Recenzja "Lincoln w Bardo" George Saunders

Wydawca: Znak

Liczba stron: 440

Oprawa: twarda


Premiera: 5 września 2018 r.

Zacznijmy może od tytułu. O Abrahamie Lincolnie wiele pisać nie zamierzam, pewnie obiło Wam się jego nazwisko o uszy. Powiem tylko, że rzeczony Prezydent Stanów Zjednoczonych miał czwórkę dzieci, a treść książki Saundersa odwołuje się wprost do śmierci jednego z nich - Williama. „Bardo” z kolei, to zaczerpnięty z filozofii buddyzmu termin, oznaczający stan zawieszenia między śmiercią a ponownymi narodzinami.

Rzecz dzieje się 20 lutego 1862 roku. W Białym Domu odbywało się huczne przyjęcie, podczas gdy gdzieś na górze, w zapomnianej dla świata komnacie swojego żywota dokonywał trzeci syn pary prezydenckiej. Jego powolne konanie stanowi swoiste preludium do podjęcia rozważań o kondycji człowieka, tak XIX-wiecznego, jak i współczesnego. Bo też nie o smutek i cierpienie jednostki tu chodzi. Mimo długich fragmentów dokładnej relacji o stanie zdrowia dziecka, towarzyszących temu uczuciach matki, opisach pogrzebu i balsamowania, nie jest to kolejna książka o traumie wywołanej odejściem bliskich, za to zresztą Bookera nie przyznają.   

Dwunastolatek zmarł, jego ciało złożono w trumnie, a wokół niej aż roi się od duchów. Jest ich całe mrowie, każdy chce powiedzieć jak najwięcej, wylać swoje żale na doczesne troski. Jedni mówią o utracie możliwości skosztowania wdzięków swojej młodej żony, inni o kształcie księżyca, a jeszcze następni o smaku pikli. Kalejdoskop poruszanych kwestii jest tak szeroki, jak różne bywają ludzkie myśli i charaktery. Każdy duch ma tu symbolizować określoną postawę, przybierać maskę konkretnych grup społecznych. Za mało jednak dostają czasu, aby bardziej uwiarygodnić swoją rolę. A przecież autor „10 grudnia” poszedł dalej. Duchy mogą przecież” widzieć” myśli żywych, gdy tylko na chwilę przenikną do ich ciała. Najchętniej wybierają oczywiście postać samego Prezydenta – „podsłuchują” jego myśli o Bogu i moralnej stronie wojny, a także telepatycznie przekazują mu swoje refleksje o roli czarnoskórych w trwającej wojnie secesyjnej. 

Saunders stworzył doskonały podkład pod wykreowanie metaforycznej panoramy ludzkich bolączek, przywar, smutków i radości. Jego powieścio-dramat skonstruowany został jako twór niebywałej wręcz artystycznej wyobraźni. To taka literacka mieszanka dawnych motywów i współczesnych problemów, niestrawna o tyle, że gdzieś jednak puściły tamy, trzymające ten cały projekt w ryzach. Świetne sceny, jak chociażby próby opisu kształtu księżyca z różnych punktów widzenia, mieszają się z nieczytelnymi aluzjami i fabularnymi płyciznami. „Lincoln w Bardo” to taka formalna bomba – inspiruje swoim kształtem, rozczarowuje jednak tym, co stanowi jego serce – historią. Wydana rok temu książka porusza bardzo wiele kwestii – od rozdziału między intymną tragedią a globalnymi konfliktami zbrojnymi, przez nierówności społeczne, aż na homoseksualizmie kończąc. Wielość głosów i punktów widzenia składa się na kształt świata, w którym żadne kontury nie są wyraziste, a ewentualne odpowiedzi i prawdy można szukać co najwyżej pomiędzy wersami opowieści. Inna sprawa, że takie szukanie byłoby niezwykle żmudnym i akademickim wyzwaniem, co właściwie dyskwalifikuje tę książkę, jako lekturę beletrystycznie atrakcyjną. 

Źle rozłożone akcenty to nie jedyny problem najnowszej książki Saundersa. Zupełnie niezrozumiałe jest dla mnie mieszanie zasad interpunkcyjnych. Fragmenty pisane poprawnie, przeplatane są celowymi błędami, co może i miałoby sens, gdyby stanowiły one cytaty listów, nie zaś rejestr słów wypowiadanych. Bo przecież nie sposób wypowiedzieć „chók” w ten właśnie, a nie inny stylistycznie sposób. Po co więc mieszać znaki i kropkować przekleństwa? Chyba tylko dla efekciarstwa, bo ze zdrowym rozsądkiem i głębią treści ma to niewiele wspólnego. Widzę też w tej książce niespójność w wypowiedziach poszczególnych bohaterów, którzy raz posługują się bardziej uwspółcześnionym językiem, by po chwili wrócić do mrocznych, romantycznych fraz. Pisarz nie był konsekwentny, a tego wymagałbym od udanego opracowania, tak silnie zakorzenionego w tradycji. 

„Lincoln w Bardo” onieśmiela lekkością, z jaką łączy różne gatunki literackie. Jest to też pierwszy od dawna projekt, który mimo eksperymentalnej formy, czytałem z zainteresowaniem i uwagą. Są tu fragmenty sugestywne i przejmujące, ale są także takie, w których poza bufonadą, nic więcej dostrzec nie można. Autor miał świetny pomysł i całe morze literackiego talentu, którego nie potrafił odpowiednio spożytkować. Zabrakło umiaru i stanowczości w raz obranej drodze. Być może wachlarz tematów był po prostu za szeroki – bo też co tu było kluczowe? Śmierć dziecka, wojna, ból rodziny, obowiązki prezydenta, odejście do innego świata, dyskryminacja rasowa, czy może to, co zapamiętam i kojarzyć będę z tą książka do końca życia – wspomniane wcześniej pikle? Przesyt fabularny i formalny momentami przytłacza, a szkoda. Miało być arcydzieło, wyszła ciekawa książka, która mogła być klasykiem.

Ocena:

Recenzja "Magnes" Lars Saabye Christensen

Wydawca: Wydawnictwo Literackie

Liczba stron: 1046
 
Oprawa: twarda


Premiera: 31 października 2018 r.

Lektura „Magnesu” utwierdza mnie w przekonaniu, że Lars Saabye Christensen coraz pewniej czuje się w obranej przez siebie formie. Już „Półbrat” i „Beatlesie” ukazywały cechy charakterystyczne jego pisarstwa – znaczna ilość stron, wyraźnie nakreślone postaci, ważna rola otoczenia, inspirujące zabiegi narracyjne, a także łatwość, z jaką słowa łączą się w przyjemny dla oka ciąg zdań. Widać że norweski pisarz lubi opowiadać i wierzy przy tym w kojącą moc historii.

Bohaterów „Magnesu” jest co najmniej czterech. Ci ludzcy – Synny oraz Jokum, a także ci przestrzenni – Oslo i San Francisco. Ona – początkowo studentka w miasteczku Sogn, jest kuratorką swojego męża – Jokuma. To prawdziwa artystyczna dusza, która w życiu codziennym zachowuje się ozięble i wszystko traktuje na dystans. On jest fotografem skupiającym swoją sztukę wokół rzeczy porzuconych. Właściwie od niechcenia zrobił karierę, z której zresztą nie potrafi się cieszyć. Jokum to osoba stojąca obok swojej egzystencji, w nic nie potrafi się w pełni zaangażować. Można odnieść wrażenie, że nawet życie stanowi dla niego tylko bodziec do rozmyślania o tym co było. Wiecznie nieprzystosowany i anachroniczny odżegnuje się od wyścigu szczurów. Za wszelką cenę chce zachować swoją prywatność i rytm dnia. Bujając w obłokach często zapomina o różnych sprawach, nie domyka ich, jest przy tym nieporadny i niezaradny. To właśnie Synne stanowi dla niego ostoję i niezbędną do bycia siłę sprawczą. Pomaga mu wejść na piedestał współczesnych fotografów, załatwia za niego wszystkie interesy, odcina go od problemów i procesu decyzyjnego. Pozornie wszystko zatem pasuje, bohaterowie wyglądają jak uzupełniające się ogniwa tego samego łańcucha. Z czasem okaże się jednak, że różnice w postrzeganiu świata i codziennej funkcjonalności będą zbyt duże. Bo czy można na dłuższą metę połączyć sztukę z biznesową bezwzględnością?

Właściwie od początku swojej literackiej kariery w dziełach norweskiego pisarza powracają te same motywy – fotografia, pisarstwo, podróże, rodzina, różnice czasu, muzyka, Oslo. W jednym z wywiadów Christensen tak mówił o swojej fascynacji fotografią – „Na zdjęciach czas zostaje zatrzymany. Przy czym interesuje mnie nie to, co dzieje się na pierwszym planie, ale to, co dzieje się w tle: zbiegi przypadków, twarze w oknach, ktoś wychodzący poza kadr. I próbuję odkryć, jakie są opowieści tych osób, jakim życiem one żyją”. Jokum jest fotografikiem martwej natury. Jego artystyczne dzieła skupiają się wokół porzuconych przedmiotów i wydarzeń, które w jakiś sposób wpływają na ludzkie losy. Dobrym przykładem jest tu ujęcie buta na moście – pamiątki po kolejnym samobójcy. To takie miniatury, drobne szczegóły, małe anegdoty mają większe znaczenie, niż setki stron kreacji fikcyjnych aktywności. Niezwykle ciekawe jest doszukiwanie się tych poglądów i wątpliwości. Raz będą one dotyczyć kwestii polityczno-religijnych (kwestia Islamu i ataków na World Trade Center, totalitaryzmu Caucescu), innym razem społecznych (zakaz prowadzenia walizek w Wenecji), literackich (rozważania o sztuce Kafki, Rushdiego, Camusa, Hamsuna, Fitzgeralda, Lagerkvista), muzycznych (jazz, rock), przyrodniczych (przyzwyczajenia chomików) czy historycznych (wybór języka ojczystego w USA). Tych ciekawostek i pytań jest tu zresztą dużo więcej, a siła tej prozy wybrzmiewa głównie w tych małych opowieściach. Jak cytuje sam autor na jednej ze stron „Badam to, co zwyczajne i siadam u jego stóp”.

„Magnes” jest też powieścią wiarygodną. Rzetelność literacka jest tu osiągnięta głównie dzięki własnemu doświadczeniu. Christensen pisze o tym, co dobrze zna. Tajemne zaułki Oslo, meandry muzyki, rozbieżności godzinowe między Ameryką a Norwegią – tego wszystkiego smakuje pisarz od lat, jest w tych tematach specjalistą, a połączenie wiedzy i literackiego talentu zawsze stanowi solidny fundament powieści. Pozostaje przy tym Christensen lokalny, mimo uniwersalnego przesłania. Pisze z szacunkiem do skandynawskiej tradycji, o czym świadczy chociażby ibsenowskie ustawienie rodziny i dramatycznych relacji jakie łączą jej członków w samym centrum historii. „Magnes” to taka jednotomowa północna saga, świadectwo norweskiego sposobu życia i kultury codzienności, gdzie czas spędza się głównie w domu, zaś eksplozja nieporozumień czai się w każdym rogu. To także projekt z silnym akcentem inicjacyjnym, tak w czysto ludzkim, jak i socjalnym znaczeniu, rozumianym jako etap wychodzenia poza swojski klimat. Każdy bohater opuszczenie rodzinnego gniazda będzie traktował na swój sposób, u każdego będzie to miało inne znaczenie i konsekwencje.

„Magnes” to bez wątpienia potężna lektura, oparta na kilku istotnych filarach. Jednych zachwyci sposób opisu lat 70-tych, innych topograficzna dokładność kreacji otoczenia, jeszcze inni ukojenie odnajdą w bogactwie przemycanych myśli czy subtelności dialogów. Nie jest to powieść wybitna, a raczej umiejętnie pogłębiona dość prosta historia napisana w chłodnym, skandynawskim stylu. To taka mozaika dziwnych i niejasnych zdarzeń, pełnych ludzkich sukcesów i porażek, błędnych decyzji i niekonsekwencji. Lars Saabye Christensen wciąż pisze tę samą książkę, staje się przy tym coraz bardziej gadulski i dygresyjny. Mimo wszystko to trochę za mało, abym z czystym sumieniem mógł polecić ponad tysiącstronicową książkę. Czytelnicze spełnienie jest tu niewspółmiernie mniejsze, niż pokłady czasu i cierpliwości, niezbędne do poznania całej opowieści. 

Ocena:

Recenzja "Znajomy świat" Hwang Sok-Yong

Wydawca: Sonia Draga 

Liczba stron: 208

Oprawa: zintegrowana


Premiera: 21 listopada 2018 r.

 Hwang Sok-Yong tworzy od blisko 50 lat. Na swoim koncie ma 12 książek (w tym wielotomowy epos), kilka esejów i jeszcze więcej inspirujących wypowiedzi na tematy społeczno-polityczne. Choć rzadko bywa tłumaczony na polski, ma swoją renomę na świecie, o czym dobitnie świadczy wysokie miejsce w rankingu pisarzy typowanych do Nobla. 

„Znajomy świat” został wydany w 2011 roku, w tak zwanej czwartej fazie twórczości Hwan Sok-Yonga. Rozpoczynał od dzieł  indywidualistycznych, osadzonych w świecie estetyki. Później, na fali wojennej katorgi, zaczął tworzyć powieści realistyczne, dotykające trudnej tematyki konfliktów zbrojnych. Trzeci etap jest wyrazem idealistycznych poglądów na temat koreańskiego rozdziału. Aktualnie pisarz skupia się na wątkach uniwersalnych, zgrabnie łącząc kwestie socjologiczne z tradycyjnymi wierzeniami. 

W centrum swojej najnowszej opowieści, pisarz z Korei stawia młodego chłopca, który wraz ze swoją matką przenosi się na składowisko śmieci, tuż po tym, jak jego ojciec zostaje odesłany do obozu „reedukacji”. Tam, w blaszanym domku, urządzają swoje życie na nowo. Zarabiają na wybieraniu resztek i przekazywaniu ich do recyklingu, życie zaś upływa im między ciężką pracą, marzeniami a rozmowami z współtowarzyszami niedoli.

„Znajomy świat” to powieść wyraźnych kontrastów. Pisarz z Korei nie boi mówić się o ludziach wyrzuconych poza margines życia. Naprawdę bolesne to doświadczenie, czytać o ludziach żyjących w takiej nędzy. A przecież to wszystko zdarzyło i zdarza się naprawdę. Tuż obok stolicy, miasta pełnego możliwości i bogactwa, leży wielkie wysypisko wraz ze swoimi wyrzutkami i padlinożercami. Ubierają się wygrzebując ciuchy ze śmieci, jedzą to, co uda im się znaleźć, nawet swoje święto celebrują przy użyciu napotkanego w gromadach resztek ekwipunku. To bezimienni ludzie, chodzące pseudonimy, dla których lepiej byłoby, gdyby nigdy się nie narodzili. Ale rozdźwięk między bogatymi i biednymi nie jest tu jedynym rodzajem kontrastu. Autor „Chwastów” ukazuje nam, że nawet w tym zawszawionych widmach musi istnieć hierarchia i odpowiednia organizacja. Ich nikczemne zadania podporządkowane są z góry określonym zasadom zarządzania, tak dobrze nam znanym ze świata wielkomiejskich korporacji. 

Hwang Sok-Yong silnie odwołuje się do tradycji. W swojej historii zgrabnie porusza się między światem wręcz naturalistycznie namacalnym, a rzeczywistością pozorną – przepełnioną koreańskim folklorem krainą duchów – Wyspą Kwiatów. Ciekawa to, oniryczna wizja innego środowiska, leżąca gdzieś między śmierdzącą codziennością odrzuconych przez świat młodych postaci, a pędzącą za sukcesem cywilizacją. Autor kreuje tu inspirujące byty wpisujące się w prowadzony w literaturze długi ciąg pozaziemskich dialogów, które zgrabnie niuansują realia i stanowią skuteczne narzędzia do jego uwierzytelnienia. Bo czyż udanie się do baśniowej krainy zmysłów, nie jest czasami jedyną metodą na walkę z przytłaczającą rzeczywistością?

„Znajomy świat” to zbudowana na wyrazistych antytezach historia o dramatycznym wymiarze rzeczywistości. Hwang Sok-Yong wystosowuje zarzut do ludności całego świata, do szalonego i niczym nieskrępowanego konsumpcjonizmu. Oddaje przy tym głos tym wszystkim małym bohaterom codzienności, którzy normalnie nie mogą zostać wysłuchani. Oto ludzie z getta, ze świata tak bardzo oddalonego od naszej codzienności, że wydaje on się nam jakby przysłonięty fantazyjną kotarą. Wielką wartością w tej małej powieści jest sposób, w jaki autor tropi i analizuje człowieczeństwo w każdej ze swoich mrocznych postaci – nie wielkość ducha bohaterów, ale całą ich przeciętność, życiową ułomność i osamotnienie. To bardzo minimalistyczna narracja, gęsta od różnych znaczeń, podtekstów i możliwości interpretacyjnych. To też jeden z ciekawszych projektów społeczno-filozoficznych jakie w tym roku czytałem. Nie ma tu ani happy endu, ani sad endu, może jest nieco jednego i drugiego, jak to w życiu bywa, mimo to wymiar tej opowieści pozostaje krytyczny. „Znajomy świat” to dobitna metafora tego wszystkiego, czego czasami gołym okiem nie widać, symboliczny obraz mechanizmów, którym poddajemy się każdego dnia idąc do pracy, na zakupy, czy do kina. Smutna i gorzka refleksja o oderwaniu się człowieka od korzeni i wypieraniu słabszych. Egzotyczne, ale dobrze napisane. Warto poznać.

Ocena:


Recenzja "Opowiadania wszystkie" Kurt Vonnegut

Wydawca: Albatros

Liczba stron: 960

Oprawa: twarda


Premiera: 17 października 2018 r.

Mówi się, że prawdziwy artysta tworzy z potrzeby serca. Z natchnienia, które spływa na człowieka niczym deszcz na ziemię. Można powiedzieć, że to właśnie ten element literackiego rzemiosła odróżnia prawdziwą sztukę od pisania zarobkowego. Kurt Vonnegut był niewątpliwie artystą. Jego dzieła na stałe zapisały się złotymi zgłoskami w historii literatury. Ale nawet on rozpoczynał swoją karierę od tworzenia za pieniądze i właśnie jego przykład może idealnie burzyć postawioną w pierwszym zdaniu tezę.

Przełom lat 40. i 50. XX wieku to era czasopism. Zanim w domach zagościła telewizja, to właśnie prasa dostarczała ludziom informacji, wiedzy i rozrywki. W tych szalonych, wojennych i powojennych chwilach wydawnictwa zgłaszały olbrzymi popyt na krótkie formy. Opowiadania sprzedawały się, co skrzętnie wykorzystywali początkujący literaci. Tym właśnie szlakiem podążał późniejszy twórca „Rzeźni numer pięć”. Rozpoczął od redagowania szkolnej gazetki, a po powrocie z frontu z jeszcze większą werwą oddał się pisarstwu. Za dnia pracował w public relations, a nocami i w weekendy kreował nowe opowieści, które później wysyłał do tygodników i miesięczników. Był uważnym czytelnikiem i zapalonym słuchaczem konstruktywnej krytyki, dlatego w październiku 1949 roku udało mu się opublikować pierwsze opowiadanie na łamach Collier’s. Tak rozpoczął się nowy etap w jego życiu – zarabianie na opowiadaniach. Trwał on nieprzerwanie do początku lat 60., kiedy na dobre szklane odbiorniki zajęły pozycję prasy.

„Opowiadania wszystkie” zawierają 98 opowiadań napisanych przez Kurta Vonneguta na przestrzeni lat 1941-2007. Znajdują się wśród nich dobrze nam znane „Witajcie w małpiarni” czy „Niedziela Palmowa”, jak i te, które polskim czytelnikom nie były do tej pory udostępniane - „Sucker’s Portfolio”. Redaktorzy zbioru podzielili projekty pisarza na osiem części tematycznych: Wojna, Kobiety, Nauka, Miłość, Etyka pracy czy sława i fortuna, Zachowanie, Dyrygent szkolnej orkiestry, Futurystyka. Tym samym zrezygnowali z układu chronologicznego na rzecz możliwości poznania danego zagadnienia w sposób panoramiczny, dotykający do głębi, aż do wyczerpania pytań i wątpliwości, jakie nurtowały samego autora. Jest to o tyle cenne, że Vonnegut nie powiela swoich przemyśleń, bada coraz dalej i oferuje za każdym razem świeży ogląd zagadnień. Niewątpliwym atutem tomu są także noty biograficzne i quasi-eseje na temat działalności autora zawarte przed każdym działem, napisane przez przyjaciół samego Vonnegut – literaturoznawcy Jerome’a Klinkowitza i pisarza Dana Wakefielda. Przybliżają oni otoczenie w jakich powstawały kolejne utwory, wyjaśniają motywacje i okoliczności rodzinne.

Paleta poruszanych przez Vonneguta myśli jest wyjątkowo rozbudowana. Od pracy i rodziny, przez kwestie antywojenne aż na moralności i etyce zawodowej kończąc. Jest też oczywiście odbicie fantazji twórcy „Kociej kołyski” – pakiet opowieści z pogranicza rzeczywistości i fantastyki naukowej. A wszystko to podane w typowej dla pisarza, satyrycznej i dosadnej postaci, stroniącej od moralizatorstwa i dydaktyzmu. Niezależnie czy Vonnegut mówi o mrocznym obliczu konfliktu zbrojnego, pułapce na nosorożca, czy o Wielkim Je…niu Kosmosu, czuć w jego rozważaniach niezwykłe pokłady mądrości. Udowadnia nam, że nie jedną materią ceniony pisarz żyje, a lekkość z jaką wciąga nas w kolejne historie zdumiewa.

Vonnegut poprzez kreowanie odmiennych światów i niebanalnych historii dokonuje wiwisekcji rzeczywistości. Bada granice ludzkiej wytrzymałości, analizuje powstawanie i sedno problemów społecznych, gospodarczych, a nawet międzynarodowych. Można zaryzykować stwierdzenie, że przewidywania i przesłanie autora są obecnie nawet bardziej aktualne, niż w czasach, w których powstawały. Vonnegut wyprzedzał swoją epokę, intuicyjne wyczuwał, że jedynym lekiem na rosnące trudności jest optymizm, nawet jeśli musi on przybierać ramy irracjonalne. W tym w pełni ukazuje się jego geniusz.

„Opowiadania wszystkie” są swoistym kompendium na doczesne troski. Na temat życia można dowiedzieć się z nich więcej, niż z całego Internetu. Vonnegut nie boi się zadawać pytań kluczowych w formie żartów, drwi z tematów poważnych, kreśli absurdalne wizje i z erudycją przygląda się ich skutkom. Oczywiście takie oderwanie od normalności będzie momentami dziwić i razić, rzecz jasna można zarzucić mu też stylistyczną prostotę i niedomknięte puenty. Czy jednak ma to sens, w obliczu obcowania z tak wszechstronnym, zwartym, humanitarnym, artystycznym i konkretnym przekazem?

Nie będę Wam pisał, które opowiadanie mnie uwiodło, które zmusiło do refleksji, a które zdenerwowało naiwnością. Nie. „Opowiadania wszystkie” są zbiorem wręcz encyklopedycznym, należy go traktować jako całość, a ta nie może być nisko oceniana, nawet mimo słabszych momentów i niejasnych konkluzji. Wpływ autora na sztukę i filozofię codzienności jest niezaprzeczalny i jeśli miałbym wskazać książkę, z której możecie dowiedzieć się naprawdę wiele o tym co widzimy i czujemy, byłaby to właśnie nowość od Wydawnictwa Albatros. Jest to też niestety kolejny tytuł, który boleśnie przypomina, że Kurta Vonneguta z nami już nie ma, a sama księga jest dla mnie niczym materialno-symboliczne potwierdzenie tej niewygodnej prawdy.

Ocena:


Recenzja "Rzeźnia numer pięć" Kurt Vonnegut

Wydawca: Zysk i S-ka

Liczba stron: 240

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 20 listopada 2018 r.

„Rzeźnia numer pięć” to jedna z tych książek, obok których nie sposób przejść obojętnie. I wcale nie chodzi tu o poruszaną tematykę, a raczej zastosowaną formę. Można powiedzieć, że z tą książką jest trochę jak ze sztuką surrealistyczną – jednych zachwyci konwencyjną innowacyjnością, innych wręcz odwrotnie, oburzy lekkością i rozczaruje nieoczywistością. Vonnegut stworzył dzieło jedyne w swoim rodzaju – postmodernistyczny antywojenny obraz klęski, okraszony szczyptą fantastyki naukowej.

Temat konfliktu zbrojnego powraca w działalności autora „Kociej kołyski” jak mantra. Podczas  II Wojny Światowej walczył na froncie europejskim, gdzie trafił do niemieckiej niewoli i jako jeniec był świadkiem dywanowego bombardowania Drezna przez samoloty alianckie. To wspomnienia tych chwil stanowią fundament powieści. Billy Pilgrim, bohater książki, jest amerykańskim zwiadowcą piechoty, który trafia do niemieckiej niewoli w wieńczących makabryczną wojnę miesiącach. Po okresie spędzonym w obozie, zostaje przewieziony do pracy w Dreźnie, gdzie wkrótce stanie się niemym świadkiem zrównania miasta z ziemią. I mogło się na tym zakończyć, byłoby klasycznie i moralizatorsko, jak w „Pianiście” czy „Czarnym deszczu”. Ale Vonnegut poszedł dalej, i postanowił zbudować alternatywną rzeczywistość, w której kosmici z planety Tralfamadoria najpierw porywają, a następnie nadają bohaterowi książki umiejętność przemieszczania się w czasie do wybranych epizodów swojego życia. W ten sposób Pilgrim przeżywa swoją egzystencje na drugim froncie, w tralfamadorskim zoo, gdzie przypada mu rola jednego z eksponatów. 

„Rzeźnia numer pięć” to książka wymieniana w jednym rzędzie z najważniejszymi dziełami literatury. Jej siłą jest niewątpliwie czarny humor i umiejętność łączenia bardzo trudnego tematu z satyrą na wydarzenie aktualne. Vonnegut doszedł do wniosku, że zwykłe linearne przedstawianie faktów nie robi wrażenia na czytelnikach i nie spełnia swojej roli dydaktycznej w stopniu wystarczającym. Zresztą nie tylko o wymiar edukacyjny tu chodzi. Ta książka to przede wszystkim świadectwo pewnego zdarzenia i próba wyrzucenia z siebie ogromu bólu, jaki to zdarzenie miało na życie jednostki. Tralfamadoria jest tu odbiciem wyobraźni weterana. Pofałdowaną materią z ostrymi krawędziami i wiecznie modyfikującą się formą. To też miejsce pamięci, wewnętrzny rdzeń jestestwa, który zależnie od nastroju przybiera coraz bardziej koślawe kształty. Sposób narracji idealnie uwypukla objawy powojennej choroby – Vonnegut miesza epizody zbrojne i zwyczajne życie, absurd z realizmem, namacalność z magiczną ulotnością. Jednocześnie nie boi się szydzić z różnych stron konfliktu, ukazuje ich decyzje i postępowanie w krzywym zwierciadle rzeczywistości, dowodzi, że nikt tak naprawdę nie pozostał niewinny. Bez patosu, bez sentymentalizmu, bez ustępstw – prosto z mostu.

Jest „Rzeźnia numer pięć” osobistym i ironicznym trenem ku czci poległych w bezsensownym ataku. Pomimo lekkiej formy, ciężar gatunkowy utworu przygniata swoim gabarytem. I jeśli mam być szczery, ta łamiąca przyjęte normy fraza nie może być przeze mnie w pełni zaakceptowana. Brak logiki zdarzeń i oddanie się strumieniom powykręcanej świadomości odciąga uwagę od tego co jest w tym wszystkim najważniejsze – od cierpienia. Choć przekaz Vonnegut’a jest jasny i ciekawie skomponowany, nie czuję się dotknięty do głębi, nie umiem wskrzesić w sobie wystarczających pokładów empatii dla tego bohatera. Także przyjęta stylistyka, oparta na bardzo prostym języku, choć wzmaga uczucie obcowania z jakąś określoną jednostką, burzy jednocześnie granicę między literaturą a bajdurzeniem.

Recenzowana pozycja to bez wątpienia projekt wyjątkowy. Nikt wcześniej z taką odwagą i fantazją nie podszedł do tematu ludobójstwa i skutków, jakie to zdarzenie wywiera na psychikę świadków. Vonnegut umiejętnie tasuje historię i elementy fikcyjne, z premedytacją kładzie nacisk na rzeczy niesamowite, by sprowokować czytelnika do zagłębienia tematu drezdeńskiej zagłady. Inna sprawa, że skala anormatywności i literackiej wyobraźni, jest tu w mojej opinii przeszkodą w osiągnięciu celu. Mogę powiedzieć kolokwialnie, że jest to, mimo upływu czasu, nadal za dziwne, za nowe, za pokręcone. Mimo  wszystko stoję na stanowisku, że takie książki po prostu trzeba znać i wyrobić sobie samemu o nich opinię. To właśnie takie dzieła jak „Rzeźnia numer pięć” kształtują obraz literatury, świadomie dzielą publiczność i domagają się wciąż powracającej dyskusji o koszmarze wojny, ludzkiej bezduszności i empatii dla tych wszystkich, którzy często mimowolnie cierpieli w imię globalnych układów politycznych.

Ocena: