Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nobel. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nobel. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Powróceni" Abdulrazak Gurnah

Wydawca: Poznańskie

Liczba stron: 400


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Krzysztof Majer

Premiera: 26 października 2022 rok

Schutztruppe to niemieckie oddziały kolonialne stacjonujące w krajach afrykańskich między 1891 a 1918 rokiem. W 1914 roku funkcjonowały trzy obwody Schutztruppe: Niemiecka Afryka Wschodnia, Niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia i Kamerun Niemiecki. Czytelnik „Powróconych” powinien zwrócić baczną uwagę na ten pierwszy, którego dowódcą był Paul von Lettow-Vorbeck. Obwód Wschodni składał się z 14 kompanii, 410 Niemców i 2600 tubylców tzw. askarysów. To właśnie do tej grupy dołączyło dwóch bohaterów książki – Hamza I Ilyas. Obaj nigdy się nie poznali, choć los najpierw rzucił ich na jedno pole walki, a później związał z tą samą kobietą.

Ilyas od dziecka miał pod górkę. Porwany przez niemieckie wojska kolonialne, otrzymał wykształcenie w szkole misyjnej. Potrafił pisać i czytać, dzięki czemu w kraju owładniętym ubóstwem i analfabetyzmem znalazł pracę i zaginioną siostrę. Zamiast jednak, jak przystało na starszego brata, zająć się nią, porzuca swoje ambicje i rusza na wojnę. Dar wiedzy dany z rąk okupantów, uczynił go dłużnikiem. Swoje oddanie niemieckiej władzy będzie pielęgnował aż do końca życia.

Inaczej do kwestii służby w Schutztruppe podchodzi Hamza. Znalazł się w armii wbrew swojej woli, jako zastaw za długi. Prawdopodobnie nie przetrwałby morderczych treningów, zazdrości przełożonych i wymiany ognia z wrogiem, gdyby nie protekcja ze strony oficera. Nie jest to jednak ochrona bezwarunkowa, oparta na szacunku. Hamza fascynuje swoją urodą i inteligencją, ale jednocześnie nadal pozostaje mięsem armatnim, parobkiem, który musi znać swoje miejsce w szeregu. Usługując oficerowi, systematycznie uczy się niemieckiego, co w swoim czasie pozwoli mu przekonać do siebie stolarza z doświadczeniem. Hamza mimo trudnej przeszłości, ułoży sobie życie z Afiyą, doczeka się nawet potomstwa. To wątek, który przywraca nadzieję i pokazuje, że nawet w tak trudnym świecie miłość ma swoją wartość.

„Powróceni” kreślą też portrety dwóch innych głównych bohaterów. Khalifa jest synem Hindusa i Afrykanki. To biedak, który dzięki swojej pracowitości i lojalności dostaje rękę kobiety i miejsce do życia. I tak trwa. Wokół niego zmienia się wiele, a on z uporem godnym lepszej sprawy chce zachować pozory stabilności. Jest też Afiya, sierota, wychowywana przez rodzinę zastępczą, której los zsyła pewnego dnia starszego brata. Tak właśnie trafia do innego świata i stopniowo buduje wokół siebie pancerz wykonany z najtrwalszego surowca – miłości.

Losy czwórki bohaterów to przecinają się, to znów splatają. Jedni znikają, inni pojawiają się w to miejsce. Tytuł dobrze wyjaśnia chociażby symboliczna scena narodzin młodego Ilyasa, podczas której w drugim pokoju umiera żona Khalify. Abdulrazak Gurnah mówi w ten sposób o końcu, który bardzo często jest początkiem czegoś innego. Podkreśla istotę pamięci oraz to, że losy całych pokoleń Afrykanów nie załapały się nawet na przypis w podręczniku. Czasami o tym, że ktoś żyje, bliscy dowiadywali się wyłącznie z jego wniosków składanych do urzędów na drugim końcu świata.

Przypominam, że Abdulrazak Gurnah swojego Nobla otrzymał „za bezkompromisową i współczującą penetrację skutków kolonializmu i losu uchodźcy w przepaści między kulturami i kontynentami”. „Powróceni” idealnie wpisują się w to zdanie. Z jednej strony mamy bowiem wielką powieść w mikroskali, o bohaterach, względem których autor jest powściągliwy i lojalny. Pozwala im oddychać, popełniać błędy, wierzyć w duchy i opętanie, nie wyjaśnia każdego kroku. Z drugiej jest to też książka rozliczeniowa. Kolonializm w Afryce wpłynął na życie wielu obywateli Tanzanii i innych krajów. Część z nich zginęła na polu walki, inni byli poniżani, gwałceni, ślepo lojalni, a jeszcze kolejna grupa wyemigrowała i osiadła w nowym otoczeniu. Gurnah powołując do życia tak różne życiorysy, oddaje hołd każdej z tych grup. Piękna książka.

Recenzja "Halandża. Opowiadania modernistów węgierskich" praca zbiorowa

Wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy

Liczba stron: 630


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Elżbieta Cygielska, Anna Górecka, Julia Wolin
 
Premiera: 24 października 2022 rok

W 2023 roku Węgrzy będą obchodzić 115 rocznicę powstania „Nyugatu”, najważniejszego w tym kręgu kulturowym czasopisma literackiego, które swój ostatni numer opublikowało w 1941 roku (co było związane ze śmiercią Mihály Babitsa). W „Nyugacie” pisali czołowi węgierscy poeci i pisarze, pragnący zerwać z nurtem ludowo-narodowym, obecnym w literaturze węgierskiej jeszcze na początku XX wieku. Jak sama nazwa czasopisma wskazuje (Nyugat oznacza Zachód), ideą pracy podejmowanej przez artystów było nadanie rodzimej literaturze nowego, wielowymiarowego oblicza. Przez lata działalności „Nyugat” stał się oknem na świat dla swoich czytelników, nie tylko ze względu na liczne tłumaczenia z języka francuskiego, rosyjskiego, niemieckiego angielskiego czy polskiego, ale także z uwagi na mnogość tropów i stylów swoich autorów. Inauguracyjne numery koncentrowały się wokół problematyki schyłkowość monarchii i chęć politycznej odnowy (Endre Ady), kultu jakości (Erno Osvát) i koncepcji wolności twórczej (Ignotus Hugó).

Tom „Halandża. Opowiadania modernistów węgierskich” to praca przekrojowa. Zawarto w niej utwory piętnastu artystów powiązanych z czasopismem „Nyugat”. Są tu autorzy dobrze znani polskiemu czytelnikowi (Dezső Kosztolányi, Gyula Krúdy czy Géza Csáth), wcześniej wydawani, ale już raczej zapomniani (Mihály Babits, Margit Kaffka, Endre Ady, Sándor Bródy, Zsigmond Móricz, Frigyes Karinthy) oraz zupełnie nowe twarze (Emma Ritoók, Lovik Károly, László Cholnoky, Viktor Cholonok, Károly Pap, Sándor Hunyady). Niektórzy z nich dostali sporo miejsca i zaprezentowano kilka-kilkanaście ich utworów (Endre Ady, Károly Pap i Frigyes Karinthy), zaś w przypadku bardziej rozpoznawalnych nazwisk, udział jest wyłącznie symboliczny (Margit Kaffka, Dezső Kosztolányi, Gyula Krúdy czy Géza Csáth). Zwraca też uwagę znacząca liczba opowiadań (ponad 60), a co za tym idzie niewielki ich rozmiar (przeciętnie jest to 5 stron).

Trudno na łamach jednej recenzji, która ma za zadanie przede wszystkich wyrazić opinię i zachęcić do lektury, zobrazować wszystkie poruszane przez autorów tematy. Każdy z nich miał swój własny styl, osobiste spojrzenie na rzeczywistość, zainteresowania, które wplatał w zdarzenia trafiające się jego bohaterom. Dezső Kosztolányi w „Tylko małym białym psie” odmalował scenę oczekiwania bezimiennego narratora na przyjazd pociągu. Jego spokój zburzyło pojawienie się psa, który nie miał o nim najlepszego zdania. W „Ostatniej wieczerzy” Zsigmond Móricz nakreślił losy umierającej kobiety, która za wszelką cenę chciała znaleźć opiekę dla swojego męża i dzieci. Kobiecą bohaterkę poznajemy także w „Siostrze Anuncjacie”, tym razem jednak postanawia ona udać się na roczną pracę do zakonu. Duże wrażenie zrobiło na mnie opowiadanie Emmy Ritoók („Obce mury”), które w symboliczny sposób opowiada o wyobcowaniu, niemożliwości znalezienia nici porozumienia czy utracie. Również drugi tekst autorki („To nie jest noc zakochanych”) należy do jednych z ciekawszych w zbiorze. Tym razem sentymentalny bohater, dawniej porzucony przez niejaką Edit, idzie wieczorem przez miasto. W pewnym momencie dochodzi do niego nieznana kobieta, która boi iść się sama. Razem zmierzają więc na przystanek, w międzyczasie nawet nie próbując zadzierzgnąć jakiejś kruchej relacji. To bardzo ciekawa opowieść o samotności i ułomności czasu.

Mógłbym tak mnożyć tych wyliczeń. Bo są tu przecież wątki przemocy rodzinnej („Córki Rubina”), manifest pokoleniowy („Noc poetów”), trochę oniryzmu i grozy („Taniec cieni”), kolonizacja i wyzyskiwanie ludności tubylczej („Oko Trivulzia”) a nawet odwołania do mezopotamskiego Boga Słońca („Tammuz”). Jest tego bardzo dużo, co może rodzić pewne problemy dla czytelnika. Przeskakiwanie z jednej rzeczywistości w drugą, z jednego bohatera (o konkretnym wieku, zapatrywaniu na życie/śmierć, zawodzie i ambicji) na kolejnego, bywa kłopotliwe. Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę rozbieżne stylistyki – od tekstów brzmiących nowocześnie, odessanych z ówczesnych miazmatów, aż po takie, które chciały się przypodobać dyktatowi wysokiego języka. Najlepiej czytać to powoli, maksymalnie kilka tekstów jednego dnia. Inaczej szybko zniechęcimy się miłosnymi rozczarowaniami bohaterów Adyego, nie dotrwamy do najlepszych w zbiorze próz braci Cholnoky, nie ujrzymy rozwoju zjawiska modernizmu na Węgrzech (co dodatkowo komplikuje rozkład tekstów – nie chronologiczny, a po autorze). Ulotni się nam cała niejednoznaczność tekstów, która była przecież fundamentem pisma i ruchu.

Czytelnicy szukający wciągających fabuł i silnych, przerysowanych emocji, nie znajdą w „Halandży” rozrywki. Będą jak ci naiwniacy z baru, którzy nie są w stanie zrozumieć fenomenu zmyślonego języka – tytułowej halandży. Ten tom wymaga skupienia, rozrysowania mapy kontekstów, doszukiwania się nieoczywistej symboliki. Jest to nie lada gratka dla fanów literatury węgierskiej w ogólności, a dla sympatyków „Opium”, „Miasta uśpionych kobiet” i „Domu kłamczuchów” w szczególności. To przede wszystkim zbiór przekrojowy, ukazujący pewne zjawisko, zyskujący na jakości dzięki spojrzeniu w makroskali. Są tu też literackie perełki, niewielkie opowiadania, które pobudzają zmysły, przekraczają szablony, poruszają ważne i uniwersalne tematy. Trudno o nich zapomnieć. Te dwa powody, w połączeniu z pięknym wydaniem i esejem Elżbiety Cygielskiej, sprawiają, że „Halandża. Opowiadania modernistów węgierskich” trafia na moją listę najlepszych zbiorów opowiadań 2022 roku.

Recenzja "Jestem mieszkańcem wieży z kości słoniowej" Peter Handke

Wydawca: Eperons-Ostrogi

Liczba stron: 185


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Jacek Stanisław Buras
 
Premiera: grudzień 2021 rok

„Jestem mieszkańcem wieży z kości słoniowej” to zbiór esejów Noblisty Petera Handke. Pisane w latach sześćdziesiątych przemyślenia austriackiego pisarza odnoszą się, w dużym uproszczeniu, do istoty sztuki jako takiej. Sztuka nie jest tu zresztą słowem przypadkowym. Handke przede wszystkim analizuje dzieła literackie. Bada je w kontekście ich społecznego czy politycznego zaangażowania, nakreśla istotę właściwego modelowania języka, definiuje czym jest realizm, wreszcie wspomina udane lub złe realizacje swoich kolegów po piórze. Oprócz operowania słowem, twórca „Kali albo sól” mówi też o teatrze oraz filmie – zawsze jednak w kontekście literackim.

Jaka literatura jest zdaniem Handkego dobra? Przede wszystkim taka, która używa metody świeżej, dobrze przemyślanej. Jako przykład tego typu dzieła przywołuje między innymi swoje opowiadanie pt. „Stan wyjątkowy”, które możemy znaleźć w tomie „Powitanie rady nadzorczej”. Przypomnijmy, że w tym krótkim tekście Handke cytuje dosłowne sformułowania z oficjalnych dekretów wprowadzających stan wojenny, jednocześnie zestawiając je z kontrastującymi im ustępami, które pierwotne założenia w jakiś sposób podważają. W ten sposób zadaje pytanie o praworządność i respektowanie praw obywatelskich. Pisarz zauważa, że tego typu model literatury nie był wcześniej stosowany, ale zaznacza, że już kolejna taka próba zakończy się zmianą ciekawej formuły w manierę.

Noblista w eseju „O spotkaniu Grupy 47 w USA” porusza bardzo ważną kwestię manipulacji językowej. Choć jego intencje były z pewnością odmienne, czytając go dzisiaj łatwo odnieść padające tam słowa do wojny, która aktualnie nie toczy się tylko na ulicach ukraińskich miejscowości, ale także w mediach. Dezinformacja zdaje się zresztą nawet bardziej niebezpieczna niż spuszczanie bomb na elektrownie, bo zaraża i ogłupia całe narody. Handke podkreślając siłę słowa pisze między innymi tak: „Lekceważy się, jak bardzo język podatny jest na manipulację, we wszelkich społecznych i indywidualnych celach. Lekceważy się, że świat nie składa się z samych przedmiotów, lecz także z języka przypisanego do tych przedmiotów”. Austriacki noblista oddaje hołd znakom, słowom i zdaniom i podkreśla, że ich oddziaływanie może wychodzić daleko poza to, co oczywiste.

„Jestem mieszkańcem wieży z kości słoniowej” to także pamiętnik z przemyśleń na temat różnych dzieł, często już zapomnianych. Znajdziemy tu między innymi krytyki sztuk Becketta, pochwały kierowane względem filmu „Tom Jones” (w którym ogólna schematyczność zostaje zaburzona przez jedno ujęcie) i wiele innych. W różnych miejscach padać będą takie nazwiska jak Alfred Hitchcock, Francois Truffaut, Michael Snow. W eseju „Tresura przedmiotów” ciepłe słowa zbiera Polak Jan Lenica, którego animacje zostają nazwane „małymi” formami artystycznymi. Ten aspekt książki będzie szczególnie doceniony przez czytelników, którzy nadal lubią sięgać po twory minionej epoki, doszukując się w nich oryginalności i ponadczasowych treści.Przedstawione tu eseje zawierają programowe wypowiedzi na temat sytuacji kulturowej i społecznej. Choć były pisane prawie 60 lat temu, wiele z nich zachowuje aktualność. Trzeba jednak przyznać, że czyta się je naprawdę trudno. Handke ma niezwykły temperament, przez co bywa irytujący. Z drugiej strony lubi tworzyć zdania złożone, zawoalowane, w których łatwo się pogubić. Trzeba to czytać powoli, z uwagą i zrozumieniem. Raczej dla czytelników, który interesuje teoria sztuki.