Recenzja "Diakon kontra King Kong" James McBride

"Diakon kontra King Kong" James McBride to amerykańska powieść współczesna, której akcja dzieje się w latach 60. w Brooklinie
Wydawca: Echa

Liczba stron: 448


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Tomasz S. Galązka

Premiera: 31 maja 2023 rok

Zacznę przewrotnie. Nie od książki, ani nawet autora. Chciałbym wskazać na tłumacza. Tomasz S. Gałązka nie jest jakimś weteranem rynku spolszczeń, ale jego autorskie teksty mają w sobie niezwykłą moc. Jeśli istnieje coś takiego jak talent w tej branży, to tu macie najlepszy jego przykład. „Diakon kontra King Kong” jest kolejną po „Tu byli, tak stali” czy „Snach o pociągach” powieścią, w której bardzo ważny dla odbioru jest specyficzny język. Abym uwierzył w świat osiedla Cause z 1969 roku, należy zbudować odpowiedni slang, sposób myślenia bohaterów, wykreować humor, który jak fasada będzie strzegł ich wnętrza. Tomasz S. Gałązka to zrobił. Podobnie jak kiedyś Piotr Tarczyński ze „Sprzedawczykiem” Paula Beatty’ego (choć tam czas i przestrzeń była inna). Książkę Jamesa McBride’a czyta się tak dobrze nie tylko dlatego, że autor jest świetnym pisarzem, ale również z powodu celnego wyboru tłumacza. Tak właśnie wygląda żywy, melodyjny, dobrze przemyślany tekst tłumaczony. Tak wygląda zaprzeczenie tezom Humboldta oraz Sapira i Whorfa, którzy twierdzili, że tłumaczenie jest niemożliwe z powodu akulturacji języka[1]. Brawo dla Pana Tomasza i Wydawnictwa Echa.

"Diakon kontra King Kong" Jamesa McBride’a jest książką łączącą kryminał z powieścią gangsterską, obyczajówkę z portretem społeczeństwa  

„Diakon kontra King Kong” jest książką osobną. Ma w sobie elementy kryminału, powieści gangsterskiej, obyczajówki, a nawet dramatu sportowego i rozprawy socjologicznej. Nie brakuje także wątków historii sztuki, odłamów religijnych oraz funkcjonowania policji. Rzecz dzieje się w Cause, małym osiedlu na południowym Brooklynie. Miejscu, gdzie obok Amerykanów żyją Włosi, Irlandczycy czy Portorykańczycy. To tam pewnego dnia wiekowy diakon, którego wszyscy nazywają Kurtałką, strzela do handlarza narkotyków. Sprawa jest o tyle dziwna, że obu panów łączy mentorska zażyłość. A to dopiero początek paradoksów, których na niespełna 500 stronach znajdziemy całkiem sporo.

Nie byłby „Diakon kontra King Kong” tak ciekawy, gdyby nie zasiedlający go bohaterowie. Wszyscy żywi, swojscy, wielowymiarowi. Policjant, który lubi rozmawiać z łamiącymi prawo. Handlarz narkotykami o miękkim sercu. Piękność skrywająca w swojej duszy mroczny sekret. I wielu innych. Każdy zbudowany na zasadzie postaciowania pośredniego, a więc bazującego na wnioskowaniu o właściwościach danej osoby[2]. James McBride nie wybiera prostej drogi. Unika podawania konkretnych danych personalnych i wykładania cech w opisie czy dialogu. Zamiast tego kreuje poprzez ułamki życiorysów, podejmowane czynności, obraz widziany z perspektywy kilku innych osób. Tak rozumiana postać pełna jest sprzeczności i konfliktów. Jest niedookreślona. To zadaniem czytelnika jest ostateczne uformowanie konkretnego protagonisty. Wybór czy warto mu kibicować, czy też nie.

"Diakon kontra King Kong"Jamesa McBride’a to książka zabawna, ujmująca, szczera i inteligentna

W książce „W poszukiwaniu odpowiedniej formy”[3] autorzy na przestrzeni kilku tekstów wymieniają różne funkcje literatury. Od dydaktyki i wychowania, przez ideologię, aż na psychoterapii i empatyzowaniu kończąc. „Diakon kontra King Kong” jest jednak przede wszystkich powieścią rozrywkową. James McBride napisał ją, by czytelnik mógł wejść w nieznany mu świat, pośmiać się, wzruszyć, przestraszyć. By zapomniał o swoim świecie i zobaczył inny model funkcjonowania. Autor podejmuje przy tym szereg ważnych tematów, jak: rasizm, przyjaźń, miłość, przemijanie. Ironizuje także z amerykańskiego społeczeństwa. Tak tego dawnego, jak i obecnego. Robi to jednak nienachalnie, bez kontrowersji. I właśnie takich książek nam trzeba. Zabawnych, ujmujących, szczerych, a przy tym inteligentnych.

I jeszcze na marginesie. King Kong z tytułu książki nie jest wielkim gorylem. Ludzi łączą nie narkotyki, a pewien ser. Pierna Kiełbacha wcale nie jest tak ostry, jak mogłoby się wydawać. Chcecie wiedzieć więcej? Sięgnijcie i przeczytajcie.



[1] Ł. Zarzycki, Dylematy tłumacza, Wydawnictwo Naukowe Silva Rerum, Warszawa 2016, s. 100-101.

[2] H. Markiewicz, Postać literacka i jej badanie, Pamiętnik Literacki : czasopismo kwartalne poświęcone historii i krytyce literatury polskiej 72/2, s. 155

[3] M. Komzy [red.], W poszukiwaniu odpowiedniej formy, PUBLIKACJE INSTYTUTU INFORMACJI NAUKOWEJ I BIBLIOTEKOZNAWSTWA, Książka v Dokument v Informacja, Acta Universitatis Wratislaviensis No 3442, Wrocław 2012.

Recenzja "Las" Thomas Ott

Wydawca: Kultura Gniewu

Liczba stron: 32


Oprawa: twarda

Premiera: 15 kwietnia 2023 rok

„Las” jest kolejnym już dostępnym na rynku komiksem szwajcarskiego artysty Thomasa Otta. Składa się na niego 25 plansz. To mało, biorąc pod uwagę, że w „R.I.P. Best of 1984–2005” były 192. Z tego względu odbiór książki będzie zupełnie inny u tych, którzy dorobek twórcy znają, i tych, którzy po raz pierwszy spotykają się z jego techniką. A ta może zdziwić. Wyobraźcie sobie bowiem deskę pokrytą czarną farbą. Nie ma na niej nic, poza głęboką i mroczną barwą. Jedynymi narzędziami, przy pomocy których twórca kreuje przestrzeń, emocje i charaktery są frezy lub dłuta. W ten sposób Thomas Ott z otchłani wydobywa historie, w których pierwszoplanową rolę gra tajemnica.

Opowiadanie enigmatyczne, szczególnie na tak niewielkiej przestrzeni, wymaga wdrożenia pewnych założeń. Pierwszym zastosowanym przez Thomasa Otta jest redukcja słów do zera. „Las” jest tworem niemym i z tego względu próbuje przyciągnąć uwagę czytelnika technikami podobnymi, do produkcji kinowych lat 10. I 20. XX wieku, a więc otoczeniem i bohaterem. Innym ciekawym chwytem było pozbycie się ludzi oraz zwierząt. Ci, którzy faktycznie ukazują swoje oblicze, mają istotne znaczenie dla interpretacji dzieła. Autor nie określa też miejsca oraz czasu wydarzeń. Stawia na prostotę i uniwersalizm, które będą czytelne dla młodszych i starszych, dla kobiet i mężczyzn, dla tych mieszkających w Teheranie i na ulicach Panamy.

Thomas Ott doskonale przemyślał i zrealizował swój plan na głównego bohatera. Urzeka on niezwykłą naturalnością. Przesadna gestykulacja i przejaskrawiona mimika, tak typowe dla współczesnego komiksu bohaterskiego, są mu obce. Swoje uczucia przekazuje za pomocą niewymuszonych póz oraz oczu. To w nich autor ukazuje najdrobniejsze przeżycia, strach, potrzebę bliskości. Postać młodego bohatera przykuwa uwagę do tego stopnia, że bardzo łatwo zapomnieć o analizie fabuły oraz drugiego planu.

Na planszach widzimy, jak protagonista siedzi na kanapie, idzie ścieżką, wchodzi do lasu, czuje się coraz bardziej przytłoczony panującym mrokiem. Owo poczucie duszności Thomas Ott uzyskuje poprzez uwypuklenie korzeni (których rozłożystość przypomina macki), zagęszczenie koron drzew czy umiejętną grę światła i cienia. W tę podróż wplata także metaforyczne figury – ot chociażby pęknięty pień czy przechodzenie ponad przepaścią. Przemyślane otoczenie połączone z niepewnością głównego bohatera stopniowo zacierają granicę między tym, co realne i wyimaginowane. W pewnym momencie jako czytelnicy nie mamy pewności, czy na naszych oczach dzieje się senny koszmar, czy całkiem rzeczywisty horror.

„Las” przedstawia skromną historię. Wychodząc od doświadczenia utraty, bohater pchany jest ku zagubieniu duszy i wreszcie akceptacji. Podobne relacje czytaliśmy już wielokrotnie, w warstwie fabularnej większych odkryć zatem nie doświadczymy. Powtórki bywają jednak ciekawe (kto z Was nie oglądał „Kevina…” więcej niż raz?), szczególnie gdy pokusimy się o głębszy namysł nad formą. Brak słów i punktów zwrotnych każe zwracać uwagę na szczegóły. Na maestrię, z jaką autor buduje atmosferę, jak konsekwentnie tłumi niepotrzebne bodźce, wreszcie na ogrom pracy włożony w zrobienie czegoś, z niczego. „Las” to graficzna bomba, do której chce się wracać.

Recenzja "Otwarte wody" Caleb Azumah Nelson

"Otwarte wody" Caleb Azumah Nelson to powieść obyczajowa z rasizmem w tle
Wydawca: Drzazgi

Liczba stron: 156


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Mariusz Gajdek

Premiera: 20 czerwca 2023 rok

„Otwarte wody” to debiut brytyjsko-ghańskiego pisarza i fotografa Caleba Azumaha Nelsona. Niewielkich rozmiarów książka otrzymała wyróżnienie Costa Book Award. O randze nagrody najlepiej niech świadczą jej poprzedni laureaci. W tym wypadku są to: Ingrid Persaud, Sara Collins, Stuart Turton, Gail Honeyman, Francis Spufford, a przechodząc nieco dalej w przeszłość także Norman Lebrecht, Tim Lott czy Pauline Melville. Część z nich była później tłumaczonych na nasz ojczysty język, o innych wiemy niewiele i ten stan rzeczy pewnie za szybko się nie zmieni. Jedno jest pewne - Costa Book Awards, czyli nagroda przyznawana dla anglojęzycznych książek pisarzy z Wielkiej Brytanii i Irlandii, nie jest wielkim wyznacznikiem jakości dzieła. Dla autora jest to pewnie duży prestiż i zastrzyk gotówki, dla polskiego czytelnika laurka jakich wiele na rynku.

Czy "Otwarte wody" Nelsona to "najlepszy debiut od lat"?

„Otwarte wody” Nelsona The Times nazwał „najlepszym debiutem od lat”. Ja taki wylewny nie będę. Niewielkich rozmiarów powieść traktuje o czułości, którą nasza żyjąca Noblistka zdefiniowała jako „najskromniejszą odmianę miłości”[1]. Dwójka bohaterów spotyka się w londyńskich pubie. On, fotograf, i ona, tancerka. W tej pierwszej scenie między nimi dzieje się niewiele. Delikatne spojrzenie, uśmiech, podpytywanie znajomego o bliższe informacje. Iskra została jednak wzniecona i objęła swoją siłą oddziaływania dalsze życie młodych osób. Ich późniejsze relacje dalekie są od modelu życia, który można uznać za „tradycyjny”. Nie ma tu dzieci, wspólnego mieszkania, znudzenia i frustracji spowodowanej malutkimi przyzwyczajeniami. Nie ma czytania w myślach, powtarzalności, ulubionych potraw. Każde kolejne spotkanie jest odkrywaniem się na nowo, ale także próbą oswojenia strachu, przed zrobieniem kroku naprzód. I na tym poziomie „Otwarte wody” są książką ciekawą. Zniuansowaną, subtelną, powiedziałbym nawet, że elegancką. To dobra powieść obyczajowa o szukaniu własnej drogi w świecie.

"Otwarte wody" Caleba Azumaha Nelsona czyta się jak kolejny rozdział "Białych zębów" Zadie Smith

Caleb Azumah Nelson ma jednak świadomość, że obyczajówek napisano już setki tysięcy. Dlatego umiejscawia akcję książki w konkretnej przestrzeni i czasie. Razem z bohaterami znajdujemy się w Londynie w czasie protestów ruchu „Black Live Matters”. Obserwujemy niesprawiedliwość, jaka dotyka czarnoskórych. Czasami przybiera niewinną formę, innym razem realnie ogranicza wolność, a nawet zagraża zdrowiu i życiu. Bohater powieści bywa zatrzymywany w losowych sytuacjach, bo rzekomo przypomina kogoś innego. W pewnym momencie pyta siebie „czy dla nich wszyscy jesteśmy tacy sami”? „Otwarte wody” otwiera zdanie Zadie Smith (tu recenzja "Widzi mi się"). Później pojawia się także jej książka, spotkanie autorskie i wreszcie ona sama. Widać, że dla Nelsona jest postacią kanoniczną. Być może dlatego jego debiut czyta się momentami jak kolejny rozdział „Białych zębów”. 

Po co w "Otwartych wodach" Nelson zastosował narrację w drugiej osobie?

„Otwarte wody” zostały napisane w drugiej osobie. Narrator zwraca się bezpośrednio do bohatera. „Odprowadzają cię na miejsce. Jesteś im wdzięczny za tę tymczasową opiekę”. Czyta się to, że użyję kolokwializmu, dziwnie, nienaturalnie, mimo iż przecież nie jest to jakieś literacie novum (pozwolę sobie przypomnieć chociażby „Siódemkę” Ziemowita Szczerka wydaną 9 lat temu przez Ha!art albo fragmenty „Morfiny” Szczepana Twardocha). David Herman zauważa, że ten typ opowiadania to swoiste „narzędzie do myślenia”[2]. Brian Richardson mówi z kolei, że narracja w drugiej osobie bywa uważana za ostatni ważny modernistyczny eksperyment bazujący na fundamencie literackich reprezentacji świadomości bohatera[3]. Wprowadzenie tego rozwiązania musi być zatem uzasadnione. Powinno zmniejszać dystans między narratorem i postacią, do której się zwraca, a jednocześnie dawać efekt symultaniczności. Osoba mówiąca relacjonuje tylko to, co wie o drugim człowieku. Nie ma miejsca na dygresje, szczegóły czy opowiadanie o kimś innym. Inaczej cała metodologia bierze w łeb. Czy Caleb Azumah Nelson podołał trudnościom i uniknął pułapek związanych z formę opowieści, na którą się zdecydował? Tak, choć trzeba przyznać, że czytając książkę refleksje na temat zależności narratora i bohatera zeszły na dalszy plan. Inaczej mówiąc, brytyjsko-ghański autor w mojej interpretacji nie osiągnął wartości dodanej. Użyczył głos ofiarom wykluczenia, mimo iż sam należy do tej grupy. Nie widzę uzasadnienia dla takiego wyboru środków komunikacji z czytelnikiem.



[1] Przemowa Noblowska Olgi Tokarczuk, s. 24.

[2] D. Herman Stories as a Tool for Thinking, w: Narrative Theory and the Cognitive Sciences, ed. By D. Herman, CSLI Publications, Stanford 2003, s. 163-192.

[3] B. Richardson, Unnatural voices. Extreme narrations in modern and contemporary fiction, Columbus 2006.