Recenzja "Nazywajcie mnie Esteban" Lejla Kalamujić

Wydawca: Fundacja Pogranicze

Liczba stron: 112


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Magdalena Petryńska 

Premiera: 10 lipca 2020 rok

Lejla Kalamujić to autorka w Polsce nieznana. Urodzona w 1980 roku w Sarajewie pisarka ukończyła Wydział Filozofii i Socjologii na tamtejszym uniwersytecie. Pisze prozę, eseje i recenzje, a jej literackie zainteresowania dotyczą tematyki seksualności, szaleństwa i śmierci. Wydała do tej pory dwa zbiory opowiadań. Pierwszy, nieprzetłumaczony na Polski nosi tytuł „Anatomija osmijeha” (czyli prawdopodobnie „Anatomia uśmiechu”), zaś drugi to właśnie „Nazywajcie mnie Esteban”. Zebrane w tomie dziewiętnaście opowieści, otrzymało w 2016 roku literacką nagrodę regionu Istrii „Edo Budisa” oraz było nominowane przez Bośnię i Hercegowinę do Nagrody Literackiej Unii Europejskiej.

Na początek parę słów od autorki w moim koślawym tłumaczeniu „Głosy kobiet w tradycji naszej literatury (i przez stulecia w szerszej skali) były tłumione. W dzisiejszych czasach rozumiemy przyczyny tego. Zdajemy sobie sprawę, do czego doprowadził patriarchat. Nie chcę przez to powiedzieć, że wszystkie wartości wynikające z tradycji literackich powinny zostać anulowane. Twierdzenie czegoś takiego byłoby śmieszne. Myślę jednak, że powinniśmy być świadomi, w jakim stopniu zostały one naznaczone mizoginią. Często, gdy chce się ominąć ten argument, używa się takich pojęć, jak „wartości uniwersalne”, „człowiek” i „ludzkość”. To nigdy nie działało w praktyce. „Uniwersalność” i „ludzkość” zawsze były maskami skrywającymi (wszech)potężną moc dorosłego mężczyzny (głównie białego). Więc tak, w tym kontekście uważam, że historia dotyczy płci żeńskiej. Czuję się jak córka (co nie oznacza, że ​​automatycznie dobrze spełniam tę rolę) wszystkich tych matek, których własna poetyka została odrzucona przez strukturę społeczną i ekonomiczną”. Tak właśnie myśli i mówi Lejla Kalamujić. Trochę też pisze, chociaż ograniczanie jej pracy do słów „queer” i „feminizm” byłoby bardzo krzywdzące.

Bośniacy są podobno dumni ze swoich żeńskich głosów w kulturze. Dotyczy to nie tylko Kalamujić, ale także Feridy Duraković oraz Jasmili Žbanić, której „Aida” już niedługo może wygrać Oscara w kategorii filmu międzynarodowego. To właśnie młode artystki są najbardziej rozpoznawalne na arenie międzynarodowej. Panowie trochę pole walki oddali i właściwie tylko przedstawiciele starszego pokolenia, są bardziej obecni w polskich przekładach. Mowa tu między innymi o Isaku Samokovlijaa, Josipie Ostim i Miljenko Jergoviciu. Zwłaszcza nazwisko tego ostatniego może się u nas silnie kojarzyć. Zresztą „Nazywajcie mnie Esteban” wchodzi na polski rynek mniej więcej w tym samym czasie co debiut Jergovicia, a obie książki tyleż samo łączy, co dzieli. Wspólna jest chociażby forma (mikroopowiadania), miejsce akcji (Sarajewo), motyw wojny i cierpienia. Różnią je z kolei wątki autobiograficzne (Kalamujić opowiada o sobie, Jergović wplata w swoje narracje tylko fragmentaryczne elementy własnej biografii), sposób opowiadania o traumie, a także odwołania do dzieł kultury.

Tych ostatnich u Lejli Kalamujić jest naprawdę sporo. Już sam tytuł zaczerpnęła z filmu i literatury. Esteban to bohater filmu Almodovara „Wszystko o mojeje matce”, a także opowiadania Merqueza pt. „Najpiękniejszy topielec świata” (w polskim przekładzie jest to Stefan). Ważniejsze jednak niż gry z dziedzictwem kulturowym są wspomnienia. Autorka pisze o zmarłej matce, odchodzących dziadkach, nieobecnym ojcu, rozpadającym się kraju. Wiodący jest oczywiście motyw matki. Zdaje się nawiedzać wszystkie stacje wędrówki młodej Kalamujić niczym wszechobecny spiritus movens. Dyskretnie prowadzi nas przez życie emocjonalne bohaterów, przybliżając Sarajewo sprzed, w czasie i po wojnie. Te małe prozy są świadectwem losów rodziny i przewodnikiem po zranionej duszy. Odwiedzamy różne miejsca (szpital, cmentarz, plaże), wszystkie one są przyczynkami do wspomnień, do jakieś refleksji na temat przemijania i ludzkich deficytów. Autorka w miniaturze „Prośba do Elizabeth” w jednym zdaniu streszcza właściwie wszystko to, o czym wciąż pisze „Zdiagnozowali u mnie chorobę spowodowaną utratą matki, najbliższych krewnych, domu (dwóch domów)i poczucia czasu”. Taka właśnie jest ta książka, bezpośrednia, momentami dosadna, odważna. Pozbawiona ornamentów. Mimo wszystko też różnorodna i nostalgiczna, bo autorka na własnych doświadczeniach, potrafi zbudować historie uniwersalne. Pewnie nie trzeba, ale warto poznać tę beletrystykę. Szczególnie jeśli chcielibyście porównać ten sposób mówienia o wojnie, z „Sarajewskim Marlboro”.

Recenzja "Pierścienie Saturna. Angielska pielgrzymka" W.G. Sebald

Wydawca: Ossolineum

Liczba stron: 360


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Małgorzata Łukasiewicz

Premiera: 26 listopada 2020 rok

Już przy recenzji „Austerlitza” nazwałem prozę Sebalda totalną. Lektura „Pierścieni Saturna. Angielskiej pielgrzymki” tylko tę teorię potwierdza. Przyjęło się uznawać omawiany tytuł za najważniejsze dokonanie artystyczne autora, ale jeśli mam być szczery, wykorzystuje on tu tę samą technikę, którą stosował praktycznie w każdej swojej pracy. To forma jedyna w swoim rodzaju, której czytelnik poddaje się bezwiednie, nawet gdy wie i rozumie jak dzieło powstawało. Sebald łączy powieść z technikami eseistycznymi i dyskursywnymi. Jego fraza utrzymuje czytelnika w przekonaniu, że to, co czyta, jest prawdą, a narrator jest tak naprawdę samym autorem. Stąd pojawiające się zdjęcia, które mają to wrażenia pogłębiać oraz bardzo szczegółowe opisy zwykłych rzeczy i lokalizacji.

Łatwo zauważalną cechą prozy Sebalda jest mobilność jego bohaterów. To jednostki nieustannie przebywające w drodze, zaglądające gdzieś przejazdem, powracające w określone terytoria. Narrator „Czuję. Zawrót głowy” przemierza spory kawałek środkowej i południowej Europy; tytułowy Austerlitz odwiedza hale dworcowe, zrujnowane twierdze i kawiarenki w różnych miastach Europy; żydowscy protagoniści „Wyjechali” przypominają wiecznych tułaczy. Nie inaczej jest z bohaterem „Pierścieni Saturna. Angielskiej pielgrzymki”, który wyrusza na osobliwą pielgrzymkę po wschodniej Anglii. Wydawać by się mogło, że głównym tematem zainteresowań pisarza jest przestrzeń. I jest naprawdę sporo przesłanek, aby tę teorię obronić. Geografia nigdy nie jest mu obojętna, każde przywołane miejsce jest jakimś znakiem, za którym kryje się określony komunikat. Może to być na przykład szpital w Norwich, gdzie powinna znajdować się czaszka XVII - wiecznego badacza Thomasa Browne'a, z którym Sebald czuł powinowactwo. Albo obserwatorium Greenwich, w którym snuje rozważania o czasie. Może być także Twierdza Breendonk, przywołująca w pamięci wielkie pomyłki architektoniczne. Te miejsca żyją, płoną w sercach, nigdy nie są obojętne. A jednak są u niemieckiego prozaika rzeczy ważniejsze.

Sebald pisze tak „„nasze życie jest zaledwie mierzchnącym odblaskiem bezpowrotnie minionego zdarzenia. Faktycznie nie wiemy, ile swoich możliwych mutacji świat ma już za sobą i ile czasu, przy założeniu, że czas istnieje, jeszcze pozostało. Pewne jest tylko, że noc trwa znacznie dłużej niż dzień, jeżeli porównać indywidualne życie, życie w ogóle albo sam czas z systemem wyższego rzędu”. To właśnie historia, czas i przemijanie stają się dla niego prawdziwą obsesją. Nie jest to jednak proste opisywanie rzeczy minionych. Narrator, jak już ustaliliśmy wcześniej, chętnie porusza się po rzeczywistym świecie. Systematycznie natrafia w nim na luki w czasie. Są to miejsca, umożliwiające wejście w szczeliny przeszłości. To tam powstaje pole do rozważania wielu kwestii: Ile jesteśmy w stanie zapamiętać? Czy to co było, ma wpływ na to co będzie? Czym tak naprawdę jest czas? Jak radzić sobie ze wspomnieniami?

W ujęciu Sebalda czas zapamiętuje przede wszystkim to, co tragiczne. Przeszłość jest dla niego ciągiem katastrof, klęsk i represji. Stąd wszystkie jego książki mają w sobie siłę nostalgii. Rzeczywistość jest dla niego umarła, stanowi połączenie ruiny i eksterminacji. U Sebalda cały przedstawiony świat organiczny zmierza ku śmierci, a pojawiające się na każdym kroku obiekty/symbole, tylko tę nieuniknioną prawdę zapowiadają. Proza autora „Austerlitza” być może nie stanowi w tym przypadku jakiegoś odkrycia, dobitnie przypomina nam jednak, że historia to ciąg powtarzających się upadków („jak niewiele możemy zatrzymać, ile wciąż idzie w zapomnienie z każdym zgasłym życiem, jak świat niejako sam się opróżnia i pustoszeje, jeśli historie, związane z niezliczonymi miejscami i przedmiotami, które same nie mają władzy pamięci, nie zostaną przez nikogo wysłuchane, zanotowane ani przekazane”). I właśnie dlatego ta, jak i inne książki Sebalda, są tak ważne. Jako przestroga przed wypieraniem pamięci o wydarzeniach niewygodnych, wstydliwych czy haniebnych. Zapominanie o nich nie jest tylko nieuczciwe, ale niesie też za sobą pewne niebezpieczeństwa – budowanie przyszłości na kalekich fundamentach zawsze kończy się tragicznie. Dlatego właśnie „Pierścienie Saturna” na metapoziomie stanowią swoiste studium pamięci, także tej literackiej (odwołania do Franza Kafki).

Uwielbiam Sebalda za to jak pisze, jak przypomina, jak myśli o literaturze. U niego każde zdanie jest wielkie i absolutne, nawet jeśli dotyczy połowu śledzia. Może nas nic nie obchodzić budowa anatomiczna ryby, tradycje związane z jego wykorzystaniem, ale już połączenie tego z fotografią stosów ofiar leżących w lesie (niepokojąco przypominających górę śledzi), mrozi krew w żyłach. Tego rodzaju obrazy po prostu zostają z nami. A Sebald nie dopowiada o co mu chodzi, nie szuka prostych i oczywistych znaczeń. Lektura „Pierścieni Saturna” wymaga ciągłej analizy, doszukiwania się ukrytych korelacji. Tak właśnie tworzy się dzieła, które przetrwają setki lat.

Recenzja "Wieczór w raju" Lucia Berlin

Wydawca: W.A.B.

Liczba stron: 320


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Dobromiła Jankowska

Premiera: 28 października 2020 rok

W dniu, w którym urodziła się Lucia Berlin, w Juneau na Alasce, w 1936 roku, doszło do zejścia lawiny. Zniszczyła ona jedną trzecią miasta, tak przynajmniej pisała później sama autorka. Mityczne historie przyciągały ją do siebie od początku, a już po śmierci zyskała kolejną: historię pisarki, która umarła zbyt młodo i nie została odkryta za życia. W 2004 roku, gdy jej serce przestało bić, miała 68 lat, 76 opowiadań na koncie i kilka pomniejszych nagród. To jednak niewiele, biorąc pod uwagę potencjał jej twórczości. Powinna była napisać więcej. Powinna być bardziej zauważona. Dopiero dziesięć lat później, w momencie pierwszego wydania „Instrukcji dla pań sprzątających”, okrzyknięto ją objawieniem i następcą Richarda Yatesa oraz Raymonda Carvera.

Te porównania wydają się być nie do końca trafione. Lucia Berlin to nie tylko natchniony kronikarz zaginionych zakątków Ameryki, którego pół-autobiograficzne opowieści pełne są lepkiej, czerwonej gliny, zakurzonych, zdezelowanych aut i hutniczych miast. Jest nie tylko autorką wyrazistych wybuchów językowych i brudnych charakterów. Jest przede wszystkim mocnym kobiecym głosem, chrapliwą Marleną Dietrich, który odrzuca wszystko to co ułożone, w zamian oferując całkiem sporo chaosu i nieprzystosowania. Jej odmienność od wspomnianej dwójki wybitnych pisarzy polega też na tym, że Berlin była artystką globalną. Historie zawarte w zbiorze wychodzą poza Amerykę. Autorka doskonale rozumie, że świat jest szeroki i potężny, dlatego akcje opowiadań umiejscawia na przykład w Chile, Nowym Meksyku, czy Paryżu. Zresztą każdą z przestrzeni opisuje bardzo wyraziście i wiarygodnie, co bierze swój początek w jej biografii.

Dzieciństwo spędziła w niewielkich górniczych miasteczkach na północnym zachodzie, gdzie jej ojciec był zatrudniony jako inżynier. Gdy podczas drugiej wojny światowej został wysłany na front, ona i jej matka wyjechały do ​​Teksasu. W wieku trzynastu lat była już w Santiago w Chile, a później rozpoczęła studia na University of New Mexico. Jej życie nadal nie zwalniało i choć na stałe osiadła w USA, nigdzie nie mogła zagrzać dłużej miejsca. Pracowała jako nauczycielka zastępcza, członek oddziału szpitalnego, operator telefoniczny, a nawet sprzątaczka. Miała trzech mężów, czterech synów i wielu innych mężczyzn, do których miała słabość prawie tak wielką, jak do picia. Tworzyć zaczęła w wieku dwudziestu kilku lat, ale pierwszy zbiór wydano dopiero, gdy jej kalendarz życia pokazywał 45 kresek.

Niniejszy tom  zawiera 22 opowiadania i prawie tyle samo alter ego samej Lucii Berlin. Mają różne imiona: Maya, Laura, Maggie, Lou - ale rozproszone szczegóły z realnego życia pozostają niezmienne. Już w drugiej opowieści („Kiedyś latem”) poznajemy dwie siedmioletnie dziewczynki: Lou i Hope. W drugim akapicie dowiadujemy się, że rodzina Hope pochodzi z Syrii. Ten szczegół zwiększa panoramę całej historii i stanowi autobiograficzny konkret. W „La Barca de la Ilusión” widzimy Mayę, która próbuje trzymać Buzza z dala od okrutnych handlarzy heroiną (Buzz jest odpowiednikiem Buddy’ego trzeciego męża Berlin). Jeszcze inne znaczenie biograficzne można przypisać opowiadaniu „Anando: romans gotycki”. Lucia Berlin w swoim pamiętniku napisała takie słowa: „Pewnego dnia będąc w klasie przeczytałem fragment, w którym jeden z bohaterów Cervantesa przebywający w szpitalu dla obłąkanych mówi, że może wywołać deszcz, kiedy tylko zechce”. I dalej „W tym momencie zrozumiałam, że pisarze mogą robić wszystko, co chcą”. Scena w klasie pojawia się właśnie w przywołanej miniaturze. Czternastoletnia Laura uczy się „Don Kichota”, a jej nauczyciel, wierząc, że nie przeczytała książki, pyta ją o fragment: „Laura się uśmiechnęła. Dopiero co widziała te słowa. Popadam, kiedy będę miał na to ochotę”. Najważniejsze pojawia się jednak później, gdy podczas przejazdu Aromo gwałci Laurę podczas burzy. Na koniec wypowiada znamienne słowa „Nie jestem na ciebie zły, mi vida. Zniszczyłem cię i niemal zabiłem swojego najlepszego konia”. Kto więc był dla niego ważniejszy? Zgwałcona czy koń?

„Wieczór w raju” nasiąknięty jest zdarzeniami realnymi, dzięki temu proza Berlin jest tak wiarygodna, bolesna i szokująca („O niektórych rzeczach ludzie tu nie rozmawiają. Nie mam na myśli tych trudnych jak miłość, ale te niezręczne, na przykład że pogrzeby czasami są fajne, albo że ekscytujące jest obserwowanie płonących budynków”). Akapit po akapicie, zdanie po zdaniu, autorka buduje treść żywą i raniącą - bogaty i namacalny krajobraz, który często przytłacza zmysły. Berlin jest też mistrzynią rytmizowania literatury. Niektóre jej opowieści dotyczą muzyków, inne zawierają odniesienia do jazzowych ikon, takich jak Coltrane, Davis i Parker. W króciutkiej, ledwie stronicowej opowieści zatytułowanej „Pony Bar, Oakland” czytamy „Istnieją pewne doskonałe, charakterystyczne dźwięki. Piłka tenisowa, piłka golfowa właściwie uderzone. Wysoka piłka w baseballu wpadająca w skórzaną rękawicę. Przeciągające się tąpnięcie nokautu”. Ta proza brzmi. Ta proza pachnie. Ta proza uwrażliwia.

„Piszę, aby naprawić rzeczywistość” – powiedziała kiedyś Berlin studentom, którzy przeprowadzali z nią wywiad. I to właśnie robiła, a „Wieczór w raju” jest tu klasycznym przykładem. To, co często opisuje się jako malownicze i marzycielskie, jest w jej realnym świecie odrażające i toksyczne. Ta sprzeczność powtarza się w całej jej pracy, czy to w odniesieniu do uzależnienia, traumy czy innych konfliktów. Jej opowiadania często podkreślają niecodzienny urok i piękno tego, co jest szkodliwe lub destrukcyjne. Zadziwiające, że ta niezależna kobieta, która w każdym momencie podkreślała swoją indywidualność i pogardę dla układności, zmarła w dniu własnych urodzin. Jakby los chciał spłatać jej jeszcze jednego psikusa. Niezależnie od wyroków opatrzności, „Wieczór w raju” jest lekturą obowiązkową, jedną z gwiazd tegorocznego rynku wydawniczego w Polsce.