medium. Jednym z nich był komiks autorstwa belgijskiego scenarzysty Jeana Van Hamme’a i polskiego rysownika Grzegorza Rosińskiego, wydany w oryginale w 2001 roku. Dla twórców „Western” nie był żadnym punktem zwrotnym w karierze czy bramą do lepszego świata. Van Hamme’a kojarzymy dzisiaj przede wszystkim z „Thorgalem”, serią „XIII”, „Szninkielem” czy „Largo Winch”, zaś Rosińskiego z „Yans”, czy „Skargą utraconych ziem”.  Nie przez przypadek jednak Egmont zdecydował się na reedycję albumu, umieszczając go w serii Mistrzowie komiksu.

Akcja przenosi nas w samo centrum Dzikiego Zachodu do roku 1868. Był to okres, gdy na świat przychodził Maksim Gorki, Dostojewski wydawał „Idiotę”, a w listopadzie, około setki Czejenów zostało zmasakrowanych przez wojska amerykańskie nad Washita River. Świat nie znał jeszcze metalowych wiatraków, drutów kolczastych, telefonów, silników spalinowych, żarówek, długopisów, turbin parowych ani papieru toaletowego. Amundsen nie zdobył bieguna południowego, a David Livingstone zaginął w wiosce tubylców Udżidżi nad jeziorem Tanganika. To był inny świat, o czym warto pamiętać, podczas lektury „Westernu”. Te różnice w spojrzeniu na świat uwidaczniają się w postawach bohaterów, a elementarne braki wiedzy i nietolerancja postaw, dobrze wplatane są w kadry zakurzonych traktów, skrzypiących, drewnianych budynków oraz emitujących niebagatelną ilość dymu, nadjeżdżających lokomotyw.

Fani klasycznych westernów spod znaku Johna Wayne’a czy Roberta Mitchuma nie będą ani zaskoczeni, ani rozczarowani. Postaci pojawiające się na kartach powieści graficznej są ze wszech miar klasyczne, podobnie jak wydarzenia, które ich spotykają. Czytelnicy ujrzą więc efektowną strzelaninę, szalony pościg, napad na bank czy kradzież bydła. Nie zabraknie nieustępliwych rewolwerowców, uczciwych ranczerów, brutalnych bandytów, a także rodziny, która osadzona w centrum, będzie starała się wieść spokojny żywot. Linia fabularna dzieła może więc uchodzić za kanoniczną dla swojego gatunku, co jednak wcale nie męczy, za to dostarcza całkiem sporo czytelniczej satysfakcji. Tym bardziej, że rozwojowi zdarzeń towarzyszy udana warstwa graficzna albumu. Dobrze znany, realistyczny styl Rosińskiego, został uzupełniony o elementy malarstwa i szkicu, dzięki czemu z jeszcze większą mocą czytelnik odczuwa panujący upał, zaduch i atmosferę strachu. Zastosowana kolorystyka sepii, zółcieni i szarości idealnie komponuje się z wyobrażeniami o tamtych ciężkich czasach.

„Western” nie obiecuje więc niczego nowego, żadnego punktu zwrotnego, oryginalności czy świeżości. I całe szczęście. Dziki Zachód kochamy dokładnie za to, co otrzymujemy w niniejszym albumie. Jest z nim trochę jak z wielokrotnie słuchanym utworem – im lepiej poznajemy dobrze nam znane linie melodyczne, tym bardziej nam się podobają. W tym kontekście dzieło Van Hamme’a i Rosińskiego jest gwarantem rozrywki, której oczekuję od tego typu publikacji.