Recenzja "Lekki bagaż" Anna Cieplak

Wydawca: Znak

Liczba stron: 304

Oprawa: twarda


Premiera: 21 stycznia 2019 r.

Anna Cieplak poruszyła temat bardzo dobrze mi znany. I być może z tego właśnie powodu wynika mój problem z tą książką. Bo też sfera samorządowa, szczególnie w tych mniej znanych, często zapomnianych gminach, gdzie gmachy urzędowe straszą swoją przestarzałą infrastrukturą, a pracownicy więcej czasu spędzają na rozwijaniu swoich relacji wirtualnych, niż na rzeczywistym wkładzie w rozwój jednostki, jest dużo bardziej kolorowa i anegdotyczna, niż prezentuje to autorka „Ma być czysto”. Ot chociażby sytuacja pewnej gminy spod Częstochowy, w której dokumentach strategicznych uwzględniono przepływający przez miasto Dunajec. Albo inna, z miejscowości położonej jeszcze bardziej na południe, gdzie nie złożono kluczowego wniosku o dofinansowanie przedszkola, ponieważ pracownik spóźnił się z wysyłką wniosku o 84 sekundy. Mógłbym wspominać też kuriozalne zamknięcie pracownika w urzędowej piwnicy w dniu, w którym miał on złożyć istotne wyjaśnienia w Urzędzie Marszałkowskim, panią, która w naglącym momencie uciekła z pracy, ponieważ bała obsłużyć się drukarkę, tudzież wpis w strategii rozwoju turystyki niedużego miasta, informujący że newralgiczną ofertą przykuwającą uwagę przyjezdnych jest…krycie koniem arabskim. No właśnie, jest tego dużo, bywa mrocznie, zabawnie, uwłaczająco…przede wszystkim specyficznie. A to tylko sfera samorządowa, zaręczam, że sektor NGO trapi jeszcze większy wirus niecodzienności.  

Nie będzie nowością, że akcję swojej nowej książki Anna Cieplak umieszcza w Cieszynie. Polska prowincja, to wbrew pozorom scena wielu literackich i kulturalnych ustawek. Dość wymienić książki Olgi Tokarczuk, Macieja Płazy, Andrzeja Muszyńskiego, Andrzeja Stasiuka, Jakuba Małeckiego czy Jakuba Żulczyka. Mamy więc całe woluminy zapisanych słów w różnych barwach, stylach i gatunkach, większość jednak sprowadza świat prowincji do jednej współczesnej prawdy – opozycji wobec przestrzeni wielkomiejskiej i wiążącym się z tym brakiem perspektyw. A brak perspektyw, czy też jak mawiają niektórzy, potencjału rozwojowego, współgra w tych miejscach z innymi problemami – patologią, wykluczeniem, uzależnieniem od mediów, ubóstwem, ograniczonym światopoglądem i wszystkim tym, co Anna Cieplak zamyka w sformułowaniu Beneficjent. Nie będzie więc w tym tematycznym względzie autorka „Lekkiego bagażu” oryginalna, chociaż myliłby się też ten, który z góry założy, że jej nowa książka jest wyłącznie kalką tego, co już Polacy wcześniej czytywali.

Autorka osadza swoją opowieść na trzech pierwszorzędnych i dwóch drugoplanowych ludzkich filarach. Olkowy jest nauczycielem języka polskiego, który wbrew łatkom przypisywanym tej profesji, potrafi dogadać się z młodzieżą. Jego współlokatorka, Weronika, pracuje w trzecim sektorze. Z uzyskanych grantów stara się zbudować lepszy świat. Jest też Baśka, która swoją karierę reporterską rozpoczęła dzięki posiadaniu profesjonalnego aparatu fotograficznego (bynajmniej nie z uwagi na talent). W swojej pracy zawodowej realizuje się głównie dzięki możliwości uwieczniania nikogo nie interesujących konkursów muzyki dziecięcej, zawodów sportowych czy spotkań w lokalnej bibliotece. Oprócz nich są jeszcze Dagmara – niespełna dwudziestoletnia barmanka z Kurczaka, zapalona kucharka amatorka, zakochana po uszy w programie Magdy Gessler, oraz Darek – chłopak, któremu mimo trudnego początku, systematycznie udaje się wychodzić na prostą, dzięki pomocy społecznej. Za każdą z tych postaci ciągnie się echo życiowej decyzji, która warunkuje ich istnienie w tej społeczności. To ludzie z peryferii, którzy mimo dróg ucieczki, ciągle uparcie trzymają się swojego miasta. Wierzę, że ich historie mogłyby być szalenie interesujące, gdyby zostały inaczej podane. Ale niestety mam wrażenie, że to nie bohaterowie i ich pogmatwane życiorysy są tu kluczem do odczytania dzieła.

Czytając „Lekki bagaż”, miałem wrażenie, że brnę przez 300 stron ekspozycji w oczekiwaniu, że coś wreszcie zacznie się dziać. Nie mam tu bynajmniej na myśli fajerwerków przerysowanej akcji. Nie liczyłem też na relację z poszukiwania własnej, zachwianej licznymi deficytami tożsamości. Chciałem jednak w tej homogenicznej papce małomiasteczkowej polityki i biedy znaleźć cokolwiek, jakiś wyróżniający kąsek dla myśli. Tymczasem po zakończeniu lektury wiedziałam tyle, ile przed jej rozpoczęciem, a wszystko to, co mogło stanowić wartość dodaną, zostało umyślnie stonowane. Powiedzmy sobie szczerze: czy nie wiedzieliśmy przed lekturą „Lekkiego bagażu”, że każde miasto ma swoje Manhattany i Broadwaye, a kolorowym pocztówkom zdarzają się brudne rewersy? Czy oszałamia nas informacja, że działacze społeczni prędzej czy później napotykają na swojej drodze zapatrzonych w siebie urzędników? I że ogólnopolskie media potrafią naplątać w społeczeństwie bardziej, niż bezpośrednie przyznanie się do winy? Albo że ostracyzm nadal się zdarza? Że już nie wspomnę o molestowaniu, mobbingu, depresji czy przemocy na osobach starszych.

I taki właśnie mam zarzut do Pani Cieplak. Bo ona pisać potrafi, posługuje się naprawdę ciekawym, rytmicznym językiem, całkiem zgrabnie oddającym wieloznaczność stanów emocjonalnych swoich bohaterów. Nie boi się odwołać do kultury, użyć mocnego zdania, a nawet ułożyć zgrabny neologizm. Jej powieść jest jednak, tu użyję mało wykwintnego, matematycznego porównania, jak linia prosta, która w idealnie odmierzonej skali prowadzi od znanego nam dobrze punktu A, do jeszcze lepiej wyeksponowanego punktu B. Wszelka ironia, niezwykłość i dygresyjność ustąpiła miejsca małym gierkom, które polscy czytelnicy całkiem dobrze już znają. Autorka jest na pewno autentyczna w tym co pisze, czuć tu także doskonałą znajomość tematu i zaangażowanie w walkę z krótkowzrocznością polskiej polityki samorządowej. Wyczuwam między wierszami, że pisarka zna urzędowe absurdy, wie też że korupcja i pożądanie władzy, bardzo rzadko przybiera aż tak uproszczoną formę, jak w jej książce. Tym bardziej chciałbym jej powiedzieć, że napisała niezłą książkę, która domaga się wyjścia poza ten powielany w mediach schemat, że ma potencjał do stworzenia czegoś niebanalnego, że komizm rzeczywistości, jest czasami lepszy niż ukryty pod warstwą metaforyki sarkazm. Że tu nie chodzi o kreowanie poradnika dla mas. A przede wszystkim, że powieść zawsze przede wszystkim będzie książką o ludziach, których domagają się palmy pierwszeństwa nad reporterską chęcią ukazania tego, co autorkę mocno boli.

Ocena:


Recenzja "U brzegów jazzu" Leopold Tyrmand


Wydawca: Wydawnictwo MG

Liczba stron: 240

Oprawa: twarda


Premiera: 14 listopada 2018 r.

Nastała era technologiczna. Chociaż, jak sugeruje IBM w „Next 5 in 5”, lada moment możemy doświadczyć kolejnego przełomu. Epoka systemów poznawczych, charakteryzować ma się przede wszystkim położeniem podwalin pod następną epokę przetwarzania komputerowego. Powstałą w wyniku tej ewolucji nowa generacja maszyn będzie doświadczać świata, uczyć się i przystosowywać na bazie swoich własnych doświadczeń. Tym samym maszyny będą nie tylko za nas myśleć i wykonywać nasze polecenia, ale także uwrażliwiać człowieka, potęgować jego zmysły i emocje. Twórcy opracowania obiecują, że maszyny „pozwolą nam dostrzec prostotę w złożoności i powtarzalne wzorce w chaosie, dotrzymać kroku przyrostowi informacji, podejmować lepsze decyzje, wzbogacić życie i znieść ograniczające nas bariery”. Brzmi pięknie? Dlaczego zatem większość, jeśli nie całość futurystycznych wizji rozwoju ludzkości jest tak przygnębiająca?

Świat się nieustannie zmienia, brnie do przodu nie oglądając się za siebie. Być może właśnie dlatego, współczesnemu pokoleniu coraz trudniej posiąść wiedzę o życiu w Polsce Ludowej. Coraz mniej osób może pochwalić się relacjami z tamtych czasów zasłyszanymi od starszych lub z książek. Wolą włączyć smartfon, uruchomić aplikację z muzyką i zanurzyć się w swoim wirtualnym życiu. Dla takich właśnie osób, kulisy działalności Leopolda Tyrmanda będą totalnie nieczytelne. Bo też obecnie, nie jest problemem propagowanie czegokolwiek, nawet jeśli neguje to wartości religijne czy zrywa z utrwalanym przez stulecia tabu. W tamtych jednak czasach zwykłe słuchanie muzyki albo taniec było godnym odnotowania aktem odwagi. Zorganizowanie skromnej prywatki mogło zakończyć się milicyjnym nalotem. Tak właśnie było z jazzem na początku lat 50-tych (pierwsze wydanie „U brzegów jazzu” datuje się na 1957 rok), była to muzyka zabroniona przez socjalistyczną propagandę. Wszystkich  tych, którzy jej słuchali, grali lub w jakiś inny sposób wyrażali swoją sympatię, spotykały rozmaite, często bardzo dotkliwe nieprzyjemności. Komunizm odrzucił jazz nie tylko jako muzykę, ale także jako styl życia – sposób ubioru, otwartość, improwizację.

Jerzy Pilch w „Mieście utrapienia” napisał, że „ludzie musieli wtedy śnić z dnia na dzień”. I śnili, przez całe dziesięciolecia, chociaż nie wszyscy. Aktywiście podejmowali się różnych form walki i propagowania odmiennych poglądów. Jednym z nich niewątpliwie był Leopold Tyrmand. To człowiek płynący permanentnie pod prąd swoich czasów. Nawet zakładając kolorowe skarpetki, choć dziś może wydawać się to nieprawdopodobne, demonstrował swój sprzeciw wobec narzuconych z góry wzorców zachowania. Podobnie było ze spychanym na margines jazzem, którego autor „Zapisków dyletanta” stał się animatorem. Omawiana publikacja przybiera formę eseju o tym, czym był jazz, ale też w szerszej perspektywie o jego trzech płaszczyznach: zjawiska dźwiękowego, stylu muzycznego podlegającego ewolucji oraz  zjawiska społeczno-socjologicznego. Pięknie na tym tle maluje nam Tyrmand bajeczną anegdotę z okresu wojennego, gdy to pewnej wiosennej niedzieli, leżąc w bujnych łęgach portu rzecznego w Moguncji nad Renem, usłyszał „pierwsze dźwięki klarnetowego ataku i już za chwilę Benny Goodman rozwijał swą błyskotliwą orację w 'Ain't Misbehavin'”. Porażony niecodziennością tego zdarzenia wszczął rozmowę z przepływającym kajakiem niemieckim żołnierzem, który rozsiewał te anielskie dźwięki po całej okolicy. Tak właśnie przedstawiciele różnych frontów, wspólnie dyskutowali i cieszyli się muzyką tworzoną przez amerykańskiego Żyda, amerykańskiego Murzyna i zamerykanizowanego Polaka. Czysty humanizm w dobie katorżniczych zdarzeń.

„U brzegów jazzu” jest zbiorem intelektualnie bogatych impresji historycznych śladami rozwoju jazzu. Od pierwotnych zalążków rodzimych pieśni Afrykańczyków, którzy w niewolniczych statkach przenieśli swoją muzyczną duszę na plantacje południowej Ameryki, aż do nowoorleańskich buntowników, traktujących grę jako sposób wyrażenia swoich uczuć we wszechogarniającej społeczeństwo dyskryminacji. Tyrmandowi udaje się odpowiednio ująć i wyrazić głębię jazzu, nie tylko jako stylu muzycznego, ale przede wszystkim jako odpowiedzi na społeczne skrępowanie. Słusznie zauważa także, że najlepszymi artystami byli zazwyczaj ludzie niepełnosprawni, niezdatni do pracy niewolnicy, którzy z braku innych perspektyw chwytali za amatorskie instrumenty i kreowali nowe linie melodyczne. Tymi, często nieokiełznanymi dźwiękami opisywali swój trudny żywot: straconą przyjaźń, zaniechaną ambicję, niedolę, ból po stracie. ,,Czyż trąbka nowoorleańskiego Murzyna nie byłaby przed Sądem Ostatecznym najlepszym rzecznikiem ludzkiej niedoli?'' – to jeden z piękniejszych cytatów, na jakie natknąłem się w książce, wyrażający sedno tego, co Tyrmand Chciał nam przekazać.

Nie wiem dla kogo ta książka będzie odpowiednia. Może dla starszego pokolenia, które w słowach pisarza odnajdzie wspomnienia i zrozumienie dla własnego postępowania. Może dla młodych, którzy buntując się na wszechogarniającą nijakość, zechcą poznać źródła języka jazzu w kontekście historycznym. Może też „ U brzegów jazzu” spodobać się wszystkim tym, którzy cenią sobie mądrość artystyczną i jasny umysł twórcy. Wiele niepewnych i tylko jedna wiadoma – to nie jest leksykon wiedzy o fenomenie muzyki. To zbiór bardzo osobistych przemyśleń, które domagają się permanentnego przypominania i akceptacji, szczególnie w tych szalonych, zrobotyzowanych czasach, gdzie pęd za technologią przysłonił istotę estetyzacji życia. 

Ocena:


Recenzja "La petite mort" Waldemar Bawołek

Wydawca: Nisza
 
Liczba stron: 222

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: styczeń 2019 r.

W tym tygodniu ogłoszono listę książek nominowanych do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. Znalazło się na niej aż 105 tytułów, w tym także „La petite mort” Waldemara Bawołka. I to nie dziwi, bo proza osobliwa zawsze może liczyć na skromne, ale wierne grono odbiorców. Tym bardziej, że żyjemy w czasach, gdy to co najdziwniejsze, wcale nas już nie dziwi, a odstępstwa od klasycznego strukturyzowania i puentowania miniatur literackich, są wręcz wymogiem stawianym współczesnym opowiadaniom.

„La petite mort” jest zbiorem 10 opowiadań publikowanych przed 2000 rokiem w czasopismach Twórczość, Kresy, Fa-Art i Fraza. To cechujące się erudycyjną głębią opowieści z pogranicza rzeczywistości i snu. Raz autor będzie snuć historię o małżeństwie i ojcostwie („Deja vecu”), później o odchodzącym fachu („Hot knot”), o oczekiwaniu na miłość („Bez ceregieli”), o nostalgii powrotu („Uświęcony powrót Franciszka”), a nawet o gościu, który czuje się panem świata, bo jest uzbrojony w liść laurowy, który kupił sam w sklepie. Wachlarz zainteresowań autora jest bardzo szeroki, podobnie jak życie nigdy nie zawęża orbity swoich aspiracji tylko do kluczowych wydarzeń. Ale nawet ta wielobarwność, ma swój gwóźdź programu. I wcale nie mam tu na myśli Eulalii. Ujmuje mnie w tej narracji przede wszystkim tęsknota, raz wyrażana dosłownie, innym razem ukryta między wierszami. To tęsknota napędza tę prozę, nie jej bohaterowie czy układ. A żeby jeszcze pogłębić ten stan, Bawołek stosuje figurę odsunięcia w czasie, umieszcza wydarzenia w przeszłości, żeby ułatwić sobie, i czytelnikowi, zanurzenie się w sentyment. Postaci opowiadań co rusz wspominają swoją młodość, czasy pielęgnowania zbiorów, ciężkiej orki i prawdziwego chleba. To trochę jak testament odchodzącego w niebyt świata. Figura oddalenia pomaga poczuć tę nostalgię, bo wytwarza znów, w całej pełni, choćby na chwilę, obraz młodości.

„La petite mort” zamiast skupiać się na codzienności namiętności, skupia się na namiętności codzienności, malując przedstawiony w opowiadaniach świat raczej w intensywniejszych barwach, niż w odcieniach szarości. Duszna atmosfera poszukiwań nowych, często pozornie irracjonalnych, środków wyrazu, idzie u Waldemara Bawołka w parze z bezradnością, zagubieniem i złowrogimi podszeptami sumienia, którego nie można uwolnić od samotności i oczekiwania na śmierć. Autor „Echa słońca” jest jak wysłannik Dziadka do orzechów, który przebierając słowami, niczym palcami na flecie, czaruje melodią słowa i mrocznym pięknem przeszłości. A przy tym wszystkim sytuuje się na miejscu wyjątkowym w polskiej prozie jeśli wziąć pod uwagę sposób nowatorskiego kreślenia zawiłych relacji między bohaterami.

Waldemar Bawołek dalej szlifuje swój idiom. Beznamiętne gry znaczeniowe, swoisty dystans, skłonność do artystycznych odwołań (mitologicznych, literackich, religijnych) i wyłapywania szybkich skojarzeń, tworzenia rebusów pospolitości – to jego danie główne. Autor wychodzi poza horyzont tego, co linearne i liniowe. To proza wymagająca poszukiwania sensów i zwracająca uwagę na niuanse rzeczywistości, na małe przedmioty, jak łazienne freski, pierścionek czy prezerwatywy, które czasami bez zapowiedzi prowadzą nas do wrót innych wymiarów teraźniejszości. Bo przecież nasz byt wcale nie funkcjonuje na jednej płaszczyźnie, a przestrzeni do zrozumienia tego co widzimy jest cała masa, wystarczy otworzyć się na to, co zamazane. 

„La petite mort” to zbiór, gdzie nie uświadczymy egzaltowanej frazy, nie poczujemy zapachów wanilii w powietrzu, nie skosztujemy ulotnych wrażeń, nie pochwalimy się też, że wszystko to rozumiemy, bo to wyjątkowo mało uniwersalne dzieło. To raczej rzecz o bezsilności, smrodzie niewdzięczności i niedoścignionej miłości. Ale także fraza ze wszech miar osobista, posiadająca wiele dróg interpretacyjnych. Dosadna, a przy tym odnoszę wrażenie, także inteligentnie prześmiewcza książka, która domaga się kolejnych odczytań i poszukiwania niedostrzeżonych treści. To też, podobnie jak w kuchni meksykańskiej, mieszanka syta, różnokolorowa i o wielu smakach, która może okazać się zarówno błogim odkryciem, jak i niestrawną papką. Wypróbujcie sami, na własnym literackim układzie trawiennym.

Ocena:


Recenzja "Kolor milczenia" Elia Barcelo

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 544

Oprawa: twarda

Premiera: 16 stycznia 2019 r.

Gdzieś u końca książki Elia Barcelo pisze taką oto definicję dobrej sztuki: „Sztuka nie musi się podobać. Ma poruszać, wstrząsać, niepokoić. Napawać lękiem, albo budzić dreszcz, albo tęsknotę za tym, co stracone. Człowiek ma się czuć tak, jakby dostał pięścią w brzuch. Albo przynajmniej, jakby go gdzieś w głowie kopnął prąd. Dzieło musi stawiać pytania, łamać schematy, sprawiać, że widz będzie miał ochotę odwrócić wzrok albo będzie się zastanawiał, jak jest możliwe to, co widzi”. To całkiem trafne określenie, mógłbym się nawet pod nim podpisać, ba, mógłby je upowszechnić jako motto identyfikujące moją amatorską działalność opiniującą. Trudno mi jednak tak postąpić mając wiedzę, że sama autorka tych słów, nijak się do nich nie stosuje, a tworząc dzieło tak bardzo osadzone we wszystkim tym, co konwencjonalne, niejako sama spycha je na margines artystycznego świata.

„Kolor milczenia” otwiera scena terapii metodą Berta Hellfingera. Główna bohaterka powieści – hiszpańska malarka Helena Guerrero – cierpi z powodu utraty siostry. Całe wydarzenie miało miejsce ponad dwadzieścia lat temu, dokładnie 21 lipca 1969 roku, w dniu pierwszego namacalnego kontaktu człowieka z Księżycem.  To wtedy Alicja, żona Jeana Paula i jednocześnie potajemna kochanka Heleny, wyszła z domu i w tajemniczych okolicznościach została zgwałcona i zamordowana. Wspomnienie tych chwil i wiążąca się z nią trauma, po dziś dzień maluje życie Heleny w czarnych barwach. Stąd pomysł na ustawienie rodzinne, czyli metodę psychoterapeutyczną, polegającą na odgrywaniu swego wewnętrznego świata na scenie wobec innych, przy asyście tzw. reprezentantów, którzy zastępują członków rodziny klienta. Jak podpowiada słownik psychologiczny „celem metody ustawień rodzinnych jest ujawnienie oraz transformacja nieświadomych sił panujących w systemie rodzinnym klienta, które – zdaniem terapeutów ustawiających - powodują problemy życiowe oraz dolegliwości psychiczne i fizyczne”. Odczytując te słowa literalnie, terapia Heleny przebiega wręcz wzorcowo. Początkowe obawy co do trafności obranej drogi, szybko zostają rozwiane przez reprezentanta, który postanowił wejść w rolę cienia, cienia, który, jak później się dowiemy, dręczy Helenę od pamiętnego wypadku. Pojawia się na każdym jej obrazie, nie pozwala dobrze sypiać i zakłóca tak zasłużony dla znamienitej artystki relaks. To właśnie ten moment stanie się zalążkiem właściwej fabuły książki, która zamiast skupiać się na indywidualnym cierpieniu, podąży śladem bestsellerowych kryminałów. 

Przepis na retro kryminał pozornie jest prosty. Trzeba umiejscowić swoją akcję w przeszłości mniej lub bardziej odległej, najlepiej wybierając międzywojnie. Istotnym elementem łączącym czas miniony ze współczesnością będzie tu pojęcie retrospektywności, pisanie na kilku płaszczyznach czasowych.  Jako przestrzeń akcji warto wybrać miasto, najlepiej multikulturowe, które jednocześnie będzie poruszało w czytelniku wrażliwe struny. Bohater retro kryminału powinien być wyrazisty i niepokorny, idący pod prąd nie tylko otoczeniu, ale też szeroko pojętemu społeczeństwu. Towarzyszyć powinno mu w tym całe grono ciekawych postaci, wśród których nie może zabraknąć byłego kochanka, wojskowego, głosu rodziców z przeszłości, Watsona i jakichś przedstawicieli młodego, głodnego sukcesu pokolenia. I oczywiście interesująca zagadka, koniecznie mroczna, z morderstwem i polityką w tle, ale także podważająca mit o starych dobrych czasach. Ów motyw czasu i melancholii jest kluczowy dla nurtu, bo sam termin retro jest tyleż wygodny, co niesprecyzowany.

Kryminały retro to ciekawa forma odnajdywania „małej ojczyzny” i opowiadania o niej w atrakcyjny sposób. Żeby wyszło jednak wiarygodnie, należy właściwie zbudować otoczenie. Niezbędne jest posłużenie się topografią lat minionych, wsparcie się na tytułach prasowych, przywołanie dawnych legend, wplecenie w fabułę popularnych kiedyś filmów, sztuk teatralnych i piosenek. Ten autorski trud najbardziej docenią oczywiście mieszkańcy tych miejsc, ale nawet dla niewtajemniczonego czytelnika obudowanie otoczenia namacalnymi artefaktami będzie smakowitym kąskiem. Tym bardziej, jeśli wykreowany świat będzie wyrazisty i stylowy. I tu chciałbym użyć porównania, w którym drugim członem miałby być Madryt i Rabat stworzony przez Elię Barcelo. Niestety jednak, tak jak schodząc nieco na nasze swojskie podwórko, Wejherowo Schmandta jest odmalowane w kolorze sepii, tak jak Lublin Wrońskiego skrzy się żywymi kolorami, tak miasta Barcello są nijakie. Ograniczają się właściwie do wewnętrznych przestrzeni mieszkań i pustych opisów bujających się na wietrze drzew. Blade to i bezduszne, mimo że egzotyczny potencjał kipi całymi rozdziałami płomiennych opisów. Właściwie ów Rabat, jest w opisach autorki równie atrakcyjny i tajemniczy, jak powiedzmy Kurzętnik, opisany w Wikipedii.

Skoro zatem nie udało się z nostalgią, przyjrzyjmy się bohaterom. Układ serwowanych pionków na szachownicy książki jest precyzyjnie dobrany i przemyślany. Szwankuje za to psychologia. Trudno w przypadku „Koloru milczenia” mówić o szczególnej odkrywczości, a nawet prawidłowym wykorzystaniu tego, co już w literaturze osiągnięto. Helena to zakompleksiona dojrzała malarka, znajdująca się w niesformalizowanym związku z symbolem wszelkich cnót – pracowitym Carlosem. To on zajmuje się załatwianiem jej spraw, on pieczołowicie przeszukuje wszelkie poszlaki zbrodni, wreszcie on chodzi na spotkania, na które jego partnerka nie ma zwyczajnie sił, po wielogodzinnym myśleniu o przeszłości. Helena jest egocentryczką, wyparła ze swojej codzienności nie tylko rodzinę, ale także miejsca kultu młodzieńczych lat. Sztampowość tej postaci najbardziej uwidacznia się jednak w kodzie językowym, którym jako widzowie jej tragedii, jesteśmy suto karmieni. U Elii Barcello każda postać mówi tym samym, przegadanym językiem. Niestety autorka chce cały czas mieć kontrolę nad emocjami czytelnika, dlatego też operuje słownikiem oczywistości. Widać to chociażby w tym zdaniu: : „Helena miała wrażenie , że Carlos coś kombinuje”. To wrażenie, Helena ma na każdej stronie książki. Rzecz jasna zmienia się sceneria i bohaterowie, jednak to nie czytelnik zostaje zmuszony do myślenia o zdarzeniach. Wszystko jest tu gotowe i podawane z uporem godnym lepszej sprawy. Dochodzi nawet, i to wcale nie rzadko, do tak kuriozalnych sformułowań jak na przykład w tym wersie: „„Przygotowując herbatę, Helena zastanawiała się, czy to możliwe, aby jej siostra miała kochanka i nikt o tym nie wiedział. Oczywiście, że możliwe”. I tak jak w książce cała fraza kipi oczywistościami, tak oczywiści są tej jej bohaterowie. To chodzące schematy – czarne, lub białe, różnorodne (w warstwie biograficznej), ale jednocześnie niczym nie odstające od gotowych masek. Barcello wykorzystuje jako budulca ciężkich popkulturowych prefabrykatów, które w założeniu miały nadać intrydze wyrazistości. Nie udaje się, jest wtórnie i trzecioligowo.

Na koniec jeszcze parę słów o samej historii, która przecież winna w kryminale grać pierwsze skrzypce. Serwowana intryga, jest jakby żywcem wyjęta z dreszczowców Hitchcocka. Cechuje ją zatem swoista prostota, która smakuje dopiero w połączeniu z umiejętnym dozowaniem napięcia. „Kolor milczenia” nie jest jednak typem książki, którą połyka się w jeden wieczór. O gęstości emocji „Urzeczonej” czy „Zawrotu głowy” nie ma nawet co wspominać. Winę za to ponosi także dobór środków przekazu. Właściwie Barcello ograniczyła się tylko do dwóch form – retrospekcji i listów. Najbardziej męczące są właśnie te listy, które pojawiają się w każdym niedwuznacznym momencie tylko po to, żeby zabić napięcie w momencie jego powstawania. Raz list przyniesie ktoś z rodziny, kto przez poprzednie dwadzieścia lat nie miał odwagi go ujawnić, innym razem zostanie on znaleziony w skrzynce, która podobnie jak wyżej nie została wcześniej podana właściwej osobie, będzie też scena, w której to sama bohaterka przypomni sobie o ukrytej skrytce, którą wcześniej wyparła ze swojej świadomości. Trafią się też maile od Jeana Paula, który u schyłku swego życia, dokona rozliczenia z przeszłością. Te zabiegi miały z pewnością śrubować suspens, mimo że rozwiązanie zagadki jest aż nazbyt oczywiste. Zamiast jednak budować, niszczą one wszelką wielowymiarowość i tajemniczość. Ponadto puszczone w ruch wątki często nabierają komicznego rozmachu – jak chociażby w scenie odkrywania drugiej tożsamości ojca i informacji, że był on odpowiedzialnym za jeden z największych zamachów w początkowej fazie panowania generała Franco. 

Chciałbym w tym miejscu napisać, że „Kolor milczenia” ma swoje atuty. Ale niestety sumienie mi na to nie pozwala. Szalę goryczy przeważyły koniunkturalne przemyślenia autorki, które wplata w słowa swoich postaci. A to padnie coś o ETA, a to skomentuje w groteskowy sposób komunistyczny reżim, a to znowu doczepi się homoseksualistów („Po co? Przecież teraz tylko geje biorą śluby”, „Wiesz w co zamieniło się wojsko? W zgraję wypindrzonych pedałów”). I tak czytając te ponad pięćset stron, wracam wzrokiem to definicji dobrej sztuki, sformułowanej przez autorkę „Dzieło musi stawiać pytania, łamać schematy…”. I mam ochotę zadać pytanie Elii Barcello: „Dlaczego w takim razie tworzy Pani cegiełkę, która jest marnej jakości kalką znanych nie od dziś motywów i form literackich?

Ocena