Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura brytyjska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura brytyjska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Znachodź" Alan Garner

"Znachodź" Alan Garner to książka nominowana do Bookera
Wydawca: Glowbook

Liczba stron:120


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Katarzyna Byłów

Premiera: 10 stycznia 2024 rok

„Znachodź” to jak dla mnie sensacja literacka początku 2024 roku. Po pierwsze tytuł – w oryginale „Treacle Walker” o u nas „Znachodź”. Pomijam już szczegóły translacyjne i konotacje dla interpretacji dzieła. To słowo brzmi po prostu tajemniczo i z miejsca budzi skojarzenia czytelnika z jakąś postacią od Tolkiena czy innego pisarza tego pokroju. Miało intrygować i właśnie tak działa. Po drugie okładka. Wersja HarperCollins nie do końca spełniała swoje zadanie, Polska od razu nam mówi, że będzie tu natura, zwierciadło, jakieś elementy magii. I wreszcie po trzecie Boooker, a właściwie krótka lista finalistów. Teoretycznie ta ‘laurka’ nie ma większego wpływu na rozpoznawalność czy sprzedaż w naszym kraju. W praktyce zawsze to jakiś znak jakości. Ważny o tyle, że Alana Garnera żadne wydawnictwo wcześniej nam nie przedstawiło.

Na chwilę zatrzymam się właśnie przy twórcy. Garner ma obecnie 89 lat. Z pewnością mógł do nas zawitać nieco wcześniej, ale lepiej późno niż wcale, prawda? Jeśli spojrzeć na jego zdjęcia wydaje się, że to poczciwy staruszek. Czy tak jest w istocie nie wiem, ale fakty z jego życia zdają się mówić podobnie. Jest żonaty od 1972 roku. Ma piątkę dzieci. Przez lata skupiał się na segmencie młodzieżowej literatury fantasy. Jest silnie zaangażowany w przekazywanie i upowszechnianie tradycyjnych brytyjskich opowieści ludowych. Żyje w Old Medicine House – kilkusetletnim, klimatycznym domu położonym w dolinie, w otoczeniu strumienia i wrzosowisk. Jak z bajki. Może ktoś kiedyś napisze o nim większą notkę biograficzną i zada kłam tym moim przypuszczeniom, ale na tę chwilę chcę o nim właśnie tak myśleć – jako o człowieku, który patrząc w tył widzi to wszystko, czego my zanurzeni w nowych technologiach pewnie nigdy nie poczujemy. To moje domniemanie mam w sobie tak zakorzenione, że wpłynęło ono na odbiór dzieła. Ale o tym za moment.

Muszę w tym miejscu dodać, że gdzieś w innym świecie, dalekim od polskiego rynku, brytyjski pisarz jest ikoną. Jego fani tworzą encyklopedyczne przewodniki po twórczości. Philip Pullman nazwał go ‘najważniejszym brytyjskim pisarzem fantasy od czasów Tolkiena’, Neil Gaiman stwierdził, że dzieła Garnera są „inteligentne i wymagające”, z kolei Nick Lake, dyrektor redakcyjny HarperCollins powiedział wprost „Garner jest po prostu jednym z najwspanialszych i najbardziej wpływowych pisarzy, jakich kiedykolwiek wydał ten kraj”.

Do rzeczy jednak. Nie odpowiem Wam czym jest „Znachodź”. Na różnych etapach czytania miałem wrażenie, że obcuję z żartem, baśnią, fantasy, zapisem choroby psychicznej, przygodówką i pewnie paroma innymi. W swojej notce Katarzyna Byłów sugeruje, że to literacka zagadka i pewnie trzeba się z nią zgodzić. Spróbuję dokonać niemożliwego – delikatnie zarysować opis zdarzeń. W książce mamy trzech bohaterów: tytułowego Znachodzia, Joe oraz Amrena Chudzieleca. Tym głównym jest młody Joe, nazywany czasami Józefem Coppockiem. Mieszka w miejscu, dla którego pierwowzorem był własny dom autora. Joe nie ma rodziców, rodzeństwa, a nawet sąsiadów. Nie wiemy z czego żyje. Nie zaprzątamy sobie głowy takimi mało istotnymi szczegółami. Przypatrujemy się za to przez chwilę, jak bohater spędza czas na posłaniu przy wielkim kominie domowego paleniska, albo jak zagląda do „Nokautu”, komiksu lepszego od „Beano” czy „Dandy”.

I pewnie by sobie tak dalej trwał bez celu, gdyby nie przyjazd Znachodzia. Panowie dokonują wymiany barterowej – wędrowiec otrzymuje jagnięcą łopatkę i starą piżamę, a chłopiec mydło i puzderko z maścią, dzięki której przejrzy niesprawnym okiem. I tu się zaczyna robić jeszcze dziwniej, bo młody człowiek jednym okiem widzi świat realny, a drugim inny, niedostrzegalny. Nie będzie w nim krasnoludów czy minotaurów, księżniczek do ocalenia, ani smoków do pokonania. Trafi się za to jakieś bagno, strzelanie z wielkiego szklaka w ptaka i tajemnicze lustro.

Wydaje mi się, że próba odczytania tego, co Alan Garner chciał nam przekazać, jest z góry skazana na porażkę. Bez znajomości jego poprzednich dzieł, bez wiedzy na temat jego życia i zainteresowań, bez poczucia tego miejsca i kultury, możemy tylko błądzić i próbować zrozumieć treść po swojemu. Dla mnie „Znachodź” był przede wszystkim spotkaniem nauczyciela i ucznia. Miejscem docelowym ich relacji było zrozumienie tego, jak ważne jest trwanie poza czasem, niepoddawanie się modom, nie reagowanie na bodźce napływające z innego świata (np. świata współczesności widzianego innym okiem). Podsumowaniem tego wątku są słowa padające pod koniec książki „Nie słyszeć już bicia Czasu. Nie mieć dnia jutrzejszego ani wczorajszego. Uwolnić się z lat. – Znachodź zamknął oczy. – Zapomnienie. Być u siebie”.

Jak odczytują to inni nie wiem, nie szukałem. Z premedytacją. Z nadzieją, że Glowbook czy inne polskie wydawnictwo, zdecyduje się na rozpowszechnienie innych utworów Garnera. Czytałem te sto stron „Znachodzia” z niemym zachwytem. Wiem, że będę do nich wracał i próbował sobie to wszystko jeszcze raz układać. Także dzięki tytanicznej pracy Katarzyny Byłów (cóż za wyobraźnia, no i te przypisy).

Recenzja "Dziewczyna na Via Flaminia" Alfred Hayes

"Dziewczyna z Via Flaminia" Alfreda Hayesa to niewielkich rozmiarów, poruszająca książka o wojnie
Wydawca: Próby

Liczba stron:188


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Anna Arno

Premiera: 5 września 2023 rok

Alfred Hayes, urodzony w Wielkiej Brytanii pisarz i scenarzysta, podczas drugiej wojny światowej pełnił służbę w armii amerykańskiej. Zamiast na front trafił do Special Services – wojskowego wydziału kultury. Pod koniec wielkiej wojny trafił do Rzymu, gdzie oprócz obowiązków zawodowych, współpracował także z czołowymi przedstawicielami rodzimego ruchu filmowego neorealizmu. To właśnie Hayes tworzył dialogi do „Złodziei rowerów” oraz naszkicował część epizodów „Paisy”. Jego talent do przelewania obserwacji na papier widać w wydanej w 1949 roku „Dziewczynie na Via Flaminia” – drugiej powieści autora. To niewielkich rozmiarów dzieło, które przybliża mikrokosmos społeczeństwa nieodwracalnie zniszczonego przez realia wojenne. To błyskotliwa, ponura, a zarazem pięknie skomponowana książka, przepełniona bólem i poczuciem beznadziei niemożliwej do naprawy.

Bohaterem powieści jest Robert – żołnierz zmęczony koszarową codziennością. Tęskni za bliskością i życiem u boku kobiety. Nie interesuje go zaspokajanie potrzeb z prostytutkami, które w tamtych czasach można było spotkać praktycznie na każdym kroku. Szacuje się, że ponad siedemdziesiąt procent amerykańskich żołnierzy korzystało podczas stacjonowania we Włoszech z usług seksualnych. Wielokrotnie za zapłatę wystarczył keks otrzymany od matki zza oceanu czy konserwa z wojskowego przydziału. Robert chce jednak czegoś innego i dlatego postanawia dzielić prywatny pokój z Lisą, miejscową Włoszką. Wynajmują kwaterę u pani w średnim wieku, która przekształciła swoją jadalnię w prosty bar. W jej domu mieszka także pogrążony w żałobie mąż Ugo oraz Antonio, ich dorosły syn. To właśnie spostrzeżenia i postawa tego ostatniego, zgorzkniałego, byłego żołnierza, są jedną z wartości „Dziewczyny na Via Flaminia”.

Oszczędna, precyzyjna i sugestywna proza Hayesa skupiona jest wokół dialogu. Zdarzenia dzieją się zazwyczaj w zamkniętych przestrzeniach. Raz jest to pomieszczenie barowe, w innym momencie pokój, koszary czy wnętrze samochodu. Tak skonstruowana akcja oddaje głęboko zakorzeniony nastrój i atmosferę leżącą u podstaw całej historii. Jest smutno, samotnie, ale także empatycznie. Hayes nie ocenia swoich postaci. Każdy z nich ma indywidualne motywacje, oparte na doświadczeniach i sytuacji, w której znaleźli się wbrew własnym chęciom. Robert odczuwa samotność w obcym miejscu. Lisa jest głodna, zziębnięta, bez nadziei na poprawę swojej sytuacji. Mimo wstydu i nienawiści do samej siebie, musi pójść drogą, której się brzydzi. Antonio ma dość okupacji, poddawania się zamiast walki, brudu wypełniającego ludzkie serca. Także gospodyni oraz Ugo starają się jak najlepiej dostosować do otoczenia. Czy goszczenie najeźdźców można oceniać pozytywnie? Pewnie nie. Z drugiej strony, co im pozostało?

W swojej teatralnej narracji Hayes na bazie jednego ciągu relacji, ukazuje nastrój całego kraju, uwięzionego w pozornie niekończącej się wojnie. Układ doskonały, w którym każdy wygrywa to, co dla niego w danym momencie najważniejsze, kończy się poważnymi konsekwencjami dla zaangażowanych osób. Filmowe, zapadające w pamięć zakończenie, pełne niepewności, podkreśla tragedię losu bohaterów. Książka w sposób dosadny ukazuje też skutki wojny, zniszczenia i traumy wyrządzone nie tylko żołnierzom i siłom zbrojnym, ale także zwykłym ludziom, którzy pozostali w tyle – kobietom takim jak Lisa. To one mają niewiele możliwości poza narażeniem swojej godności, aby przetrwać. Koncentrując się na małej grupie, Hayes maluje portret kraju rozdartego między porażką i wolnością. Włochy 1944 roku nie dają nic z tego, co obiecano. Zamiast miłości mamy frustrację, koleżeństwo wyparły układy, a spokój liczne udręki.

„Dziewczyna na Via Flaminia” trafia na moją listę najlepszych książek 2023 roku. To taka lektura, która ma w sobie urok „Casablanki”, smutek „Umberto D.” i dynamikę sztuk Dürrenmatta. Hayes pokazuje w niej, jak świetnym był obserwatorem, a jednocześnie jak dobrze umie zniuansować nastroje różnych grup społecznych. Uwypukla w niej także to, co zwykł mawiać o sobie, a mianowicie, że „woli być dobry niż znany”. Ta książka właśnie taka jest – bardzo dobra, bez kokieterii i próby przypodobania się komukolwiek.

Recenzja "Otwarte wody" Caleb Azumah Nelson

"Otwarte wody" Caleb Azumah Nelson to powieść obyczajowa z rasizmem w tle
Wydawca: Drzazgi

Liczba stron: 156


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Mariusz Gajdek

Premiera: 20 czerwca 2023 rok

„Otwarte wody” to debiut brytyjsko-ghańskiego pisarza i fotografa Caleba Azumaha Nelsona. Niewielkich rozmiarów książka otrzymała wyróżnienie Costa Book Award. O randze nagrody najlepiej niech świadczą jej poprzedni laureaci. W tym wypadku są to: Ingrid Persaud, Sara Collins, Stuart Turton, Gail Honeyman, Francis Spufford, a przechodząc nieco dalej w przeszłość także Norman Lebrecht, Tim Lott czy Pauline Melville. Część z nich była później tłumaczonych na nasz ojczysty język, o innych wiemy niewiele i ten stan rzeczy pewnie za szybko się nie zmieni. Jedno jest pewne - Costa Book Awards, czyli nagroda przyznawana dla anglojęzycznych książek pisarzy z Wielkiej Brytanii i Irlandii, nie jest wielkim wyznacznikiem jakości dzieła. Dla autora jest to pewnie duży prestiż i zastrzyk gotówki, dla polskiego czytelnika laurka jakich wiele na rynku.

Czy "Otwarte wody" Nelsona to "najlepszy debiut od lat"?

„Otwarte wody” Nelsona The Times nazwał „najlepszym debiutem od lat”. Ja taki wylewny nie będę. Niewielkich rozmiarów powieść traktuje o czułości, którą nasza żyjąca Noblistka zdefiniowała jako „najskromniejszą odmianę miłości”[1]. Dwójka bohaterów spotyka się w londyńskich pubie. On, fotograf, i ona, tancerka. W tej pierwszej scenie między nimi dzieje się niewiele. Delikatne spojrzenie, uśmiech, podpytywanie znajomego o bliższe informacje. Iskra została jednak wzniecona i objęła swoją siłą oddziaływania dalsze życie młodych osób. Ich późniejsze relacje dalekie są od modelu życia, który można uznać za „tradycyjny”. Nie ma tu dzieci, wspólnego mieszkania, znudzenia i frustracji spowodowanej malutkimi przyzwyczajeniami. Nie ma czytania w myślach, powtarzalności, ulubionych potraw. Każde kolejne spotkanie jest odkrywaniem się na nowo, ale także próbą oswojenia strachu, przed zrobieniem kroku naprzód. I na tym poziomie „Otwarte wody” są książką ciekawą. Zniuansowaną, subtelną, powiedziałbym nawet, że elegancką. To dobra powieść obyczajowa o szukaniu własnej drogi w świecie.

"Otwarte wody" Caleba Azumaha Nelsona czyta się jak kolejny rozdział "Białych zębów" Zadie Smith

Caleb Azumah Nelson ma jednak świadomość, że obyczajówek napisano już setki tysięcy. Dlatego umiejscawia akcję książki w konkretnej przestrzeni i czasie. Razem z bohaterami znajdujemy się w Londynie w czasie protestów ruchu „Black Live Matters”. Obserwujemy niesprawiedliwość, jaka dotyka czarnoskórych. Czasami przybiera niewinną formę, innym razem realnie ogranicza wolność, a nawet zagraża zdrowiu i życiu. Bohater powieści bywa zatrzymywany w losowych sytuacjach, bo rzekomo przypomina kogoś innego. W pewnym momencie pyta siebie „czy dla nich wszyscy jesteśmy tacy sami”? „Otwarte wody” otwiera zdanie Zadie Smith (tu recenzja "Widzi mi się"). Później pojawia się także jej książka, spotkanie autorskie i wreszcie ona sama. Widać, że dla Nelsona jest postacią kanoniczną. Być może dlatego jego debiut czyta się momentami jak kolejny rozdział „Białych zębów”. 

Po co w "Otwartych wodach" Nelson zastosował narrację w drugiej osobie?

„Otwarte wody” zostały napisane w drugiej osobie. Narrator zwraca się bezpośrednio do bohatera. „Odprowadzają cię na miejsce. Jesteś im wdzięczny za tę tymczasową opiekę”. Czyta się to, że użyję kolokwializmu, dziwnie, nienaturalnie, mimo iż przecież nie jest to jakieś literacie novum (pozwolę sobie przypomnieć chociażby „Siódemkę” Ziemowita Szczerka wydaną 9 lat temu przez Ha!art albo fragmenty „Morfiny” Szczepana Twardocha). David Herman zauważa, że ten typ opowiadania to swoiste „narzędzie do myślenia”[2]. Brian Richardson mówi z kolei, że narracja w drugiej osobie bywa uważana za ostatni ważny modernistyczny eksperyment bazujący na fundamencie literackich reprezentacji świadomości bohatera[3]. Wprowadzenie tego rozwiązania musi być zatem uzasadnione. Powinno zmniejszać dystans między narratorem i postacią, do której się zwraca, a jednocześnie dawać efekt symultaniczności. Osoba mówiąca relacjonuje tylko to, co wie o drugim człowieku. Nie ma miejsca na dygresje, szczegóły czy opowiadanie o kimś innym. Inaczej cała metodologia bierze w łeb. Czy Caleb Azumah Nelson podołał trudnościom i uniknął pułapek związanych z formę opowieści, na którą się zdecydował? Tak, choć trzeba przyznać, że czytając książkę refleksje na temat zależności narratora i bohatera zeszły na dalszy plan. Inaczej mówiąc, brytyjsko-ghański autor w mojej interpretacji nie osiągnął wartości dodanej. Użyczył głos ofiarom wykluczenia, mimo iż sam należy do tej grupy. Nie widzę uzasadnienia dla takiego wyboru środków komunikacji z czytelnikiem.



[1] Przemowa Noblowska Olgi Tokarczuk, s. 24.

[2] D. Herman Stories as a Tool for Thinking, w: Narrative Theory and the Cognitive Sciences, ed. By D. Herman, CSLI Publications, Stanford 2003, s. 163-192.

[3] B. Richardson, Unnatural voices. Extreme narrations in modern and contemporary fiction, Columbus 2006.