Recenzja "Pewnego dnia" Zsófia Szilágyi

Reżyseria: Zsófia Szilágyi

Czas trwania: 1 godz. 39 min.

Kraj: Węgry
 
Premiera polska: 26 kwietnia 2019 r

Dość często bywa tak, że najgorszym z możliwych więzień jest nasze własne życie. Utarte schematy postępowania, mechaniczne przyzwyczajenia, monotonia, zasady, których przestrzegamy i te, które łamiemy, sposób działania, jaki nabyliśmy i w jaki wrośliśmy. Taki właśnie świat przedstawia nam Zsófia Szilágyi w swoim pełnometrażowym debiucie. kreśli losy kobiety (fantastyczna rola Zsófia Szamosi) wychowującej trójkę dzieci, z mężem, który zamiast wsparcia oferuje jej jedynie dodatkowe problemy. 

Szilágyi nie rozpieszcza widzów na fundamencie narracyjnej klarowności. Praktycznie całego otoczenia, zalążków fabuły domyślamy się z półsłówek i subtelnych sugestii, a sens i kluczowe zdarzenia, jak romans męża, możemy wychwycić jedynie z ekspresji głównej bohaterki i urywanych dialogów. W tym jednak właśnie tkwi jakość „Pewnego dnia”, w którym do przekazania skali dramatu przeżywanego przez główną bohaterkę wystarczy pół gestu czy delikatna mimika. Tak oto zwykła codzienność nie nudzi, ale wręcz przeciwnie, domaga się ciągłego skupienia na detalach. Znaczenie ma tu bowiem wszystko – śniadania, mycie zębów, pakowanie do szkoły, lodówka pełna kolorowych magnesów, piętrzące się ubrania na kanapie. Choć przeważająca część kadrów koncentruje się na twarzy Anny, której skinienia i drgnięcia mówią więcej, niż wszystkie dialogi, istotny jest także drugi plan, bo to on buduje kontekst całej opowieści i nadaje mu cechy autentyczne.

Film Szilágyi płynie wolno, jak życie, ale jednocześnie daleko mu do sennego klimatu. Zamknięte przestrzenie i ciasne kadry potęgują uczucie osaczenia i zagubienia głównej bohaterki. I choć Anna będzie z domu wychodzić – jak chociażby podczas zacięcia zamka w aucie czy jazdy z Simonem, zawsze będą to jednak momenty narastania kolejnych problemów. Bo tym właśnie jest jej życie – ciągiem problemów do rozwiązania. Jej syn będzie komunikował jej, że dostał bata z matematyki za brak pracy domowej, a dodatkowo że zapomniał stroju na wf, co ostatecznie okaże się kolejnym wybiegiem i kłamstwem, na które Anna nie może się nabrać. Musi być ciągle czujna, gotowa na nowe kłody rzucane pod nogi. W innej scenie dowie się, że nie zapłaciła ubezpieczenia, przez co wstrzymano jej kredyt. I tę sprawę załatwi sama, bo przecież mąż myślami jest gdzie indziej.

Anna jest kobietą przemęczoną, ale też czujną, gotową do walki o dobro swoich najbliższych. Problemy życiowe i finansowe wcale nie odwodzą jej od chęci dawania dzieciom tego, co ma najlepsze. Właśnie dlatego Simon będzie chodził na szermierkę, a Hedi do szkoły baletowej. Feministyczne zogniskowanie „Pewnego dnia” umożliwia interpretowanie filmu w kategoriach próby zbudowania synekdochy sytuacji kobiet we współczesnym świecie, jako osób, od których wymaga się całkowitego oddania swojego ja, na rzecz młodszego pokolenia. Można też potraktować ten obraz jeszcze z szerszej perspektywy i dostrzec w nim uniwersalny krajobraz zmagań jednostki z wielowymiarowym osaczeniem przez relacje i oczekiwania społeczne. 

„Pewnego dnia” to też film ponury i gęsty, pełen napięcia. Brakuje tu miejsca na optymizm czy nadzieję. Trudno jednak przecenić delikatność, z jaką reżyserka do spółki z aktorami (tymi profesjonalnymi, jak i dziećmi) zarysował wiele różnorodnych, ostrych znaczeń w cichej i kameralnej historii kobiety zmagającej się z trudnościami życiowymi. To film, pomimo swej inscenizacyjnej i fabularnej oszczędności, bardzo intensywny. W zamian za skupienie oferuje cały wachlarz doznań w sferze psychologicznej, pozwalający nie tylko uwierzyć w oglądaną historię, ale i się z nią w pewnym stopniu utożsamić, spojrzeć na nią z naszą codzienną, indywidualną empatią.

„Pewnego dnia” to dzieło, które w delikatny i zniuansowany sposób wchodzi w dialog o wewnętrznych turbulencjach i niepoddaniu się stygmatyzacji związanej z płcią i oczekiwaniami społecznymi. Szary obraz naszych małych rzeczywistości, który może być powodem refleksji nad naszym własnym życie. To także niespieszny, pragmatyczny i liryczny pejzaż świata wypełnionego szarością, zakończony symboliczną sceną zabawy w chowanie się pod stołem. Bo czy i my często nie lubimy chować się z naszymi problemami i troskami? Czy i my nie potrzebujemy czasami bliskości, zrozumienia i miłości? I co ostatecznie  z tym robimy?

Ocena:


Recenzja "Toksyczność" Jarosław Czechowicz

Wydawca: Prószyński i S-ka

Liczba stron: 256

Oprawa: twarda


Premiera: 23 kwietnia 2019 r.

Zacznę może od tego, komu „Toksyczność” może się spodobać. Przede wszystkim będą to wszyscy Ci czytelnicy, którzy lubią zwarte i linearne historie o życiu jednostki – jej trudach, problemach, małych sukcesach i marzeniach. Z pewnością opowieść o życiu Janiny może spodobać się też czytelnikom poszukującym w książkach ważnego tematu do dyskusji. Bo alkoholizm, szczególnie ten z kobietą w roli głównej, będzie oburzać i skłaniać do refleksji. „Toksyczność” będzie także wartościową lekturą dla tych osób, które lubią i chcą spojrzeć na trudny życiorys z empatią, dać szansę także tym, którzy z różnych powodów popełniają wciąż coraz większe błędy. Taka właśnie jest debiutancka powieść Jarosława Czechowicza – oparta na narracji pierwszoosobowej, skonstruowana z użyciem krótkich i celnych zdań, poruszająca historia o dziedziczeniu traum i życiu w ciągłej niepewności samego siebie.

Można powiedzieć, że autor przedstawia nam trudną biografię, obcą od tego, co większość z nas zna z autopsji. Co ważne, nie jest to tylko ciąg niewiele znaczących zdarzeń, bez początku i końca. Istota tej prozy zasadza się także w szczegółach, w zmieniającym się na przestrzeni lat otoczeniu. Od trudnego powojennego pejzażu, przez okres komunistycznych kolejek i deficytów, aż do niezrozumiałej współczesności, z całym jej technologicznym zapleczem. Ta gospodarcza koniunktura doskonale współdziała tu z obywatelskim odbiorem. Barometr społeczny stopniowego upadku głównej bohaterki został nakreślony bardzo przemyślanie i wyraziście. Z kart książki bije więc pamięć o miejscach i ludziach, które razem tworzą tę specyficzną, wciągającą projekcję szarego życia. W przypadku tej powieści ową zwyczajność odczuwa się ze zwielokrotnioną siłą, a przyczyną jest tu sam narrator opowieści, alkoholiczka i matka, ale może przede wszystkim córka, bo to właśnie ta rola społeczna stała się źródłem stopniowego upadku Janiny. Jako potomek alkoholika, mimowolnie wchodzi w jego skórę i przedłuża destrukcyjną rolę rodzinnego uzależnienia. Nad losem kobiety chciałoby się zapłakać, ale też nad jej głupotą i upartością zakląć. „Toksyczność” zbudowana jest właśnie na takich kontrastach – z jednej strony makabryczna wręcz postawa Janiny jako rodzica, z drugiej też smutek, że nikt nie daje jej szansy do odmiany swojego przeznaczenia. 

Jeśli mam szukać uroku w najnowszej książki Czechowicza, będzie on polegał na snuciu opowieści o życiu i mało istotne dla mnie jest to, że jest to życie warte potępienia, oparte na filozofii alkoholu. Przejmująca jest tu samotność głównej bohaterki, niezrozumienie z jakim się spotyka, ale też ostateczny kredyt zaufania, jakim obdarzają ją jej dzieci i znajomi. Życie Janiny to ciągła walka z wiatrakami. Jest z nim trochę jak z grą Jenga. Jakkolwiek byś się starał, nigdy nie uda się rozłożyć wieży na czynniki pierwsze. Prędzej czy później musi runąć, a tobie pozostaje jedynie smak porażki. Taki jest byt Janiny – niezależnie czy otworzy nowy biznes, wszyją jej alkoholową blokadę czy może pozna nowego faceta – zawsze będzie to kolejny gwóźdź do jej własnej trumny. I ten obraz kobiety owładniętej fatum jest tu kreślony bardzo konsekwentnie.

Ale „Toksyczność” oprócz poruszającej serce narracji, budzi też we mnie wątpliwości. Przede wszystkim chodzi mi o wiarygodność. Autor nie ukrywa autobiograficznego wymiaru swojej książki. Janina to fikcyjna postać ucieleśniająca w sobie cechy matki autora, Filip jest nim samym, zaś Agnieszka jego siostrą. Nie do końca wiemy, co wydarzyło się faktycznie, a co jest wyłącznie literackim pomysłem. I nie o to czynię zarzut. Bardziej jako czytelnika zaniepokoiła mnie polifoniczność opowieści. Czechowicz wychodzi z założenia, że oddając głos wielu świadkom tej małej tragedii, uzyska panoramiczny obraz problemu. Pokaże, na jak wielu płaszczyznach alkohol może niszczyć kolejne życiorysy. Tylko jak napisać dobrą książkę o alkoholiczce, gdy samemu alkoholikiem się nie było? Nawet jeśli było się bezpośrednim beneficjentem i świadkiem krzywd, trudno jest rzetelnie oddać ścieżki myśli kogoś innego. Przypominam tu sobie słowa Wiesława Myśliwskiego wypowiedziane w jednym z wywiadów „Tylko przez opowieść o własnym życiu możliwa jest opowieść  o świecie. Świat naprawdę dotkliwy, przeżywany – jest tylko w nas. Poza nami świat jest encyklopedią, podręcznikiem, niczym więcej. I także jedynie sami w sobie możemy pytać o sens życia. Nie życia czy świata w ogóle, bo choćby wszyscy wokół zaklinali, że świat i życie mają sens, dla każdego człowieka istotne jest znalezienie swojego jednostkowego sensu”. I ja się z tym naprawdę zgadzam. Niewiele w literaturze stworzono historii wiarygodnie oddających uczucia innych osób. A historia Janiny jest w moim mniemaniu zbyt ładnie skrojona, zbyt spójna i czysta, aby być wiarygodną. Alkohol ma to do siebie, że brudzi i maltretuje naszą codzienność. To nie tylko emocje, rozważanie i działanie, ale też niekończące upodlenie i trwanie w rynsztoku. Gdyby autor skupił się na swoim punkcie widzenia, pokazał wyłącznie fakty odnoszące się do życia Janiny przefiltrowane przez jego doświadczenia, uwierzyłbym mu. On stara się jednak nakreślić nam wykoślawioną używkami świadomość, której sam nigdy nie miał (przynajmniej w kontekście przywołanym w książce). I ja z tym mam problem. A przecież można tę ponurość alkoholowego delirium jakoś zastąpić albo złagodzić, na przykład poprzez wsparcie dawką ironii czy humoru. Taka wydestylowana zabiegami literackimi opowieść będzie wtedy ciekawa i w jakimś sensie artystyczna, w przeciwieństwie do „Toksyczności”, która oferuje nam jedynie emocjonalny klincz. 

To właśnie te emocje, gra na uczuciach jest najmocniejszą siłą książki, która jednocześnie oferuje niewiele więcej. Najgorszy moment, najbardziej w moim odczuciu nietrafiony pomysł, otrzymujemy na sam koniec. Już po zakończeniu relacji o życiu Janiny, Czechowicz pozwala wypowiedzieć się o bohaterce jej bliskim – dzieciom i koleżance. Ich relacje o kobiecie odbierają książce dwuznaczność. Zabiera też czytelnikowi możliwość samodzielnego zdecydowania o tym, po której stronie się opowiada. Pisarz nie zostawia furtki na swobodną refleksje, ograniczając ją dwoma przeciwstawnymi murami – z jednej strony linczującym, z drugiej empatycznym. Rozumiem, że autor starał się nadać narracji więcej obiektywności i ukazać ją z wielu punktów widzenia. Jednocześnie zapomniał, że uważny czytelnik zawsze pragnie mieć własne przemyślenia i nadmierne stymulowanie może tylko zniechęcić.

„Toksyczność” jest książką, w której problem alkoholu potraktowany został z punktu widzenia uczuć. To one sprawiają, że relację z życia Janiny czyta się dobrze i z zaciekawieniem. Jednocześnie najnowsza powieść Jarosława Czechowicza nie proponuje nic nowego w temacie literackiego ujęcia alkoholizmu. To próba ukazania pewnego procesu, który świadomie pozbawiony został biologicznego i czysto codziennego wymiaru. I trochę szkoda, bo przez to tracimy też nieco bólu, który powinien nas zalać od środka. A przynajmniej mnie nie zalał, co najwyżej nieco podotykał.

Ocena:
 

Recenzja "Głosuj na Pana Robinsona i lepszy świat!" Donald Antrim

Wydawca: Wydawnictwo Karakter

Liczba stron: 208

Oprawa: miękka


Premiera: 8 marca 2019 r. 

Spójrzcie na okładkę tej książki. Uśmiechnięta twarz, duże okulary, błękitne oczy. Do tego wyraziste barwy – jakby nasycone świeżo wyrabianą farbą. Pomarańcz przechodzi w żółty, by zaraz przemienić się w niebieski. Ładne to, aż bije po oczach. Ale czy już pobieżna obserwacja nie zdradza nam, że coś tu jest nie tak? Że ten skupiony wzrok, ten sztuczny uśmiech, wreszcie ta feeria kolorów nie sugerują nam, że będzie to książka wyłamująca się tradycyjnemu rozumieniu rzeczywistości? Jakbyśmy musieli coś spożyć, aby właściwie odczytać jej znaczenie.

No właśnie. „Głosuj na pana Robinsona i lepszy świat!” jest trochę jak gra w bierki. I nie tylko dlatego, że bierki też są kolorowe. Chodzi mi bardziej o to, że stanowią one zgrabną metaforę relacji między bohaterkami powieści – pogrążającymi się w komunikacyjnym i życiowym chaosie. Jeden niepewny ruch i cały misternie budowany plan może ulec destrukcji. Narratorem jest Pete Robinson, nauczyciel pochłonięty praktykami inkwizycji i planami założenia szkoły w piwnicy własnego domu. Pete rozmawia ze swoją żoną, jej terapeutą, nauczycielami, których pragnie zwerbować do grona pedagogicznego, dziećmi. Widzimy świat jego oczami, każde wydarzenie przefiltrowane jest przez jego osobowość. A jest to osobowość wybitnie niewrażliwa na emocje. Prawdopodobnie dlatego informacja, że w miasteczku doszło do poćwiartowania burmistrza nie niepokoi. Podobnie budowanie zasieków wokół domów, rozminowanie parku (przy pomocy słowników i encyklopedii rzucanych na niewybuchy), czy chowanie stopy nieboszczyka. Wszystko to podane jest jakby od niechcenia, jakbyśmy słuchali ogłoszeń o promocji na ciasteczka w lokalnym sklepie. Surrealizm przybiera tu różne odcienie i powraca często w niespodziewanych momentach. Gdy już akcja nieco spowolni, gdy zanurzymy się w podziwie dla opisu amerykańskiej prowincji, ni z tego ni z owego wyskoczy taka myśl „Po drodze przyglądałem się zaroślom i kwietnym grządkom, wyglądając miejsca nadającego się do pochówku wątroby Jima, która wydawała mi się odpowiednią następczynią stopy, była bowiem organem, co czyniło ją bogatą w wielokulturowe właściwości symboliczne zupełnie innego rzędu niż te związane z dłonią czy stopą (…), a także dlatego, że wątroba była tak duża, jeśli uwzględni się to, że należała do małego, starego, łysego faceta, a tym samym łatwa do wykrycia przez Meredith w kryjówce pod komercyjnych rozmiarów workiem paluszków rybnych, głęboko w lodowym sercu zamrażarki”. 

Ktoś powie – nielogiczne dziwactwo. I w sumie ma trochę racji, jeśli odczytywać tę książkę dosłownie. Ale spójrzmy nieco na drugie dno. Żona Bena, jak i mieszkańcy miasteczka, poddają się terapii. Wczuwają się w zwierzęta. Każdy może wybrać dowolne. Mamy małże, tuńczyka, latimerię (żywe skamieniałości), generalnie zwierzęta wodne. Wyjątkiem jest oczywiście Pete, przekształcający się w bizona. Siła mięśni, potęga postury, buntowniczość, pożądanie i agresja – to idealne przymioty człowieka wojującego o władzę. A Pan Robinson przecież marzy, aby zostać burmistrzem, wciąż idzie pod prąd lokalnej polityki. Nie stroni tez od seksualnej marzeń i uniesień, co idealnie dopełnia mroku jego charakteru. Donald Antrim kreśli obraz społeczeństwa odbitego w krzywym zwierciadle. Budowa przydomowych bunkrów, fos, rakietnic, zasieków i innych fortyfikacji obnaża absurdalną skłonność Amerykanów do tworzenia podziemnych schronów. Zebranie mieszkańców, na którym ma zostać przedyskutowana sprawa owych umocnień, przebiega według dobrze nam znanego schematu – początkowy zapał fanatyków, szybko przekształca się w ulotne myśli, zaprzątające głowy obecnych bardziej, niż cel spotkania. Używanie encyklopedii w roli detonatorów też jest bardzo znamienne – bo czyż książki obecnie nie są częściej wykorzystywane jako podpórki do mebli, niż do czytania? A zabicie burmistrza? Czyż nie słyszymy ciągle, że mieszkańcy chcieliby zarządcę wywieść na taczkach? No i ten obraz edukacji, tak radykalnie przedstawiony… Mógłbym tak ciągnąć dalej, bo tych obrazoburczych społeczno-kulturowych odniesień jest naprawdę wiele. Metafora gry w bierki rozciąga się również na relacje z czytelnikiem, którego zadaniem jest rozebranie konstrukcji na czynniki pierwsze. Nie chcę Wam jednak psuć zabawy, bo to zdecydowanie najlepsza strona tego typu literatury.  

Ten fabularny pomysł obsługuje centralną problematykę dzieła: rodzinnego poletka oraz zewnętrznego dążenia do sukcesu. Autor bez wahania buduje opozycję: z jednej stron dom – przestrzeń intymności, realizacji chorych fantazji, szczerości, z drugiej zaś świat – domena społecznej nienawiści, przemocy i wyścigu. Ona jest zamknięta w domu i marzy jedynie o tym, by przenieść się do innego świata, on natomiast wychyla się ku zewnętrzu, którym karmi swoją zawodową dumę gdy te dwa światy połączą się, dojdzie do nieuchronnego wybuchu.

„Głosuj na pana Robinsona i lepszy świat!” nie wyróżnia się fabułą, która która tworzyłaby szkielet trzymający w ryzach sekwencję mocno abstrakcyjnych obrazów. To raczej zanurzona w surrealizmie i absurdzie historia o obrazie pewnej społeczności, historia, w której nie brakuje metafor i nieustannej transgresji – przede wszystkim dotyczącej wyobraźni. I nie jest to tylko imaginacja autora, ale też widza, przez co nie dziwi mnie nieco sceptyczne podejście wielu odbiorców do tej powieści. Bo to, mimo pozbawionej napięcia atmosfery, nie jest prosta i przyjemna opowieść gwarantująca egzaltację na polu estetycznym czy refleksyjnym. To taka książka, która wymaga absolutnej otwartości umysłu, także dlatego, żeby zrozumieć, iż pod przykrywką ekstrawaganckich eksperymentów formalnych, kryje się smutna wizja naszego świata.

Donald Antrim napisał książkę wyjątkową, składającą się z licznych nieoczekiwanych połączeń. Opisy miasteczka i zastanej tam tkanki mieszkaniowej, w których spotyka się pasja dydaktyzmu i sentymentalna wrażliwość, wcale nie wykluczają pojawienia się zupełnie innych rejestrów – potocznych, a często wręcz wulgarnych. Nietypowa forma narracji pozwala  ukazać codzienną „zwyczajność” życia w sposób możliwie wielopłaszczyznowy – zarówno dopuszczając do głosu zwykłych ludzi, jak i wpisując je w szerszy kontekst problemów społecznych. Cenię tę książkę za jej karykaturalność i przemyślaną strukturę, ale też przestrzegam, jej lektura będzie osobliwym doznaniem.

Ocena: