Recenzja "Kapitan" Robert Schwentke

Reżyseria: Robert Schwentke

Czas trwania: 1 godz. 58 min.

Kraj produkcji: Francja, Niemcy, Polska


Premiera polska: 22 marca 2019 rok

Cofnijmy się w czasie o 59 lat. Dokładnie 4 kwietnia 1960 roku odbyła się premiera „Zezowatego szczęścia”. Ta filozoficzna powiastka, jak piszą o filmie krytycy, jest jedną z najważniejszych komedii w historii polskiego kina. Już na samym początku dzieła widzimy taką scenę – gdy Jan Piszczyk otrzymuje kartę powołania do szkoły wojskowej w Zegrzu rusza przez zdewastowaną Polskę. Kręte ścieżki losu pchają go do opustoszałych koszar, gdzie znajduje mundur podchorążego. Zakłada go, przygląda się sobie, podziwia. W tej właśnie pozycji zostaje podpatrzony przez niemieckich żołnierzy, którzy wysyłają go do oflagu, mimo że jest cywilem. 

W tym samym roku, dokładnie 29 września we Włoszech, debiutuje inny film – „Kapo”. Ten obraz, wyprodukowany przez nagrodzonego w Wenecji Złotym Lwem reżysera Gillo Pontecorvo (za film „Bitwa o Algier”), opowiada historię nastoletniej żydówki Edith, która przy udziale życzliwego doktora, uzyskuje pracę obozowego kapo. Nowa funkcja i obowiązki, szybko biorą górę nad wrodzoną wrażliwością. Przemiana Edith z niewinnej nastolatki w jeszcze jeden element machiny wojennej, zapada głęboko w pamięci. Tak właśnie otoczenie potrafiło zmieniać zwykłych ludzi – z uczynnych nastolatków, w bezwzględne tryby nazistowskiej ideologii.

Dlaczego przywołuję tu te dwa dzieła? Wróćmy do czasów współczesnych. W 2017 roku swoją premierę miał czarno-biały niemiecki film „Kapitan”, wyreżyserowany przez Roberta Schwentke (na co dzień zaangażowanego w produkcję amerykańskich blockbusterów). W jednej z początkowych scen widzimy Herolda (w tej roli Max Hubacher) – niewinnego, delikatnego i zagubionego w okowach wojny szeregowego. Gdy nadarzy się okazja ucieczki z okopów, nie zawaha się ani chwili. Podczas drogi znajduje porzucone auto wojskowe, a w nim mundur hitlerowskiego kapitana. Podobnie jak Bogumił Kobiela w filmie Andrzeja Munka, przywdziewa strój i tak zostaje zauważony przez Freytaga (Milana Peschela), który bierze go za kapitana. Ta scena, stanie się początkiem historii nowego życia Herolda. Życia wypełnionego zawiścią, ciągłą walką i bólem. Brzmi znajomo prawda?

Film Roberta Schwentke inspirowany jest autentyczną postacią Williego Herolda, który zmieniając ubranie, zrekonstruował też swoją tożsamości. Bohater filmu to człowiek bez kontekstów. Nie znamy jego historii, nie wiemy czemu uciekł, kto go szuka, ani dokąd zmierza. Nie poznajemy jego upodobań, marzeń, słabych stron. Nie wiemy nawet dokładnie, co dzieje się wokół niego, w makroskali. Czujemy podskórnie, że nerwy w szeregach niemieckiej armii dotyczą kwestii przegranej wojny, że dezercja dlatego jest tak bezwzględnie karana, bo stała się, w obliczu klęski, bardzo popularna. Reżysera nie interesują więc wielkie wydarzenia, a indywidualne dramaty, które mogą być wiarygodnie ukazane tylko w oderwaniu od dziejów politycznych świata. Wojna jest więc w tym filmie tylko tłem, ale tłem bardzo ważnym, bo dzięki małym znakom powoli odczytujemy kulisy wydarzeń, które potrafią uzasadnić możliwość zaistnienia tak nieprawdopodobnej historii, jak ta. W świecie owładniętym chaosem, istnieje wszak możliwość przypadkowego wzbogacenia się, a co dopiero awansu w hierarchii wojskowej. 

Ale tło i konteksty to jedno, a istota dzieła to drugie. Herold, podobnie jak Edith w „Kapo”, zmienia się nie do poznania. Jego losy są swoistą wiwisekcją ludzkiej podłości i okrucieństwa. Schwentke wnikliwie portretuje człowieka owładniętego manią prześladowania innych i czerpania przyjemności z zadawania krzywdy. Herold nie zna granic, których by nie przekroczył, z lubością nagina zasady człowieczeństwa i jak eksperymentator przygląda się tak wprawionej w ruch machinie zła. „Kapitan” jest więc opowieścią ze wszech miar uniwersalną, próbą zmierzenia się z tematem ciemnej strony ludzkiej psychiki. Tych wszystkich jej zakamarków, których wolelibyśmy nie znać. Ale można też na ten film spojrzeć jeszcze z innej perspektywy, jako na panoramę ludzkich zachowań, które podtrzymują opresyjny porządek społeczny. Od bezdusznego konformizmu aż po bezwolność i potulność służbową. Są więc tu odważni i ulegli, źli i dobrze, zwycięzcy i przegrywający, honorowi i sprzedajni. 

Doskonała jest w tym filmie gra aktorska. Mało ekspresyjna, wręcz bressonowa, ale przy tym niezwykle wymowna. Znaczenie ma tu każdy delikatny ruch twarzy, każde małe drgnięcie oka. Enigmatyczne postaci nie uzewnętrzniają się, nie grają prostymi emocjami. Odkrycie ich wnętrza jest jak znalezienie drogi w skomplikowanym labiryncie ludzkich losów. Idealnie przy tym współgra praca kamery. Klimatyczne zdjęcia Floriana Ballhausa uwydatniają brud i rozpad rzeczywistości. Jakość kadru przywodzi mi na myśl filmy Pawlikowskiego, a portretowane przedmioty i zdarzenia nadają filmowi niezwykle pesymistyczny klimat okresu wielkiego bestialstwa.

Choć „Kapitan” nie jest kopią filmów Munka I Pontecorvo, czerpie z nich garściami to, co warte uwagi. Dodaje w tej mieszance także coś od siebie – wyjątkową estetykę i dbałość o dalszy plan. Podoba mi się tu psychologia postaci, głębia przesłania, piękno kadru, wymowne aktorstwo, stylistyczny umiar i zniwelowanie przemocy do koniecznego minimum. Schwentke potrafił stworzyć mrożący krew w żyłach obraz upadku człowieczeństwa w perfekcyjnej szacie wizualnej. To takie kino, które łączy artystyczną wizję z formalną atrakcyjnością. Dobitne, bezkompromisowe, zaangażowane. Tak powinno się kręcić filmy.

Ocena: 

Recenzja "W stronę Swanna" Marcel Proust

Wydawca: MG

Liczba stron: 480

Oprawa: twarda


Premiera: 2013 rok

Na początek chwila szczerości. Tak, nie czytałem do tej pory Prousta. Czy to ze strachu, że odbiję się od ściany niezrozumienia fenomenu, czy może dlatego że po tej lekturze nic lepszego w literaturze już mnie nie czeka. Oczywiście istotna była też sprawa trudności i objętości utworu. Odkładałem ją na później, bo zawsze był zły czas na siedmiotomowe dzieło. Ta optyka zmieniła się nieco rok temu. Wtedy to przeczytałem artykuł o sponsorowanych przez samego autora opiniach na temat „W stronę Swanna”. Proust instruował swego redaktora Louisa Bruna z oficyny Grasset, ażeby wszelkie pochwały, które na swój temat przygotował, przepisać na maszynie. Miało to w zamierzeniu zataić pochodzenie słów. Z artykułu dowiadujemy się także, że pisarz zapłacił 300 franków za publikację w „Le Figaro” i 660 franków za artykuł w „Journal des débats”, trzeba przyznać, całkiem sporo. Niby nic wielkiego, a jednak tak właśnie w mojej głowie zaczęły ewoluować pierwsze wątpliwości, które rozwiać mogła jedynie lektura.

Rozpoczyna się od gwizdka lokomotywy, utrudniającego zasypianie głównemu bohaterowi. Nim ten zdąży zapaść w sen, rozmyśla o pokoju u dziadków w Combray, o salonie gościnnym u madame Saint-Loup w Tansonville i innych przestrzeniach, w których spędzał dawniej noce. Poruszamy się zatem po różnych czasach i miejscach, a trajektorię ich urzeczywistniania wyznacza nam pokrętna świadomość proustowskiej postaci. Ów gwizd pociągu wprowadza nas w podróż po niezbadanych miejscach i nieznanych ludziach, a jednocześnie staje się jedną wielką alegorią całej powieści. Bo tym właśnie jest dla mnie „W stronę Swanna” – jedną wielką podróżą po życiorysach nieznanych mi osób.

Proust bardzo silnie eksponuje w swojej metodzie pojęcie czasu. Przybiera on u niego formę subiektywną i odnosi się do przeszłości. Małe przedmioty, intymne skojarzenia, zmysły są tu katalizatorami, które uwalniają minioną rzeczywistość. Tylko co to za rzeczywistość? No właśnie, tu między innymi zasadza się piękno tej prozy. Proust pisze bowiem o rzeczywistości rozmytej, nie tej którą znamy z życia czy gazet. To rzeczywistość dogłębnie indywidualna i przez to także niepowtarzalna. Każdą istotę nakreśla autor pod różnymi kątami widzenia, dbając przy tym, aby uzyskany obraz był za każdym razem inny. Dopiero zebranie tych ułamków osobowości i znalezienie dla nich wspólnego mianownika pozwala zbudować autentyczną wersję danej postaci. Nie będą to jednak proste do złożenia puzzle. Proust zastawia na czytelnika wyjątkowo dużo pułapek. Wielokrotnie musiałem czytać dany fragment jeszcze raz, aby odkryć skąd u mnie to poczucie dysharmonii i załamania linearnych przyzwyczajeń.  Tak właśnie doszedłem do wniosku, że każda postać ma tu swoje osobiste tempo, że to właśnie przez heterogeniczne wymiary, nie potrafią wchodzić w czytelne relacje. Wyobrażam sobie ich życie jako bieg wokół stadionu. Każdy bohater ma swoją technikę poruszania się, osobistą trajektorię aktywności, inne symptomy reagowania na zmęczenie. Zbliżają się do siebie tylko na chwilę, podczas jednego czy drugiego dublowania. I właśnie w tych momentach dowiadujemy się o nich czegoś nowego, widzimy ich w pełnym świetle. A później znowu uciekają od siebie, zamazują swoje życie wylanym potem i fatamorganą wspomnień. Aż do kolejnego połączenia, w którym są jednak innymi osobami. Posiedli bowiem nowe doświadczenia, żyją już w innych kontekstach. Ale aby dobrze ich zrozumieć, musimy się wrócić do tego co było, bo bez przeszłości, nie ma teraźniejszości. U Prousta człowiek nie jest zatem czymś stałym, lecz niekończącym się procesem kreacji. 

Ale nie tylko człowiek jest u francuskiego pisarza istotny i wyjątkowy. Subtelny zapach czy promień słońca może być dla autora wystarczającą pobudką, do snucia wielostronicowego opisu o urokach klimatu. Utracony czas przybiera wiele form i odcieni, każdy jednak skrzy się czułością. Weźmy chociażby prezentację świątyni i założonych tam witraży. Wiele słów układających się w ciąg artystycznego opisu przedmiotu, który przeciętny człowiek ominie gnany pędem swojego życia. A ten słynny smak magdalenki zanurzonej w herbacie? A przecież to nie tylko o opisy tu chodzi, ale też o nieoczekiwane metafory, jakie zostały wplecione w te słowa. Czytając strofy „W stronę Swanna” rosło we mnie pytanie: czy takie literackie odbicie sztuki może przerosnąć samą sztukę? A Proust idzie też dalej. Wprowadza do wywodów bohatera także filozoficzne rozważania na różne tematy, ot na przykład, wpływu telekomunikacji na ludzkie przyzwyczajenia. Jest więc bardzo szczodry, jeśli chodzi o pełne poetyckiej finezji opisy, co niejako kontrastuje z psychologicznym realizmem jego postaci. 

Nie ma więc wątpliwości, że „W stronę Swanna” zachwyciło mnie swoją szalenie skomplikowaną kompozycją. I to właśnie z niej wyrasta także olbrzymi szacunek do przedstawianych treści. Nawet najbardziej intrygujące historie nie będą bowiem atrakcyjne, jeśli nie zostaną dobrze podane. Najwięcej miejsca poświęca autor niewątpliwie miłości, tęsknocie i wartościom społecznym. Wypływają one z opowieści o rodzinnej miejscowości, z przedstawionych losów Pana Swanna, ale także z ukazania człowieka jako jednostki społecznej zagnieżdżonej między różnymi grupami kulturowymi. Mam wrażenie jednak, że w przeciwieństwie do Tołstoja czy Balzaka, Prousta nie interesują różne klasy i stany jako takie. Wyjawia ich strukturę, sztuczność i jałowość przyzwyczajeń jako pretekst do ukazywania mechanizmów funkcjonowania ludzkiej duszy. Zdecydowanie więcej w tym metafizyki, niż faktografii. 

W przedmowie do „Murzyna z załogi Narcyza” Joseph Conrad pisał tak o literaturze „Dzieło, chociażby najskromniejsze, które pragnie stanąć na wyżynie sztuki, winno nosić jej piętno w każdym zdaniu. Sztukę zaś można określić jako wysiłek ducha, dążący do wymierzenia najwyższej sprawiedliwości widzialnemu światu przez wydobycie na jaw prawdy — wielorakiej i jedynej — ukrytej pod wszelakimi pozorami. Jest to usiłowanie, aby wykryć w kształcie prawdy, w jej barwach, w jej świetle, w jej cieniach — w zmienności materii i w przejawach życia — to, co jest podstawowe, co jest trwałe i zasadnicze; jedyną cechę, która wyjaśnia i przekonuje — rdzeń wszelkich zjawisk. Artysta, podobnie jak myśliciel lub uczony, szuka prawdy i przywołuje ją”. A więc to prawda decyduje o tym, czy dzieło jest sztuką, czy nie, przynajmniej według tej definicji. I jeśli tak na to spojrzeć, to „W stronę Swanna” jest niewątpliwym arcydziełem. Niewielu pisarzy potrafi z taką czułością i finezją pisać o tym, kim jesteśmy. Także o tym, jak szybko się zmieniamy i jak bardzo nie można na nas polegać. Proust otworzył mi oczy na nowy format literatury. Na treść i bohaterów, o których nie chce się mówić, ba, o których mówić się nie da, bo też żaden fakt nie odda istoty tego, co w książce dostajemy. A nie chcę spłycać tego, co zostało dobrze pogłębione. To proza nieuchwytna, rozmyta, porozczepiana. Fraza bardzo drobiazgowa, wręcz fotograficzna. I piękna do tego. Dobrze, że jeszcze sześć tomów przede mną.

Ocena:

Recenzja "Dni bez końca" Sebastian Barry

Wydawca: W.A.B.
 
Liczba stron: 288

Oprawa: twarda


Premiera: 13 lutego 2019 r.

Pierwszym słowem, jakie narzuca mi się po lekturze „Dni bez końca” jest ‘oryginalny’. Pogłębienie tego skojarzenia nasuwa mi jednak pewne wątpliwości. Western jako gatunek to typowy produkt kultury masowej. Ograniczenie miejsca i czasu akcji sprawia, iż gatunek ten w swojej pierwotnej formie był odżegnywany od czci ze względu na swoją schematyczność. Książka irlandzkiego pisarza jest więc swoistą kopią produktu kultury masowej. Kopią jednak o tyle udaną, że łamie ona owe szablony, na bazie których dawniej sprzedawano historię dzielnych kowbojów. 

Specyficzni w tej książce są bohaterowie, inny jest sposób obrazowania przemocy, zmodyfikowano też kod językowy, którym na co dzień posługują się postaci Barry’ego. Thomas McNulty rusza w samotną podróż, na początku której poznaje Johna Cole’a. Ta dwójka stworzy magiczny związek, który przetrwa nie tylko walki z konfederatami i rdzennymi mieszkańcami Ameryki, ale także wychowanie Indiańskiej sieroty. Ciekawie na tle tego łamiącego kalki pejzażu rysuje się motywacja i portret psychologiczny Thomasa. To człowiek wdzięczny wojsku za to, że może wykonywać niezrozumiałe dla niego rozkazy. Mimo licznych niewygód, głodu i bólu nie narzeka na żołnierską dolę. Gdy trzeba zabić, czyni to bez mrugnięcia okiem, gdy jednak ma chwilę na refleksję, poświęca się dla swoich bliskich i tańczy na scenie. To ostatnie zajęcie daje mu najwięcej szczęście, jest dla niego odskocznią od trudów doczesności, a przy tym pozwala poczuć się tym, kim faktycznie jest – wewnętrzną kobietą. 

Sebastian Barry nie wygładza swojej historii. Inaczej niż pamiętamy to z klasycznych westernów, co i rusz przekracza granice wyznaczone przez Kodeks Haysa. Nie zostawia miejsca na niedopowiedzenia czy ciche sugestie – wali prosto z mostu o tym co trudne i ciężkie. Porusza kwestie bezduszności wojny w świecie, gdzie życie nie jest warte więcej, niż szklaneczka whisky wypita podczas wieczornej zabawy w saloonie. Są więc wychodzące z ciała flaki, niedożywione dzieci, terroryzowane kobiety, pola walki usłane odciętymi kończynami. Bardzo to wszystko obrazoburcze.

I tak oto dochodzimy znowu do oryginalności. Bo myślę sobie, że western o homoseksualistach tańczących jak prostytutki to jedno, ale styl opowieści to jeszcze inna para kaloszy. Język Barry’ego jest od początku całkowicie abstrakcyjny. Autor nie tylko preferuje porządek dyskursu ponad porządek rzeczywistości, ale też wybiera takie dyskursy, które dawno już odkleiły się od znanej nam rzeczywistości, stając się zużytymi archaizmami. Pisarz z Irlandii pisze świadomie, wie że po wielkiej, modernistycznej apokalipsie i po ostatecznym oderwaniu się języka od desygnatów, zaskoczeniem będzie nie to, co niespójne, ale właśnie to, od czego dawniej odeszliśmy. Niby starają się to dzisiaj robić inni, ale odnoszę wrażenie, że są w tym szalenie niekonsekwentni. Odmalują staroświecko jedno zdanie, by zaraz popaść w jakieś współczesne tony. U Barry’ego jest inaczej, jest stabilniej i przez to też trudniej, bo w dobie skrótów i algorytmów, język nie służy już ornamentowaniu rzeczywistości.

Bardzo łatwo uznać, że w „Dniach bez końca” nie dzieje się za wiele, że jest to proza, nie dość, że technicznie przekombinowana, to jeszcze myślowo bezpłodna i efektowna tematycznie. Ale postawmy sprawę inaczej: techniczność powieści Barry’ego nie jest sposobem utrudnienia komunikacji z czytelnikiem, ale sensem istnienia tego dzieła. „Myślowa bezpłodność” również jest efektem takiego uformowania frazy, w którym tekst nie jest nastawiony na produkcję głębokich znaczeń, ale na opowieść o życiu. Wreszcie efektowność ma tu paradoksalnie odwrotny charakter: pod powłoką atrakcyjnej epoki przykrywa ten rodzaj intelektualnej konfrontacji, który jawić się musi jako opresyjny, ale też zapewnia jakiś rodzaj zakotwiczenia się w przeszłości i całkiem namacalnej, pachnącej kurzem i końskim łajnem codzienności. Siłą książki nie jest zatem wzniosłość, ale wręcz odwrotnie – banalność. Nie uzyskamy tu szansy na metafizyczną przejażdżkę, ale tak naprawdę od początku nie było czego wykorzystać, nie było żadnej przejażdżki, żadnego kierowcy. A jednak to karoseria tego literackiego projektu sprawia, że wpatrujemy się w nią oniemiali, szukając kulturalnych powiązań i językowych refleksów światła. 

I znowu wracam myślami do tej nieszczęsnej oryginalności. Wspominam wszystkie te style i gatunki, które całymi garściami czerpały z osiągnięć John’a Wayne’a. Antywestern, spaghetti western, komedie westernowe, pastisze westernów, sagi rodzinne na Dzikim Zachodzie, hybrydy braci Coen. Lista jest długa i kręta, jak droga z Torunia do Koulamoutou. Nigdzie jednak do tej nie znalazłem takiego nagromadzenia motywów łamiących schematy, które opatrzone zostały tak wyrazistym językiem. A najważniejsze jest w tym, że Barry nie przesadza, nie skupia się na zaskakiwaniu i uwspółcześnianiu swojej opowieści. W ogóle mam wrażenie, że to powieść bez reszty oddana życiu, nie roszcząca sobie żadnych ambicji do bycia komentarzem współczesności. Autor „Tajnego dziennika” udowadnia, że bez kąśliwych przytyków do aktualnej polityki, bez wnikania w kwestie dyskryminacji rasowej, wreszcie bez nadmiernego epatowania pojęciami tęczy i tolerancji, można napisać intymną historię o miłości dwóch mężczyzn. 

I tylko jakiś niesmak mam patrząc na tę okładkę, bo przecież Thomas i John, wcale nie byli anonimowi. Z niczym się nie chowali.

Ocena:


Recenzja "Śpiewajcie z prochów śpiewajcie" Jasmyn Ward

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Liczba stron: 336

Oprawa: twarda


Premiera: 13 lutego 2019 r

Bardzo krzywdzące są recenzje „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie” pojawiające się co i rusz w przestrzeni wirtualnej. I wcale nie chodzi tu o to, że są one negatywne, wręcz przeciwnie, ich rozkoszne nuty zupełnie nie przystają do treści zastanych w książce. Spójrzmy na kilka haseł – powieść Jasmyn Ward jest „opowieścią o ogromnej sile miłości, która pozwala przetrwać najgorsze”, to „historia, która zostanie z wami na dłużej, mogę wam to obiecać”, „boleśnie rani czytelnika, nie dając mu ani chwili na oddech”. No nie, moi drodzy. Nie na tym zasadzają się atuty tej prozy, nie tym ona się wyróżnia, że jest ckliwa i nostalgiczna. Oczywiście na pewnym poziomie banalności można ją tak potraktować, ale uważny czytelnik, a recenzent chyba powinien do tego grona należeć, z pewnością mógłby zauważyć też dalsze, metafizyczne dno. 

Zanim jednak pozwolę sobie wypunktować to, co mnie w niej urzekło, odwołam się do jeszcze jednego mitu. Chodzi tu o tematykę rasistowską. Widzę to tak - oczywiście, akcja książki osadzona jest na Południu Stanów Zjednoczonych,  jest i plantacja bawełny i wiele oznak dyskryminacji. Czarni bywają poniżani, a biali czują się panami. Dokładnie tak to jest opisane w tej książce. Ale legenda, jakoby „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie” było kolejnym „Błotem”, „Królową cukru” czy „Koleją Podziemną” jest zwyczajnie nieprawdziwa, a to dlatego, że kwestie koloru skóry i wszystko z czym to się wiąże, są tu wyłącznie tłem i to zresztą bardzo subtelnie rozrysowanym. W żadnej mierze nie uświadczycie tu epatowania agresją, grania na emocjach, schematycznego podziału na dobrych i złych (czytaj czarnych i białych) i wszystkiego tego, do czego nagradzana literatura z USA nas przyzwyczaiła. 

Tak więc wyjaśniliśmy sobie, czym „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie” nie jest. Czas przejść do faktów. Jasmyn Ward szarpiąc strunami swojej literackiej wyobraźni, wygrywa nam wiele czułych melodii, z której jedna wydaje mi się najważniejsza. Śmierć, bo o niej mowa, przybiera w powieści kilka intensywnych odmian. Babcia Jojo – nastoletniego bohatera, jednego z narratorów, umiera na raka. Mama Jojo, wciąż nie może pogodzić się z tragiczną śmiercią swojego brata. Jest też tajemniczy chłopiec z obozu, który stopniowo odkrywa przed nami i sobą smutną prawdę o swojej duchowej naturze. Proces odchodzenia w swojej inicjacyjnej formule autorka portretuje zatem z wielu punktów widzenia i konfrontuje z nim bohaterów znajdujących się w różnych etapach życia. Ich optyki uzupełniają się, tworząc jeden, spójny i bardzo wyrazisty fresk przemijania. 

Autorka udowadnia nam zatem że zawsze istnieje jakiś ciąg dalszy, nic nie jest ostateczne. Że nawet śmierć, może być początkiem nowej drogi. Jest to też fraza o tym, że za każdym trudnym razem trzeba się zebrać do kupy i iść dalej, bo zawsze istnieje jakieś dalej. To jest ta siła, która każe nam każdego dnia wstać i dalej działać, wikłać się w te niejednokrotnie ciężkie przeprawy z samymi sobą i ze światem. Bohaterzy Ward nie są doskonali, czasem po prostu brakuje im sił, wzajemnego zrozumienia, ale są zdeterminowani, bo noszą w sobie przekonanie, że warto. Nawet jeśli nie dla siebie, to dla innych – młodszej siostry, starego przyjaciela, matki, męża. 

Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie” są powieścią wartą uwagi także ze względu na swoją przemyślaną strukturę. Jak już wspomniałem przenikają się tu opowieści zmarłych i żywych, ale także relacje dzieci i dorosłych, powieść drogi i rodzinna psychodrama. To książka, która może przywodzić na myśl „Naszego chłopaka”, ze względu na swój traumatyczny wymiar, ale także „Pod śniegiem”, wszędzie tam, gdzie przekształca się w narrację z podróży. Przekonują mnie także retrospekcje i język – może niezbyt hermetyczny, może prosty, ba, momentami może nawet trywialny – ale taki właśnie powinien być slang używany przez ludzi z marginesu i ich dzieci. Dobrze że każdy mówi tu po swojemu, że autorka nie sili się na przeintelektualizowanie i wczesną dorosłość, że wreszcie – nie buduje świata wypchanego po brzegi przemocą i wulgaryzmami, nawet jeśli czasami rodzice nie dają dobrego przykładu. Bo przecież nie wszystko co z więziennictwem związane musi ociekać mięsem.

To na pewno powieść bez łatwych recept, bez rozpaczy, ale też pozbawiona łatwego piękna. Jasmyn Ward doskonale zdaje sobie sprawę, że piękno i szczęście są trudne, bo trudna jest świadomość, że pod ładną powłoką relacji rodzinnych znajduje się kupa brudu, który po zdarciu iluzji trzeba będzie przetrawić. Amerykańska pisarka miesza więc wiele koncepcji i tworzy z nich naprawdę niezłą całość. Nie powiem, że musicie to znać, nie powiem, że wstydem byłoby jej nie znać. Z pewnością jednak, jest to wyróżniająca książka w swojej tematyce i jeśli dacie jej szanse, prawdopodobnie odciśnie ona na Was pewne piętno.

Ocena: