Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura irlandzka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura irlandzka. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Przez błękitne pola" Clare Keegan

„Przez błękitne pola” Claire Keegan to zbiór ośmiu opowiadań, pierwotnie wydanych piętnaście lat temu
Wydawca: Czarne

Liczba stron: 208


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Dariusz Żukowski

Premiera: 2 listopada 2023 rok

„Przez błękitne pola” Claire Keegan to zbiór ośmiu opowiadań, pierwotnie wydanych w 2007 roku. Teksty trafiają do Polski po piętnastu latach od ich premiery, w związku z czym nie powielają najistotniejszych obecnie literackich tematów. I bardzo dobrze. Autorka przedstawia nam za to świat, w którym sąsiedzi plotkują, krowy ryczą pod oknem, a czasy rolników są policzone.

W pierwszym opowiadaniu pt. „Prezent na pożegnanie” dziewczyna z irlandzkiej prowincji wyjeżdża do Ameryki. Opuszcza farmę, w której była wykorzystywana przez ojca. W innym tekście („Na skraju wody”), młody człowiek studiuje w Harvardzie. Rusza w podróż do Teksasu odwiedzić matkę, która wyszła za milionera. Ten podczas spotkania w restauracji opowiada mu o homoseksualizmie w wojsku. Chcąc się uwolnić od ciężkiej atmosfery, bohater ucieka nad ocean. Wybiera wolność, której nie doświadczyła jego babcia. Ta, zamiast po prostu pływać, wsiadła do samochodu mężczyzny, któremu urodziła później dziewiątkę dzieci.

Irlandia widziana oczami Keegan bywa zmienna zwłaszcza tam, gdzie do głosu dochodzi młode pokolenie. Autorka opisuje wiejski świat milczących mężczyzn i dzikich kobiet, którzy w większości zawierają nieudane małżeństwa i płodzą kolejne pokolenia. Te wbrew oczekiwaniu rodziców nie grzebią się dalej w ciemności. Chcą przerwać tradycję trwania w pogańskim świecie, gdzie księża łamią śluby i są duchowo bezsilni; gdzie ojcowie wykorzystują córki; gdzie kobiety potrafią bezpardonowo opowiedzieć sąsiadom historię własnej zdrady. I udaje im się to. Keegan pisze swoje historie tak, jakby można było nimi wybić okno, za którym znajduje się konserwatywna i ułomna rzeczywistość, by przez powstałą w ten sposób szczelinę, wpadło światło nadające nowe życie i zapraszające do ucieczki.

Autorka fenomenalnych „Drobiazgów takie jak te” wykorzystuje klisze irlandzkiego życia na wsi. Zamiast jednak je powielać, wylewa na nie łatwopalny środek i czeka, aż ten zacznie płonąć. W tym krótkim zbiorze nie ma dwóch takich samych tekstów. Każda historia, to inny krąg piekła. Surowa i bezwzględna rzeczywistość „Prezentu na pożegnanie” miesza się z gotyckim klimatem „Córki leśnika” i folklorystyczną aurą „Nocy jarzębin”, w której mężczyzna kocha kozę, a wyszydzana uzdrowicielka po ułożeniu sobie życia, wchodzi do tajemniczej łodzi rybackiej.

Keegan tak naprawdę nie zastanawia się, kto jest gorszy – kobiety czy mężczyźni? Takie podziały są domeną współczesności. W jej świecie praktycznie każdy bohater ma swoje za uszami. Ci prości ludzie wielokrotnie nie wiedzą jak wyjść z mrocznego impasu. Popełniają wciąż te same błędy, zawsze wiedzą lepiej, żyją w biedzie i beznadziei. A jednak próbujemy im kibicować i bardzo się cieszymy, gdy ostatecznie któryś z protagonistów odcina się od brudu przeszłości.

Dlaczego tak bardzo odpowiada mi pisanie Claire Keegan? Lubię niespieszne, skupione na detalu i chłodne narracje o prostych ludziach. Jeszcze bardziej je cenię, gdy są opisane lirycznym, nostalgicznym tonem, który podkreśla ogrom przestrzeni i bliskość natury. „Przez błękitne pola” to wreszcie przykład modelowych literackich miniatur. Wielowarstwowych, opowiadających o rzeczach naprawdę ważnych (osamotnieniu, wolności, śmierci czy tradycji), dalekich od chwilowych mód i niezrozumiałych w innych przestrzeniach geograficznych metafor. Nie ma tu miejsca na przypadkowość, proste puenty i zgubną różnorodność. Ten zbiór powinno się stawiać młodym pisarzom za wzór. Tak właśnie należy opowiadać krajobraz kraju, mentalności i filozofii życia konkretnej społeczności z danych czasów.

 

Recenzja "Wspomnijcie synów Ulsteru i inne sztuki" Frank McGuinness

Wydawca: ADiT

Liczba stron:  320

Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Michał Lachman, Klaudyna Rozhin, Jacek Kaduczak

Premiera: 2012 rok

Frank McGuinness urodził się w Buncrana, mieście położonym na półwyspie Inishowen w hrabstwie Donegal w Irlandii. W swojej pracy twórczej wykorzystywał najróżniejsze formy literackie. Wydał cztery tomiki poezji, dwie powieści, napisał 5 scenariuszów do filmów, operę i musical. Jest też wziętym tłumaczem. Największą sławę przyniosła mu działalność dramatyczna. Zaczęło się od „The Factory Girl”, nadal nieprzetłumaczonej na język polski, po której nastąpiło ugruntowanie wysokiej pozycji dzięki „Wspomnijcie synów Ulsteru”. Sztuka została najpierw wystawiona w Dublin's Abbey Theatre i na arenie międzynarodowej, właściwą przepustką była jednak adaptacja w Hampstead Theatre. Frank McGuinness zdobył wiele wyróżnień, w tym nagrodę London Evening Standard dla najbardziej obiecującego dramaturga i nagrodę Christophera Ewart-Biggsa Memorial Prize.

Jak sam wspomina, jego marzeniem było pisanie tekstów do piosenek. Chciał być nowym Paulem McCartneyem lub Joni Mitchell. Los wybrał jednak inaczej. McGuinness nie ukrywa, że jego warsztat pisarski determinowały lektury, które przekładał na język angielski. Można w nich znaleźć dzieła: Henryka Ibsena, Augusta Strinberga, Ramón María del Valle-Inclána, Jean Baptiste Racine’a, Antoniego Czechowa, Federico Garcia Lorca czy Luigi Pirandello. To od nich także wyciągnął ideę budowania opowieści na fundamencie momentów zwrotnych w historii sztuki, wojskowości czy polityki. I tak „Wspomnijcie synów Ulsteru” przedstawia losy irlandzkich protestantów z 36. Batalionu Irlandzkich Ochotników wcielonych do armii brytyjskiej i walczących w bitwie pod Sommą w 1916 roku; „Niewinność czyli życie i śmierć Michelangela Merisi da Caravaggio” nakreśla jeden dzień i jedną noc z życia sławnego Caravaggia; „Mary i Lizzie” portretuje dwie mało znane, ale jak najbardziej autentyczne postaci sióstr Burns, które spotykają Fryderyka Engelsa i Karola Marksa i dowodzą im, że jako mieszkanki Manchesteru mają „większą świadomość niesprawiedliwości dziejowej, bo wiedzę swą czerpią z własnego doświadczenia, a nie z lektur pism Hegla”. Nieco inną strategię obrał w ostatnich dwu, chronologicznie patrząc, najnowszych sztukach. „Ktoś, kto będzie czuwał nade mną” to intymne studium cierpienia wpisane w konflikt militarny, zaś „Jedzie Cygan drogą” oddaje głos członkom rodziny pogrążonej w żałobie po stracie młodocianego syna. Wielkie momenty i ważne postaci są dla McGuinnessa o tyle ważne, że za ich pomocą może snuć refleksje na temat postaw moralnych, wolności w sztuce, czy doktryn politycznych. A jest istotne, ponieważ w centrum tych rozmyślań zawsze pozostaje Irlandia.

Tę Irlandię doskonale widać chociażby w pierwszej sztuce. Bohaterami są tu żołnierze wkraczający do prowizorycznych koszar. Widzimy wśród nich protestantów w szarfach ze stoczni Belfastu, fabryk Coleraine, czy kościołów w Enniskillen. Przygotowują się do bitwy w okopach pierwszej wojny światowej, z tym samym nieprzejednanym buntem, który charakteryzował historyczną obronę Ulsteru. McGuinness maluje ich ze współczuciem i zrozumieniem. Pomimo wszystkich swoich chłopskich odruchów, są uczciwymi ludźmi, dumnymi ze swojej kultury, ale także bezbronnymi w obliczu wroga. Kontrastując pejzaż zabójczego frontu z przemyśleniami ich krótkiego urlopu, dramaturg demaskuje lęki, niepewność, miłość i pasje pokolenia skazanego na przedwczesną śmierć. Pokazuje też proces formowania się przyjaźni w gronie obcych sobie osób, których bliskość zbudowana została na nieakceptowanym przez nich fundamencie brutalnej doktryny politycznej. To właśnie ona, w imię chłodnych kalkulacji i ambicji jednostek, wykorzystuje naiwność zwykłego człowieka i jego potrzebę do posiadania narodowej tożsamości. Tragicznym zakończeniem sztuki uwrażliwia nas nie tylko na daremną utratę życia, ale także na zniszczenie marzeń o wolności.

McGuinness we „Wspomnijcie synów Ulsteru” przedstawia portret społeczności zamglonej, ale jednocześnie jego protagoniści są przedstawieni jako pełnokrwiste postaci zmagające się z okolicznościami czasu i miejsca, w którym przyszło im żyć. W każdym kolejnym tekście doświadczymy tego samego wrażenia. Jednostki mówią tu za ogół społeczności. Jest to typowy zabieg podejmujący temat teatralności. Jak pisze we wstępie Michał Lachman: „Celowo użyte tu zostaje pojęcie teatralność, a nie na przykład popularne i modne performatywność. To dlatego, że dramatyczne obrazy McGuinnessa są właśnie teatralne, czyli przede wszystkim sztuczne, ukazane jako odegrane, wymyślone i skonstruowane. Nie udają realności tam, gdzie jej nie ma, nie dążą do utopii przeżywania zdarzeń tu i teraz, nie wychodzą z teatru, by pozbyć się konwencjonalnego bagażu chwytów i technik, ani by udawać, że nic ich nie różni od codziennego życia ulicy. Te dramaty są sztuczne w najbardziej dosłownym znaczeniu tego pojęcia. Budują zatem dystans między tym, o czym mówią a widzem, którego poprzez ten zabieg utwierdzają w przekonaniu, że właśnie tym jest – widzem, a nie uczestnikiem. Utwory te nie są zdarzeniem realnym a literackim zapisem zdarzeń wymyślonych.”

Zebrane w tomie „Wspomnijcie synów Ulsteru i inne sztuki” teksty pokazują z jednej strony najważniejsze cechy pisarstwa Franka McGuinnessa, z drugiej dają możliwość poznania jego różnorodności. Sugestywnie naszkicowane postacie mogą wzbudzać odrazę, ale także empatię. Mimo, że część tekstów przesycona jest wulgaryzmami czy seksem, wyczuwa się w nich również niezaspokojoną tęsknotę i pochylenie się nad słabościami każdego człowieka. Autor mówi o czymś bardzo ważnym. Biorąc na warsztat bieżące wydarzenia polityczne, opowiada o ich wpływie na ludzki los. Jego utwory to produkty skończone, nie wymagające dopowiedzenia czy ulepszenia. Są wyraziste i trafiają prosto w serce.

Recenzja "Belfast Noir"

Wydawca: Claroscuro

Liczba stron: 316

Oprawa: miękka

Premiera: maj 2019 r.

Belfast jest stolicą i największym miastem Irlandii Północnej, mimo że zamieszkuje go niecałe 300 tysięcy mieszkańców. W przeszłości dynamiczny rozwój jednostki napędzany był przez przemysł lniany, tytoniowy, produkcję lin oraz statków. Szczególnie ta ostatnia działalność zapisała się złotymi zgłoskami w światowej historii, bo to właśnie w tamtejszych dokach wybudowano Titanica. Wraz z nadejściem ery konfliktów religijnych, rozwój Belfastu nieco przyhamował. Obecny jego kształt, będący zlepkiem tradycji i nowoczesności (Obel Tower, George Best Belfast City Airport, Belfast International Airport, Belfast Metropolitan College), sprawia, że miasto obok klasycznych branż, jest także centrum turystycznym i biznesowym kraju.

Nawet jednak obecnie trudno nazwać Belfast miastem spokoju i idealną przestrzenią na regenerację. Stolica Irlandii Północnej była areną wieloletniego konfliktu na tle religijnym pomiędzy katolikami i protestantami. Od 1969 do 1998 roku na ulicach miasta krew spływała strumieniami, głównie za sprawą brutalnych zamachów, zabójstw i aktów przemocy. W 1972 roku miał miejsce słynny „krwawy piątek”, czyli skomasowany atak bombowy przeprowadzony przez organizację paramilitarną Provisional IRA, w którym zginęło dziewięć osób. Mimo że w 1998 roku doszło do podpisania porozumienia wielkopiątkowego, nadal są w mieście takie rejony, nad którymi i dziś sprawują kontrolę protestanckie lub republikańskie grupy paramilitarne.

Wybór Belsfastu jako kolejnej odsłony serii Noir jest zatem nawet nie tyle uzasadniony, co logiczny i wyczekiwany. W miejscu od lat targanym religijnymi przepychankami nie będzie brakować wyznaczników stylu promowanego przez twórców pomysłu mikroopowieści o dziejach mrocznych miast. W tekstach zebranych w tomie dostrzegamy takie elementy jak niewyjaśnione tajemnice, dziwne wypadki kończące się zgonem (często zresztą nieprzypadkowe), absurdalne rozwiązania (wysyłka polakierowanego palca, odkrycie przenośnej bomby atomowej) czy odwołania się do historii i topografii miasta. Są bohaterowie dobrzy i źli, ale też tacy, u których granica między tym co jasne i co ciemne jest zatarta. Nie ma za to happy endów, sielankowości, układności czy dydaktyzmu. To świat marginesu, naiwnych detektywów i wyrozumiałych bossów, zachłannych prostytutek i fanatyków narodowościowych, skorumpowanych dziennikarzy i młodocianych femme fatale.

Przede wszystkim „Belfast noir” jest zbiorem różnorodności, które pojedynczo nie zawsze będą zachwycać, ale jako jedna całość, doskonale się uzupełnią, tworząc zwarty obraz miasta, w którym życie tętni wieloma barwami. Tom podzielony został na cztery części: Miasto duchów, Miasto Murów, Miasto interesów, Nowe Wspaniałe Miasto. 14 zebranych w tomie opowiadań napisanych zostało przez twórców, w jakiś sposób związanych z samym miastem. Są wśród nich pisarze w Polsce znani (Lee Child, którego chyba nikomu przedstawiać nie trzeba, Brian McGilloway – autor wydanych w Polsce „Na granicy” oraz „Alei Szubienic”, Steve Cavanagh znany z „Obrony”, „Wkręconych”, „Zarzutu”, Sam Millar – autor „Nieugiętych” i Alex Barclay, twórca „Latarni mroku”) oraz ci, którzy nie byli jeszcze tłumaczeni (np. Eoin McNamee, Garbhan Downey, Claire McGowan, Arlene Hunt, Gerard Brennan). Różnorodność w ich dziełach przybierze kilka form. Będzie to na pewno odmienność formalna – w zbiorze znajdą się utwory pisane w pierwszej i trzeciej osobie, opowiadania retrospektywne, dziejące się w czasie rzeczywistym, a także sformułowane jako urywki z ważnych wydarzeń podejmowanego tematu. Heterogeniczność będzie dotyczyła też języka. Ile bohaterów, tyle stylów mówienia. Jedni będą posługiwać się sformułowaniami poprawnymi, inni potocznymi, wulgarnymi, urywanymi czy slangowymi. Nie mogą więc dziwić takie proste, ale jednocześnie adekwatne dla narratora kwestie jak: „Ktoś właśnie rechocze (…) Potrafię wyjechać z półobrotu jak karuzela Mickiego Marleya na Royal Avenue. Jeśli przyłapię taką mendę, że ze mnie rechocze, to po niej”. Mogę się tylko domyślać, ile pracy i zabawy miał tłumacz. Różnorodność dotyczy też miejsca akcji. Raz będzie to słynna stocznia, innym razem centrum miasta, jego obrzeża, a nawet St. George Market. Wreszcie wielowymiarowość zbioru będzie zdefiniowana przez jego multitematyczność.

Historii zapadających w pamięć jest co najmniej kilka. Już pierwsza w zbiorze narracja - „Usługa pogrzebowa” Briana McGilloway’a, jest utworem co najmniej ponadprzeciętnie dobrym. Właściciel zakładu pogrzebowego dorabia na boku poprzez przewożenie w trumnach ‘trefnego towaru’. Często nie wie nawet, co w nim jest. Tak właśnie dzieje się w tej sytuacji, stąd też emocje dozowane są czytelnikowi stopniowo, nie gasną nawet po kontroli policyjnej. Az do samego końca będziemy czekać na właściwe rozwiązanie, które zgodnie z metodologią gatunku noir będzie nie tylko mroczne, ale też, a może przede wszystkim dwuznacznie zabawne. To właściwie jedyna opowieść, w której pojawia się świat handlarzy bronią, choć samo narzędzie zbrodni zawita na karty książki jeszcze wielokrotnie. Nie zawsze zresztą będzie miało typową, modelową formę broni palnej. W „Poison” kluczowym atrybutem pchającym do łamania konwenansów będą perfumy, w „Bez zegarka” skradziony Rolex, zaś w „Poważnym podejściu do sprawy” komputer, stanowiący źródło wiedzy o IRA.

Szczególnie silną reprezentację mają historie dotykające tematu śmierci i zabójstw. W „Duszy towarzystwa” mordercą zostaje syn, który przypadkowo podczas pogrzebu usłyszał relację powszechnie lubianego Paddyego Gillena, wskazującą na to, że to on jest zabójcą jego ojca. Lee Child („Mokrzy od deszczu”) snuje opowieść o dwóch mężczyznach którzy pod pozorem założenia muzeum poświęconemu nieznanemu pisarzowi, wykupują dom, w którym zakopana w fundamentach jest przenośna bomba atomowa. Tu śmierć będzie narzędziem eliminacji potencjalnych świadków. W „Zdychaj jak szczur” Garbhan Downey pisze o dziennikarzu, który próbuje rozwikłać zagadkę morderstwa Pryszczatego Johna Norwaya (utopionego i przypalonego). Jest jeszcze „Zawieszka Gerarda Brennana, w której zamknięta za kradzież auta nastolatka próbuje powiesić się na klamce.

W „Belfast noir” nie zabraknie oczywiście frazy, dotykającej problemu religijnego. Ruth Dudley Edwards w „Poważnym podejściu do sprawy” mówi o chłopcu, którego łączy szczególnie silna więź z wujkiem. To on delikatnie i z rozmysłem wprowadza go w temat pochodów, oddania za ojczyznę i bohaterów narodowych. Ostatecznie to także on domyśli się, jak bardzo jego siostrzenic poważnie podejdzie do tematu walki. O zagubieniu młodych mieszkańców opowie nam także Claire McGowan  w „Palcu Rosie Grant”. Owo zagubienie przybierze postać ucieczki z ukochanym i próby szantażu własnych rodziców. Z kolei w „Poison” zazdrosna o względy nauczyciela nastolatka, poprzez serię szczeniackich wybryków i kłamstw zniszczy mu sielankowe życie.

O nieco innym problemie opowie „Czysty szwung” Arlene Hunt. To jedna z najbardziej wyrazistych, mimo że wręcz surrealistycznych wizji. Trochę przypomina mi zresztą film „Biały Bóg” w reżyserii węgierskiego mistrza kadru – Kornela Mudruczo. Zwycięzca Nagrody Specjalnej z Cannes opowiada historię psa Lilii, który porzucony i krzywdzony, wraz z innymi czworonogami zaczyna mścić się na swoich oprawcach. W historii Arlene Hunt też są psy, tym razem zmuszane do walk na życie i śmierć w zamkniętych arenach. Gdy pewnego razu zorganizowana grupa wsparcia zrobi nalot na nielegalne zakłady, sytuacja się odwróci. To ludzie zostaną zmuszeni do walki, a karą za odmowę będzie śmierć.

„Belfast Noir” zawiera liczne opowiadania eksplodujące podczas czytania i pozostawiające czytelnika w wewnętrznym zawieszeniu. Parafrazując wstęp do opowieści „Zdychaj jak szczur” - na każdą historię opublikowaną w gazecie przypada dziewięć innych, które mogą ukazać się tylko w tego typu, odważnym projekcie. Wszystkie one wzięte razem pokazują, zgodnie z założeniem, ciemną stronę stolicy Irlandii Północnej. Jest strach, ból, zabawa, niedowierzanie, zmieszanie, zażenowanie, tajemnica – jest rzeczywistość, taka jaką ją świat stworzył. Belfast to przestrzeń, gdzie nawet aniołowie mają brudne oblicza. Wielość pejzaży, bohaterów, metod kreacji oraz poetyk zaprezentowanych w tomie dobitnie pokazuje, jak różnie można o mieście pisać. Jeden z bohaterów opowiadania „Bez zegarka” mówi „Czy w tym pieprzonym mieście można się spodziewać czegokolwiek innego? Tu jest ponuro, nawet kiedy świeci słońce. Złośliwy Bóg robi sobie z Belfastu jakieś perwersyjne jaja”. Tak właśnie go przedstawiono, jako przestrzeń zdeprawowaną, niebezpieczną, skrzywioną przez ludzi, ale też tętniącą życiem i wieloznacznością. Belfast to miejsce, które mimo lęku chciałbym odwiedzić.

Recenzja "Dni bez końca" Sebastian Barry

Wydawca: W.A.B.
 
Liczba stron: 288

Oprawa: twarda


Premiera: 13 lutego 2019 r.

Pierwszym słowem, jakie narzuca mi się po lekturze „Dni bez końca” jest ‘oryginalny’. Pogłębienie tego skojarzenia nasuwa mi jednak pewne wątpliwości. Western jako gatunek to typowy produkt kultury masowej. Ograniczenie miejsca i czasu akcji sprawia, iż gatunek ten w swojej pierwotnej formie był odżegnywany od czci ze względu na swoją schematyczność. Książka irlandzkiego pisarza jest więc swoistą kopią produktu kultury masowej. Kopią jednak o tyle udaną, że łamie ona owe szablony, na bazie których dawniej sprzedawano historię dzielnych kowbojów. 

Specyficzni w tej książce są bohaterowie, inny jest sposób obrazowania przemocy, zmodyfikowano też kod językowy, którym na co dzień posługują się postaci Barry’ego. Thomas McNulty rusza w samotną podróż, na początku której poznaje Johna Cole’a. Ta dwójka stworzy magiczny związek, który przetrwa nie tylko walki z konfederatami i rdzennymi mieszkańcami Ameryki, ale także wychowanie Indiańskiej sieroty. Ciekawie na tle tego łamiącego kalki pejzażu rysuje się motywacja i portret psychologiczny Thomasa. To człowiek wdzięczny wojsku za to, że może wykonywać niezrozumiałe dla niego rozkazy. Mimo licznych niewygód, głodu i bólu nie narzeka na żołnierską dolę. Gdy trzeba zabić, czyni to bez mrugnięcia okiem, gdy jednak ma chwilę na refleksję, poświęca się dla swoich bliskich i tańczy na scenie. To ostatnie zajęcie daje mu najwięcej szczęście, jest dla niego odskocznią od trudów doczesności, a przy tym pozwala poczuć się tym, kim faktycznie jest – wewnętrzną kobietą. 

Sebastian Barry nie wygładza swojej historii. Inaczej niż pamiętamy to z klasycznych westernów, co i rusz przekracza granice wyznaczone przez Kodeks Haysa. Nie zostawia miejsca na niedopowiedzenia czy ciche sugestie – wali prosto z mostu o tym co trudne i ciężkie. Porusza kwestie bezduszności wojny w świecie, gdzie życie nie jest warte więcej, niż szklaneczka whisky wypita podczas wieczornej zabawy w saloonie. Są więc wychodzące z ciała flaki, niedożywione dzieci, terroryzowane kobiety, pola walki usłane odciętymi kończynami. Bardzo to wszystko obrazoburcze.

I tak oto dochodzimy znowu do oryginalności. Bo myślę sobie, że western o homoseksualistach tańczących jak prostytutki to jedno, ale styl opowieści to jeszcze inna para kaloszy. Język Barry’ego jest od początku całkowicie abstrakcyjny. Autor nie tylko preferuje porządek dyskursu ponad porządek rzeczywistości, ale też wybiera takie dyskursy, które dawno już odkleiły się od znanej nam rzeczywistości, stając się zużytymi archaizmami. Pisarz z Irlandii pisze świadomie, wie że po wielkiej, modernistycznej apokalipsie i po ostatecznym oderwaniu się języka od desygnatów, zaskoczeniem będzie nie to, co niespójne, ale właśnie to, od czego dawniej odeszliśmy. Niby starają się to dzisiaj robić inni, ale odnoszę wrażenie, że są w tym szalenie niekonsekwentni. Odmalują staroświecko jedno zdanie, by zaraz popaść w jakieś współczesne tony. U Barry’ego jest inaczej, jest stabilniej i przez to też trudniej, bo w dobie skrótów i algorytmów, język nie służy już ornamentowaniu rzeczywistości.

Bardzo łatwo uznać, że w „Dniach bez końca” nie dzieje się za wiele, że jest to proza, nie dość, że technicznie przekombinowana, to jeszcze myślowo bezpłodna i efektowna tematycznie. Ale postawmy sprawę inaczej: techniczność powieści Barry’ego nie jest sposobem utrudnienia komunikacji z czytelnikiem, ale sensem istnienia tego dzieła. „Myślowa bezpłodność” również jest efektem takiego uformowania frazy, w którym tekst nie jest nastawiony na produkcję głębokich znaczeń, ale na opowieść o życiu. Wreszcie efektowność ma tu paradoksalnie odwrotny charakter: pod powłoką atrakcyjnej epoki przykrywa ten rodzaj intelektualnej konfrontacji, który jawić się musi jako opresyjny, ale też zapewnia jakiś rodzaj zakotwiczenia się w przeszłości i całkiem namacalnej, pachnącej kurzem i końskim łajnem codzienności. Siłą książki nie jest zatem wzniosłość, ale wręcz odwrotnie – banalność. Nie uzyskamy tu szansy na metafizyczną przejażdżkę, ale tak naprawdę od początku nie było czego wykorzystać, nie było żadnej przejażdżki, żadnego kierowcy. A jednak to karoseria tego literackiego projektu sprawia, że wpatrujemy się w nią oniemiali, szukając kulturalnych powiązań i językowych refleksów światła. 

I znowu wracam myślami do tej nieszczęsnej oryginalności. Wspominam wszystkie te style i gatunki, które całymi garściami czerpały z osiągnięć John’a Wayne’a. Antywestern, spaghetti western, komedie westernowe, pastisze westernów, sagi rodzinne na Dzikim Zachodzie, hybrydy braci Coen. Lista jest długa i kręta, jak droga z Torunia do Koulamoutou. Nigdzie jednak do tej nie znalazłem takiego nagromadzenia motywów łamiących schematy, które opatrzone zostały tak wyrazistym językiem. A najważniejsze jest w tym, że Barry nie przesadza, nie skupia się na zaskakiwaniu i uwspółcześnianiu swojej opowieści. W ogóle mam wrażenie, że to powieść bez reszty oddana życiu, nie roszcząca sobie żadnych ambicji do bycia komentarzem współczesności. Autor „Tajnego dziennika” udowadnia, że bez kąśliwych przytyków do aktualnej polityki, bez wnikania w kwestie dyskryminacji rasowej, wreszcie bez nadmiernego epatowania pojęciami tęczy i tolerancji, można napisać intymną historię o miłości dwóch mężczyzn. 

I tylko jakiś niesmak mam patrząc na tę okładkę, bo przecież Thomas i John, wcale nie byli anonimowi. Z niczym się nie chowali.

Ocena: