Recenzja "Dzisiaj śpię od ściany” Giedra Radvilavičiūtė

Wydawca: KEW

Liczba stron: 232 

Tłumaczenie: Małgorzata Gierałtowska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: czerwiec 2020 r.

Literatura litewska jest coraz chętniej tłumaczona i wydawana w Polsce. Ostatnie przekłady dzieł Ričardasa Gavelisa, Birutė Jonuškaitė i Sigitasa Parulskisa pokazują, że po latach praktycznie całkowitego wyparcia historycznych korzeni, coś w temacie się zmienia. Nadal jednak, mimo wspólnej przeszłości, kraj zza wschodniej granicy jest dla Polaków miejscem kulturowo obcym i nieznanym, co będzie jedną z przeszkód w dobrym zrozumieniu najnowszego zbioru opowiadań wydanego przez KEW.

Za „Dzisiaj śpię od ściany” Giedra Radvilavičiūtė otrzymała w 2012 roku Europejską Nagrodę Literacką – nagrodę tyleż prestiżową, co dość popularną i zbyt często nie stanowiącą wyznacznika wysokiej jakości. Dość powiedzieć, że każdego roku to wyróżnienie  dostaje dwanaście lub jedenaście książek, w zależności od grupy krajów, która akurat jest rozpatrywana. Z rocznika 2012 w Polsce, oprócz omawianej książki, znamy tylko nasz rodzimy „Pensjonat” Piotra Pazińskiego oraz  „Tureckie lustro” Viktora Horvatha, które kiedyś wydało Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Książki Anny Kim, Lady Zigo, Laurence’a Plazeneta, Emanuele’a Trevi, Gunsteina Bakke, Afonso Cruza, Jany Beňovej i Sary Mannheimer, czyli innych laureatów z tego okresu, nadal pozostają nieprzetłumaczone. Giedra Radvilavičiūtė w 2015 roku otrzymała też Litewską Nagrodę Państwową w Dziedzinie Literatury i Sztuki, mimo że jej dorobek artystyczny nie jest specjalnie bogaty. Do tej pory, poza „Dzisiaj śpię od ściany”, napisała kilkanaście esejów, zebranych w dwóch tomach. To tylko pokazuje, jak ważną postacią dla współczesnej literatury litewskiej jest wspomniana autorka i to nie tylko w kontekście książek dla kobiet.

Teksty Radvilavičiūtė tworzone są w mało znanej w Polsce formie prozy, wpisującej się w nurt fikcyjnego eseju. W opozycji do tego, czego możemy doświadczać obcując z najpopularniejszymi dziełami gatunkowymi, eseje litewskiej pisarki nie są oparte na refleksji lub dyskusji na temat jakiegoś problemu. Zdecydowanie bliżej im do opowiadań, lub niewielkich nowel, w których wątki autobiograficzne, mieszają się z mnogością kontekstów kulturowych, grami słownymi, wspomnieniami i fantazjami. Kompilacja tych tekstów tworzy swoisty autoportret duszy literackiej, eksploruje tożsamość artystki, której życie jest nierozerwalnie związane z pisaniem. Radvilavičiūtė nie tylko czyta, nie tylko kreuje. Zawłaszcza sobie terytorium sztuki i zamieszkuje w różnych przestrzeniach. Koronnym przykładem tej strategii jest opis picia wina w kuchni z Nabokovem i nawiązanie z nim romansu. Jeden z badaczy literatury litewskiej, Aistė Kučinskienė, określa ten zabieg jako pewną formę realizmu magicznego. Realizm w tym wypadku bierze się w głównej mierze od postaci narratora, czyli samej autorki, na co wskazują liczne poszlaki (chociażby powracający w kilku opowiadaniach rok urodzenia).

Promując swój najnowszy produkt wydawniczy KEW pisze następująco „Giedra Radvilavičiūtė jest silnym i niezależnym kobiecym głosem w litewskiej literaturze”. Silny i niezależny kobiecy głos wywołuje pejoratywne skojarzenia – feministyczna, roszczeniowa, dyskusyjna. Jest więc to nie tylko zachęta, ale też potencjalna pułapka i przestroga dla czytelników, którzy słusznie zauważyli wysyp niezależnych kobiecych głosów w ostatnich latach. Litewska autorka pisze głównie o codziennych, pozornie nieistotnych wydarzeniach, które stanowią dla niej odskocznie do innego świata. To tam ujawnia ona swoje spostrzeżenia i dowodzi wielkiej wrażliwości na głębokie odczuwanie zwykłych chwil. Każdy, nawet najmniejszy epizod może sprowokować ją do tworzenia: kot, wizyta przyjaciela, sprzedaż mieszkania sąsiada, słowa wypowiedziane przez córkę, nieoczekiwane połączenie czy reklamy nieruchomości. Jej opowiadania są pozbawione pompatyczności i radości, często zabarwione ironią. Dotykają ważnych w życiu człowieka tematów jak choroba, kruchość fizyczna, samotność, niezdolność do utrzymywania stabilnych relacji, ciężar obowiązków domowych. Rzadko wychodzą jednak poza to, co jest nam już dobrze znane z innych dzieł literackich, które możemy przypisać do tej samej kategorii.

Największy problem z opowiadaniami litewskiej autorki wiąże się jednak z ich intertekstualnością. Mimo świetnego tłumaczenia i szczegółowego wyjaśnienia w przypisach licznych niejasności, nadal można mieć przeczucie, że gra do której zaprasza nas pisarka jest nierówna. O ile nazwiska Nabokova, Faulknera czy Hemingwaya każdy z nas zna i wie z czym mają się kojarzyć, o tyle nietłumaczeni na polski, litewscy pisarze z ich zupełnie nierozpoznawalnymi u nas dziełami, stanowią już spore wyzwanie. Spójrzmy na to zdanie: „Na pierwszym piętrze przez lniane zasłony, sączyło się światło , w czasie przeszłym wielokrotnym”. Konia z rzędem temu, kto najpierw wyłapie w tym sformułowaniu odniesienie do książki „Būtasis dažninis kartas” litewskiego pisarza i dramaturga Herkusa Kunčiusa, a później jeszcze odkryje jego kontekstualne znaczenie. Niestety nagromadzenie aluzji, odniesień i korespondencji jest tu tak duże, że bez gruntownej znajomości tematu, wiele sensów umyka, a tekst z prawdopodobnie wieloznacznego, staje się momentami jałowy, niezrozumiały. Czytelnik może i chciałby się pośmiać, może i wie, że to zdanie ma gdzieś ukryte znaczenie, ale zwyczajnie brakuje mu znajomości kontekstu, aby je w pełni docenić. Wszystko to sprawia, że moich oczach „Dzisiaj śpię od ściany” to przede wszystkim książka o lokalnym kolorycie, przeznaczona głównie dla badaczy literatury z tego regionu i elit literackich, dla których nazwiska Vincasa Mykolaitisa-Putinasa, Renaty Šerelytė oraz Eugenijusa Ališanki coś mówią.

„Dzisiaj śpię od ściany” jest książką bardzo trudną. Nie tylko dlatego, że bazuje na licznych cytatach i odwołaniach, ale też dlatego, że fabuły opowiadań często rozmywają się w surrealistycznych fantazjach autorki. Najlepsze są te momenty, gdy narratorka wraca wspomnieniami do rodzinnej przeszłości. Gdy opisuje jakieś dawno zakurzone przedmioty, albo czynności, na które w obecnym świecie nie ma już miejsca. Piękne są na przykład retrospekcje wyjścia na diabelski młyn. Po nich następują jednak fragmenty, które są dla mnie w jakimś sensie wtórne i mniej istotne „Codziennie obserwowałam to w lustrze podczas porannej toalety. Nie mijały nawet dwa tygodnie od pofarbowania włosów, a już wracały nieobecne przez chwilę siwe skronie”. Zbyt często Giedra Radvilavičiūtė mówi dokładnie to, co tyle kobiet wcześniej już powiedziało, przez co jej opowieści nie wnoszą zbyt wiele do życia. Nie spełniają też kluczowego kryterium uznania tekstu za dobry, który autorka punktuje w jednej z historii – nie chce się do nich wracać i dość szybko ulatują z głowy. Ostatecznie „Dzisiaj śpię od ściany” to nowość od silnego i niezależnego kobiecego głosu, dla niezależnych kobiecych umysłów. Niestety niewiele poza tym.

Recenzja "Dramaty t. I" Thomas Bernhard

Wydawca: Czytelnik

Liczba stron: 356

Tłumaczenie: Monika Muskała, Danuta Żmij-Zielińska

Oprawa: zintegrowana

Premiera: czerwiec 2020 r.

Thomas Bernhard to artysta, którego twórczość stoi w opozycji do tak zwanej literatury „dobrze skrojonej”, atrakcyjnie podanej czytelnikowi dla celów zabawy i relaksu. Trudno doszukać się w jakimkolwiek jego dziele zabiegów obliczonych na kreację dzieła poczytnego, szablonowego. Używana przez niego materia języka została względnie szybko zamknięta w osobliwy model pisania, który był powielany w kolejnych dziełach, dzięki czemu dzisiaj możemy mówić o stylu bernhardowskim. Pięknie określa go Marta Mizuro w słowie o „Autobiografiach” „Jest to bowiem taki typ pisarstwa, jaki wymaga albo bezwarunkowej akceptacji i przyjęcia twardych reguł narzuconych przez autora, albo całkowitej obojętności, znieczulenia się i na język, i na emocjonalny ładunek tej prozy”.

W praktycznie każdym omówieniu jego dzieł podkreśla się ponury i pesymistyczny wydźwięk tej beletrystyki. Jego dzieła przesiąknięte są samotnością, cierpieniem, bólem, a także kryzysem mitu spokojnej, szczęśliwej Austrii. Te wszystkie cechy biorą się z trudnych doświadczeń życiowych autora, o których jednak nie chcę tu pisać, zbyt wiele opracowań tę tematykę już poruszało. Niewiele jednak z nich sili się na spostrzeżenie, że autor „Mrozu” to tak naprawdę twórca wielotematyczny, o czym dobitnie przekonuje lektura pierwszego tomu „Dramatów”. Na książkę składają się trzy sztuki: „Siła przyzwyczajenia”, „Minetti. Portret artysty z czasów starości” i „Przed odejściem w stan spoczynku”. Choć wybrzmiewają tu echa dobrze znanej z innych publikacji krytyki państwa, ojczyzny i społeczności, to można odnaleźć także wątki destrukcyjnego ujęcia sztuki. W tym sensie dramatystanowią swoisty wstęp do tego, co Bernhard wyraził na końcu swojej drogi w powieści. „Wymazywanie. Rozpad”, a także rzucają inne światło na jego decyzję o zakazie publikacji i wystawiania swoich dzieł w Austrii do czasu upłynięcia praw autorskich.

„Dramaty t. I” zaczynają się od cyrku. „Siła przyzwyczajenia” to uniwersalna przypowieść o opętanym manią wielkości artyście, bezwzględnym i sadystycznym  dyrektorze cyrku,  który w imię swoich chorych ambicji, stara się stworzyć sztukę doskonałą.  Zamknięcie akcji w małej przestrzeni – cyrk jest wszak niewielkich rozmiarów, działa na prowincji, a widownia porzuciła już tę formę rozrywki, na rzecz innych mediów – można interpretować bardzo szeroko: na gruncie kraju, regionu, społeczności lokalnej, czy nawet rodziny. Cyrkowcy uosabiają dobrze nam znane charaktery, a połączenie scenicznej pracy z obsesją dyrektora Caribaldiego i muzyką słynnego kwintetu smyczkowego Franciszka Schuberta „Pstrąg”, daje efekt totalnego zagubienia i niepewności co do istnienia czegoś takiego jak wolność, racjonalność i humanizm. „Siła przyzwyczajenia” to z jednej strony wyrafinowane studium dominacji, z drugiej istotny traktat o sztuce. Bernhard zestawia marzenia o idealizmie, z chorą, monotonną pracą nad drobnymi elementami. Czy tyrania codziennych ćwiczeń może w końcu doprowadzić do stworzenia czegoś doskonałego? Czy warto płacić taką cenę? Czy należy bezwolnie trwać w zaklętym kole upadku? Wreszcie czy maestrię można przedkładać ponad własne życie?

Jeszcze bardziej sugestywna jest druga sztuka zawarta w zbiorze „Minetti. Portret artysty z czasów starości”. W oryginale tytuł brzmi po prostu „Minetti”, ale polski tłumacz, całkiem zresztą słusznie założył, że postać Bernarda Minettiego nie będzie polskiemu czytelnikowi znana. Niemiecki aktor urodził się w 1905 roku w Kilonii, a już w wieku 24 lat zagrał Don Carlosa i Hamleta. Te role były dla niego bramą do kariery. W 1931 roku przeniósł się do Berlina, gdzie dał się zapamiętać publiczności jako Franz Moor w „Zbójcach”, Gessler w „Wilhelmie Tellu” oraz Brutus w „Juliuszu Cezarze”. Przez całe dorosłe życie związany był z kilkoma teatrami, niemniej tym najważniejszym był dla niego Schiller Theater. To tam grał dla Clausa Peymanna w sztukach Bernharda tytułowe role. Minetti na scenie musiał pozostać sobą. Przemiany w inne charaktery, dostosowanie zachowania scenicznego do nienaturalnych dla niego właściwości – to wszystko zbywał żywą mimiką i nadmierną teatralnością. Najczęściej grywał wielkie osobowości, przywódców, niepokorne charaktery. Tu czuł się jak ryba w wodzie i miało to też oddźwięk w odbiorze dzieła przez publiczność. Jak twierdzą krytycy, Minetti był największym aktorem niemieckiego teatru w XX wieku i to właśnie jemu Thomas Bernhard poświęcił swoją sztukę. Przedstawia w niej człowieka, będącego nie tylko artystą, lecz także obłąkanym bankrutem. To swoista spowiedź starego aktora, który po latach odsunięcia od zawodu i niekończących się ćwiczeniach, chce wrócić na scenę. To nie będzie jednak mu dane, mimo mistrzostwa, do jakiego doszedł w indywidualnych treningach. Minetti w ujęciu Bernharda to człowiek oderwany od ludzi, od życia, całkowicie oddany sztuce aktorskiej. W wywiadzie udzielonym dla „Theater heute” Minetti wspomina, że „To niezwykłe, ile Bernhard o mnie wie, zważywszy na to, że nasze spotkania, mierząc w czasie, trwały łącznie około trzech godzin”. Znowu zatem sztuka, przerosła życie, a dramat o konkretnej osobie, można i należy odczytywać w szerszym kontekście.

Na koniec pozostaje prawdziwa bomba. Tym razem nie będzie o sztuce, o akcie kreacji, o zagubionej duszy. W „Przed odejściem w stan spoczynku" Bernhard rozlicza się z wielką historią, ale także ze zbrodnią, w jej ewolucyjnym charakterze. Bohaterem jest mała rodzina. Brat, to szanowany sędzia, człowiek sukcesu. Stać go na utrzymywanie dwóch sióstr, z których jedna jest wojennym kaleką. Ów znamienity człowiek ma jednak też drugą stronę. W czasie wojny pełnił funkcję oficera SS, a zbrodnicza ideologia tak przesiąknęła do jego krwioobiegu, że obecnie silnie oddziałuje na więzi rodzinne. To nie jest zwykły dom, w którym spotyka się rodzeństwo przy niedzielnym obiedzie. Zamiast rozmów o dawnych czasach, o przeczytanych książkach czy zasadzonych kwiatach, obserwujemy perwersyjną rzeczywistość, w jej  licznych, patologicznych wariantach. Można interpretować „Przed odejściem w stan spoczynku" jako sztukę rozliczeniową z nazizmem, ale można też spojrzeć na nią z bliższego nam punktu widzenia. Właściwie to, że mamy tu do czynienia z Niemcami, nie ma większego znaczenia. Polska też miała, ma i będzie mieć swoich zbrodniarzy. Areną ich nikczemności może być konflikt wojenny, ale też kampania wyborcza, jednostka publiczna czy właśnie rodzina.

Bernharda można czytać swoimi kontekstami. Nadaje to jego dziełom nowego wymiaru, a przede wszystkim sprawia, że mimo upływu lat i publikacji kolejnych wznowień, w jego muzycznej frazie nadal można dostrzec uniwersalizm i świeżość. Jakby był tu z nami i dalej obserwował rodzące się cierpienie. „Dramaty t. I” to trzy spojrzenia na tyranię męskości, na chore ambicje, zamiłowanie do siły i perfekcjonizm. To przestroga, szczególnie aktualna obecnie, kiedy decyzje jednego człowieka, oddziałują na miliony osób.

Recenzja "Żywopłoty" Maria Karpińska

Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 192

Oprawa: miękka

Premiera: 26 lutego 2020 r.

Rzadko się zdarza, aby książka tak mocno zalazła mi za skórę jeszcze przed lekturą. Najpierw była nachalna promocja, stawiająca w centrum nie opowieść, a jej autorkę. Reklamy ze zdjęciem Pani Marii wyświetlały się co chwilę, w różnych kanałach i formach. Internet wprost pękał od peanów, przyćmiewając nawet wychodzącą w tym samym czasie kontynuację „Opowieści podręcznej”. Później dorzucono do tego nic nie mówiący blurb Olgi Hund „To historie pisane Gombrowiczem, ale fajniejsze, bo o ludziach z naszych ulic”. Do tej pory nie wiem, o co w nim chodzi. Mimo wszystko po książkę sięgnąłem i już na początku poznawania zdałem sobie sprawę, że mam kolejny powód do frustracji. Opowieści ułożono tu dekadami, od młodości aż po wiek senioralny. Każda opisuje inną historię, odmienną postać i rzeczywistość. A jednak układają się w całość. W jeden wielki pejzaż ludzkiego życia. Zdenerwowałem się, bo autorka wykorzystała mój nigdy niezrealizowany pomysł na książkę. Uprzedziła mnie. Bezwzględnie wtargnęła w moją strefę komfortu. Nie pozostało mi nic innego, jak czytać dalej i czekać na jakieś potknięcie, które mógłbym z czystym sercem zganić, a samą książkę zmieszać z błotem.

I tu się zaczęły schodki. Bo jak skrytykować zbiór opowiadań, w którym autorka o młodości mówi tak ”Byłem w tym wieku, w którym można godzinami udawać, że patyk to karabin lub miecz, ale nie można udawać, że dziewczyna to człowiek jak każdy inny”, w którym opisuje życie hodowcy roślin czy malarza wysokościowego tak, jakby sama nic innego nie robiła przez ostatnie dwadzieścia lat, wreszcie w którym gawędziarstwo idzie w parze z lirycznością, a trwanie w zgodzie z naturą pozwala odetchnąć od bolączek doczesności? To jest wprost niebywałe, jak dobrze i autentycznie ten tom został skonstruowany. Warto zauważyć, że narratorem, każdorazowo pierwszoosobowym, jest tu mężczyzna. I niezależnie czy jest nim młodzieniec, student czy już dojrzały facet, każdego z nich doskonale rozumiem, potrafię się przejrzeć w ich charakterze i myślach, odnajduję w nich cząstkę siebie. Ktoś powie, że to właściwie nie o męskości jest ten zbiór. Wszak obok dzielnych potomków Adama, są też dziewczyneczki, czy inne kobiety. I to one, raz rozgadane, innym znowu razem całkowicie milczące, zawłaszczają sobie palmę pierwszeństwa. A może to ani o jednych, ani o drugich nie chodzi, tylko o wzajemne relacje, albo ujmując sprawę z jeszcze szerszej perspektywy, o zaspokojenie potrzeb życiowych?

Nie jestem w stanie powiedzieć, która z opowieści była dla mnie tą najlepszą. Każda ma swój mikroświat, swoje małe lub wielkie problemy, różnorodne optyki. Autorka skomponowała dzieło prawie doskonałe – piękne zarówno w mikroskali, jak i globalnie. Wszystkie historie mają swoje małe sensy, a składając je w całość, otrzymujemy mozaikową metaforę ludzkiego życia. Takie zbiory lubię najbardziej, a czytając dużo opowiadań wiem, jak trudno jest podołać zadaniu. Możliwe jest to wyłącznie dzięki dużej wprawie w posługiwaniu się słowem. Marii Karpińskiej wyrazy nie przeszkadzają. Wie kiedy uciąć historię, aby puenta była najbardziej wyrazista. Potrafi harmonijnie rozłożyć akcenty i formy, dzięki czemu czytelnik ma permanentne wrażenie obcowania z czymś świeżym. Nie boi się też żartować, choć nie zawsze wprost, ani mówić o rzeczach poważnych, choć nie zawsze używając języka cierpienia.

Ciekawym wątkiem w książce jest namysł nad potencjalnością życia. Karpińska ukazuje, jak wiele okazji gdzieś znika, roztapia się, mija się z naszymi oczekiwaniami. Wybory, które ostatecznie podejmujemy, są zazwyczaj losowe, ich rewersem jest wielość historii, mogących się równie dobrze wydarzyć lub nie i to niezależnie od wieku. Przypominają się w tych rozpoznaniach elementy „Nieznośnej lekkości bycia”, w których czeski pisarz wyliczał, jak wiele zdarzeń musi nastąpić, aby para ludzi mogła się poznać. Właśnie taki obraz dostrzegam w „Żywopłotach”. Ten świat nie przypomina wykresu funkcji liniowej, ale raczej biały szum, z którego wychodzi tysiące nitek, mogących w zupełnie inny sposób uformować tę uczuciową książkę.

Nie sposób napisać o tym zbiorze źle. Ktoś może powiedzieć, że jest tu zbyt pięknie, harmonijnie i nostalgicznie, ale i taka funkcja literatury jest przecież ważna. Mimo paru okołoksiążkowych problemów, o których niedługo nikt pamiętać nie będzie, jest to rzecz po prostu bardzo dobra, a traktując ją w kategorii debiutu, wręcz rewelacyjna. Nie mogę mieć także żalu o zabranie mi tematu na powieść – sposób w jaki autorka skomponowała i napisała dzieje człowieka jest wyjątkowy, wiem że nigdy na taki poziom bym się nie wspiął. „Żywopłoty” świetnie się czyta, z tekstem się płynie i, co bardzo ważne, całkiem sporo po lekturze w głowie zostaje. O wartościowych książkach mówi się, że stanowią coś zamkniętego i gdy sobie to przypomnimy, pojawiają się małe przebłyski, zapachy, odczucia, nadzieje, myśli. „Żywopłoty” właśnie takie są. Ta książka jest jak zielona, pachnąca kulka, którą można połknąć, aby za jakiś czas przywołać sobie jej smak, przypomnieć postawy prostych ludzi i niezwykłości ich codzienności, zdać sobie sprawę, że piękno czai się w każdym rogu. Rzadko kiedy mam ochotę sięgnąć po książkę tuż po jej przeczytaniu. Tym razem jest inaczej. Z „Żywopłotami” wszystko jest inaczej.

Recenzja "Babcie" Petr Šabach

Wydawca: Afera 

Liczba stron: 224

Tłumaczenie: Julia Różewicz

Oprawa: twarda

Premiera: 29 maja 2020 r.

Humor w sztuce współczesnej kojarzony jest głównie z filmem. Ten trend nie może dziwić, wszak to medium ma dostęp do wielu narzędzi, których literatura jest pozbawiona: form niewerbalnych, obrazu czy dźwięku. Z drugiej strony istnieje pewna grupa książek, które skłonność do wywoływania uśmiechu na twarzy odbiorcy, traktują jako metodę twórczą. Jak się bowiem okazuje, humor może być też środkiem artystycznym, a nie wyłącznie utrwalanym od pokoleń i przyjmującym coraz bardziej żenujące formy skeczem. Dobrym przykład stanowią tu wydane lub wznowione niedawno powieści „Mój czołg” Viktora Horvatha czy „Zazi w metrze” Raymonda Queneau.

Już te dwa tytuły dobitnie pokazują, jak różne strategie do eksploracji zjawisk humorystycznych można przyjąć na gruncie literatury. Horvath stawia na dowcip sytuacyjny, z kolei u francuskiego pisarza, figlarność i temperament wynikają ze stosowanych obficie gier językowych. Oba podejścia mają jednak pewne wspólne fundamenty, dzięki którym, jak już wcześniej wspomniałem, książki zabawne, prezentują coś więcej, niż tylko kicz. W tym ujęciu humor należy rozumieć jako pewne doznanie intelektualno-estetyczne, pozwalające na ujawnienie czegoś świeżego, zajęcie stanowiska w jakiejś sprawie, ustosunkowanie się wzglę­dem kogoś lub czegoś, a jednocześnie wywołujące szczery śmiech. Niezwykle istotne jest, że przypowieść humorystyczna musi zostać osadzona w konkretnym miejscu i czasie. Tylko odwoływanie się do rzeczywistych doświadczeń, może uchronić lekturę przed pułapką niepotrzebnych, spłaszczających intencje autora, deformacji. W efekcie dwie najważniejsze funkcje tego typu literatury (poznawcza i odprężająca), mogłyby zostać zniekształcone i błędnie odczytane. Dlatego tak ważne dla czytelnika jest zapoznanie się z tłem książki, a dla tłumacza, powściągnięcie indywidualnych zapędów do tworzenia uniwersalnych przesłań. Ileż to razy całkiem niezła, zagraniczna książka, została zbanalizowana poprzez niepotrzebne aluzje do współczesnej sceny politycznej Polski, o których przecież sam pisarz niewiele wie. Na szczęście „Babcie” zostały wydane przez niszowe wydawnictwo, które stawia na jakość, dlatego zamiast leksykalnych galimatiasów, mamy pięknie opisane tło historyczne i całą masę nietuzinkowych, polskich odpowiedników, które nadają tekstowi brawury i rytmiczności. Tłumaczenie najwyższej próby, za co specjalnie podziękowania należy złożyć Pani Julii Różewicz.

Nie przez przypadek przywołałem wcześniej dwie lektury. Proza Sabacha, w moim odczuciu, meandruje gdzieś między tymi dwoma nurtami. Z jednej strony bawi zdarzeniami (wężami w basenie, życiem szkoły, przypadkowymi przyjęciami weselnymi), z drugiej jej siła wypływa też ze słowa. Główny bohater dzieła, dorastający Czech, wyrasta z europejskiej tradycji literatury absurdu, korzystając jedno­cześnie z rodzimych korzeni. Kreując postać w ten sposób, Sabach stawia na przerysowanie w typie Don Kichota czy Skąpca. Matěj, wokół którego kręci się cała afera (!), to człowiek nieświadomie demaskujący różne absurdy, krytykujący ustroje polityczne, ale także ośmieszający ludzi i ich ponure ambicje. Jest postacią niejednoznaczną, realizującą abstrakcyjną wizję życia. Z jednej strony bije od niego rodzinne przywiązanie, inteligencja (wie do kogo napisać odpowiedni list), a także ciekawość świata, z drugiej naiwność (szczególnie ta miłosna) i urocza głupota. To właśnie te alternatywne ukazanie psychiki bohatera jest motorem napędowym autentycznego humoru. Czytelnik siadając do lektury właściwie nie ma czasu na myślowy odpoczynek. Prąd zdarzeń jest tak wartki, że każda strona skrzy się od powodujących wybuchy śmiechu zdarzeń. W tym całym pędzie Sabach nie zapomina też o sprawach istotnych – tematem pobocznym jest tu niewątpliwie czeskość, rozumiana jako obraz tożsamości, kompleksów narodowych, satyry w odniesieniu do kamuflowanych zachowań narodowych. Fakty hi­storii narodowej stanowią więc nieuniknione tło interpretacyjne, a postawy przyjmowane przez rodzinę Matěja, pełnią funkcję symboli całych grup społecznych.

Można tak ciągnąć te rozważania, doszukiwać się znaczeń w każdym kadrze malowanym przez autora, nie chciałbym jednak odbierać czytelnikowi przyjemności z delektowania się lekturą. „Babcie” to przede wszystkim proza-bomba, jej naprawdę nie sposób czytać po cichu. Będzie nie tylko idealnym partnerem do odpoczynku, ale także pięknym prezentem dla starszego pokolenia, które lata komunistycznej dominacji doskonale pamięta. To ten typ literatury, który wprawia w dobry nastrój, a jednocześnie nie daje przeświadczenia obcowania z banałem. Sabach doskonale rozkłada ciężar między robieniem sobie jaj ze świata, a nostalgią za innymi, pięknymi czasami. Chociaż i to piękno miewa przecież plamy, jak chociażby w jednej ze scen, która kończy się tragicznie. Na tym polega wiarygodność tej literatury, jej słodko-gorzka strona. Jestem absolutnie zauroczony.