Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dramat. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dramat. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Suzannah, Austria" Jon Fosse, Cecilie Løveid

"Suzannah, Austria" Jona Fosse i Cecili Løveid to zbiór dwóch utworów dramatych z Norwegii
Wydawca: Panga Pank

Liczba stron: 184


Oprawa: miękka

Tłumaczenie: Ewa Partyga

Premiera: 30 października 2007 rok

Jon Fosse od lat jest jednym z faworytów do zdobycia Literackiej Nagrody Nobla. Obecnie tylko Can Xue (odsyłam do recenzji „Ulicy Żółtego Błota”)  znajduje się wyżej na listach bukmacherskich[1]. Jego popularność na świecie stale rośnie. Sztuki wychodzące spod jego ręki są często wystawiane na deskach najznamienitszych teatrów, zaś powieści doceniane przez kapituły rozpoznawalnych nagród. W 2022 roku jego książka „Eit nytt namn - Septologien VI-VII” znalazła się na krótkiej liście nominowanych do Nagrody Bookera[2]. Ostatecznie musiała uznać wyższość dzieła indyjskiej pisarki Geetanjali Shree, wiele jednak wskazuje na to, że była to jedna z najlepszych Loonglist w historii tej nagrody (dość wspomnieć, że znalazły się tam dzieła dobrze znanych w Polsce Fernandy Melchor, Claudii Pineiro, Davida Grossmana, Jonasa Eika oraz Olgi Tokarczuk).

Jon Fosse od lat uznawany jest za faworyta do literackiego Nobla

Jakby na przekór tym wszystkim laurom, nasi rodzimi wydawcy unikają dzieł norweskiego pisarza jak ognia. Właściwie poza kilkoma sztukami, które dzisiaj są praktycznie niedostępne w sprzedaży, próżno szukać wartościowych tłumaczeń. A przypomnę, że autor ma na swoich koncie 20 powieści, zbiory esejów, 8 tomików poetyckich i wiele dramatów. Dlaczego tak się dzieje? Główną przyczyną jest styl pisania. Karl Ove Knausgaard mówi o nich tak[3]:

Fosse’s writing contains scarcely an idea, and not a scrap of provocation, the contemporary is toned down or else avoided completely, and although his work often approaches death and explores a kind of existential ground zero, it is never disillusioned and certainly not misanthropic, but full of hope. Fosse’s darkness is always luminous. Moereover, his writing presents no face towards the reader, but is quite open.

W jego powieściach doświadczymy mnogości powtórzeń, braku kropek, strumieni świadomości i wszystkiego tego, czego przeciętny czytelnik nie lubi. Dzieła Jona Fosse są niesprzedawalne, zatem wydawnictwo, które ostatecznie zdecyduje się na tłumaczenie, musi liczyć się z tym, że w przypadku nieprzyznania Nobla, straci pieniądze. Brutalne, ale prawdziwe. Jest w tym wszystkim też dobra wiadomość. Już na jesieni „Septologię” w tłumaczeniu Iwony Zimnickiej wyda ArtRage. Nie pozostaje nic innego jak czekać i kupować, by w ten sposób utworzyć korytarz do kolejnych spolszczeń.

„Suzannah, Austria” to zbiór dwóch dramatów autorstwa Jona Fosse i Cecilie Loveid

Póki co w moje ręce wpadła „Suzannah, Austria”, a więc zbiór dwóch dramatów autorstwa Jona Fosse i Cecilie Loveid. Autorka, trochę podobnie jak jej młodszy kolega, jest w Polsce osoba raczej mało znana, choć jak zapewnia internet na świecie ma ona zaufane grono zwolenników. Zamieszczona w tym tomie praca jest jej jedyną dostępną w naszym kraju i nic nie wskazuje na to, że ten stan rzeczy może się w najbliższym czasie zmienić.

Oba zamieszczone dramaty odnoszą się wprost do osoby Henryka Ibsena (odsyłam do omówienia "Domu Lalki"). W „Suzannah” występują trzy osoby – młoda Suzannah, starsza Suzannah i stara Suzannah. Ta pierwsza, to pretendentka do miana żony Ibsena, czeka aż pojawi się w jej włościach, wybrała go choć ma wątpliwości czy jest wystarczająco urocza aby zdobyć jego wdzięki. Druga Suzannah to żona Ibsena, właśnie świętuje dzień urodzin ich syna w samotności, oczekując na męża i dziecko. Wreszcie trzecia, to wdowa po Ibsenie, która rozmyśla o swoim małżonku, czeka aż przyjdzie na jej urodziny i zamknie okno. Dramat rozgrywany jest w jednym pokoju. Sceneria jest bardzo skromna – krzesło, stół, okno. Wszystko to podkreśla ascetyczny wymiar życia pisarza i pozwala skupić się odbiorcy na rzeczach najważniejszych, którymi w tym przypadku są nawet nie same słowa, ile pauzy. Bo też właśnie te pauzy i elipsy to znak wyróżniający styl Fosse’go. To one podkreślają wartość wypowiadanych przez bohaterów słów, w nich kryje się głębia uczuć. Autor uważa, że najważniejsze jest nie to, co wypowiedziane, lecz to co kryje się między słowami. Fosse bada wytrzymałość języka. Używa bardzo prostych zdań, z ograniczoną liczbą słów, które powtarza wielokrotnie, dzięki czemu wbijają się one w naszą wyobraźnię, nadają sztuce niepowtarzalny rytm. Ta repetycja tekstu może wydawać się początkowo męcząca, a jej siła uwidacznia się dopiero pod koniec tekstu, gdzie bóle, tęsknoty i namiętności bohaterek układają nam się w obraz kobiety współczesnej. „Suzannah” nie szokuje, nie wzbudza zachwytów, nie rzuca na kolana. To cichy utwór, który brzmi w naszych duszach, o którym trudno zapomnieć. Albo to poczujecie, albo zostaniecie obojętni.

„Suzannah” to sztuka pełna powtórzeń, „Austria” jest z kolei dziełem metaforycznym

„Austria” z kolei traktuje o miłości. Bohaterka sztuki jedzie do swojego narzeczonego. Wiezie dla niego prezent, którym jest dramat Ibsena – „Brand”. Stanowi on dla niej drogowskaz do lepszego świata, tego z mężczyzną, z piękną naturą, zimą i morzem. Sceneria głównych wydarzeń, podobnie jak w dramacie Jona Fosse, również jest prosta i symboliczna. Mamy tu sznur, którym można się dostać na szczyt klifu do domu wybranka, oraz brzeg – miejsce łączące przyszłość z przeszłością, to co ważne i to co zapomniane, dobro i zło. Lina symbolizuje drogę jaką muszą przebyć bohaterowie do wzajemnego zbliżenia. Ale czy to się uda? Partner nie jest zainteresowany wspólnym życiem. On szuka samotności, odtrąca względy uroczej turystki. Ona z kolei poszukuje bezpieczeństwa przy boku mężczyzny, z czasem jednak widząc jego podejście również przestaje wierzyć w sens uczuć. Wszystko prowadzi do nieubłaganego finału, gdzie razem wyznają że to koniec. Tak jak u Ibsena, Loveid buduje dialogi, w których powaga i wzniosłość ocierają się niemal o patos. Głównym elementem zainteresowań autorki jest człowiek z jego bolączkami, próba odszukania własnego „ja” i miejsca w świecie. W jej sztuce górą wcale nie jest miłość, a indywidualizm.

Wydana w ramach serii Dramat Współczesny książka, zawiera także obszerne wprowadzenie przybliżające nam poetykę apofatyczną prozy Fosse’go oraz symbolikę prozy Loveid. Zamieszczone interpretacje pozwalają lepiej zrozumieć tekst dramatów, dają czytelnikowi narzędzie do wniknięcia w zakamarki literackiej niszy. Jeśli lubicie dramat, szczególnie ten surowy w formie i zmuszający do spojrzenia w swoją czarną naturę, „Suzannah, Austria” będzie dobrym wyborem. To też szansa, by jeszcze przed premierą „Septologii”[4] zapoznać się ze stylem faworyta do literackiego Nobla.

Recenzja "Autochtonka" Kazimierz Gołba

Wydawca: Wydawnictwo Biblioteki Śląskiej

Liczba stron: 88


Oprawa: miękka ze skrzydełkami
 
Premiera: 2022 rok

Na okładce „Autochtonki” Kazimierza Gołby widzimy dwa domy i częściowo przewrócony płot. Obraz wymowny w treści, ale też silnie zakorzeniony w polskiej kulturze. Skojarzenia z opowieścią o rodzinach Pawlaków i Kargulów są oczywiste, ale żeby mieć jasność, to film Sylwestra Chęcińskiego był tym drugim.

Słownik języka polskiego definiuje autochtona jako rdzennego mieszkańca danego obszaru. U Gołby autochtonami są członkowie rodziny Folcików – matka Franciszka, córka Weronika i powracający po długiej nieobecności ojciec Wiktor. Zamieszkują oni opolską wieś tuż po wojnie. Akcja sztuki została osadzona w okresie tworzenia samego dzieła, czyli w 1948 roku. Co jest nie tak z Folcikami, że sąsiedzi traktują ich jak obcych? Ano to, że płynie w nich niemiecka krew, czego wyrazem ma być nieobecność seniora rodu. Wiktor Folcik został powołany i zwerbowany do Wehrmachtu. W czasie wojny walczył więc po przeciwnej stronie, za co całej rodzinie należy się ostracyzm.

Akcję książki napędza konflikt rdzennych mieszkańców i repatriantów. Ci drudzy dążą do tego, aby pozbawić Folcików należnych im praw. Zamierzają wystąpić do władz lokalnych o przymusowe ich wysiedlenie, dzięki czemu mogliby zająć ich domostwo. Na tym tle wyraźnie wybija się postawa młodych bohaterów: Weroniki Folcik i Jędrka Wójcika, którzy wzajemnie w sobie zakochani, patrząc na świat bez nałożonych filtrów nienawiści. W pewnym momencie Jędrek wyrzuca z siebie znamienną kwestię „A my, gdy Niemców zabrakło, fabrykujemy ich sami z miejscowych Polaków, co mowę swoją na tej tu ziemi przez tysiąc lat zachowali”. Jego umysłem kieruje nie tylko miłość do autochtonki, ale też zdrowy rozsądek i postęp.

Wójcikowie mimo swojego podłego zachowania (to oni postawili płot graniczny), ostatecznie mądrzeją. Potrzebują do tego silnego bodźca, którym jest niespodziewane pojawienie się Wiktora Folcika – już nie w mundurze Wehrmachtu, ale polskim i to z orderem Virtuti Militari. Jego powrót, opowieść o wyjściu z niewoli i dołączeniu do I Dywizji Pancernej gen. Maczka, stanowi punkt zwrotny utworu i prowadzi do rzeczywistego zintegrowania społeczeństwa. Od tego momentu nikt już nie ma wątpliwości, że płot lada moment runie, a wraz z nim wszystkie uprzedzenia i niejasności.

„Autochtonka” Kazimierza Gołby jest jednoaktówką, sztuką celowo ograniczoną do dramatycznego minimum. Autor rezygnuje z pogłębiania portretu psychologicznego bohaterów, pomija ich życiorysy, szczegóły biologiczne, marginalizuje też rolę otoczenia. Chce ukazać nam konflikt w czystej postaci. Swoją narrację obudowuje w kanwę komedii społecznej. Mimo poważnej tematyki nie ma tu realnego strachu czy poniżenia, a raczej sporo humoru i pewności, że prędzej czy później wszystko się ułoży. Z jednej strony można to uznać za naiwne, szczególnie dzisiaj, gdy podobnych historii trochę już znamy, z drugiej nie sposób odmówić autorowi racji. W 1948 roku recepcja książki mogła być przecież inna. I pewnie by była, gdyby sztukę gdzieś wystawiano, albo wydano w formie literackiej. Tak się jednak nie stało. Dobrze jednak, że chociaż teraz uzyskaliśmy do niej dostęp, bo mimo prostej fabuły stanowi ona spuściznę kultury Śląska. Można ją także czytać jako opowieść uniwersalną, oderwaną od konkretnego miejsca i czasu. W ten sposób zyskujemy ważny głos w debacie o inności, sąsiedztwie czy relacjach międzypokoleniowych. 

Recenzja "Dymitr" Friedrich Schiller

Wydawca: PIW

Liczba stron: 120


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Antoni Libera
 
Premiera: 22 września 2022 rok

Friedricha Schillera przedstawiać raczej nie trzeba. Urodzony w 1759 roku niemiecki poeta, filozof, historyk, estetyk, teoretyk teatru i dramaturg jest autorem słynnej „Ody do radości”. Ale nie tylko jej. Sztuki Schillera nadal są chętnie wystawiane przez teatry na całym świecie (warto tu wspomnieć chociażby „Don Carlosa” czy „Wilhelma Tella”). Takiego rozgłosu nigdy nie uzyskał „Dymitr”, czyli ostatni, niedokończony utwór niemieckiego dramatopisarza, który obecnie przypomina nam Państwowy Instytut Wydawniczy.

Historia Dymitra Samozwańcy jest znana przede wszystkim z opery Modesta Musorgskiego „Borys Godunow”, której libretto zostało z kolei oparte na dramacie Aleksandra Puszkina z 1825 roku. Jak łatwo można zauważyć, Schiller swoją sztukę pisał 20 lat przed rosyjskim twórcą, co wcale nie oznacza, że był pierwszym, który ów temat podjął. Jego niedokończone dzieło jest wynikiem studiowania materiałów źródłowych, dokumentów i podań. Warto to podkreślić, bo zbieranie ‘surowca’ na początku XIX wieku wymagało dużego samozaparcia, cierpliwości i szczęścia. A także pójścia na pewne kompromisy. Okres wielkiej smuty (jak nazywa się czas od śmierci ostatniego cara z dynastii Rurykowiczów w 1598 roku do objęcia tronu przez dynastię Romanowów w roku 1613) pełen jest wątpliwości, braków i efektów propagandy. Nie sposób odtworzyć kroniki wydarzeń krok po kroku. Dzięki sprawnie działającej maszynie dezinformacyjnej, trudne jest uporządkowanie aktywności w jedną, spójną narrację.

Mimo wszystko Friedrich Schiller tego zadania się podjął. Dlaczego? Pierwszym i nadrzędnym argumentem jest tu potencjał dramaturgiczny dzieła. Akcja rozpoczyna się od sejmu walnego w Krakowie. W obecności króla Zygmunta III Wazy, Wielkiego Kanclerza Koronnego, Arcybiskupa Gnieźnieńskiego, senatorów i posłów, niezwykle inteligentny i charyzmatyczny młody człowiek podaje się za syna Iwana IV Groźnego. Jako dowód przedstawia carską pieczęć i drogocenny krzyż. Opowiada o tym, jak to dawny bojar Borys Godunow, po śmierci Fiodora (syna Iwana Groźnego), objął tron, wcześniej uśmiercając młodego Dymitra. Jak się jednak okazuje, młody Dymitr żyje, po latach pobierania nauk i odkrywania tożsamości wraca i chce przy udziale Polski ruszyć po swoje dziedzictwo. Choć oficjalnego wsparcia nie otrzymał, wielu szlachciców ruszyło z nim na Moskwę. Tę ostatecznie zdobył i 21 lipca 1605 roku koronował się na cara.

W ujęciu Schillera Dymitr nie jest zachłannym oszustem. To ofiara swojego opiekuna, który wmówił mu nową tożsamość. Z czasem Samozwańca dowiaduje się, że jest tylko podstawioną marionetką. Nie przeszkadza mu to jednak dalej realizować nakreślonego przez kogoś innego planu. Prawdopodobnie, gdyby sztuka była zakończona, właśnie ten temat jawiłby się jako najważniejszy. Przemiana duchowa Dymitra w ujęciu Schillera, mogłaby i pewnie stałaby się czymś równie mocnym i ponadczasowym, jak miało to miejscu w sztukach Shakespeare’a.

W całej tej opowieści ważna jest nie tylko wielka historia, heroiczne czyny i dylematy. Uwagę przykuwają postaci kobiece. Matka Dymitra zesłana w głąb Rosji, po latach oczekiwania wreszcie spotyka swojego zaginionego syna. Spotkanie to nie będzie miało jednak takiego smaku, jakiego oczekuje. Ciekawy jest portret Maryny Mniszchówny. Córka wpływowego wojewody sandomierskiego za wszelką cenę chce przejść do historii jako żona władcy. Trzyma się danej obietnicy nawet mimo tego, że w sercu Dymitra pojawiła się już inna osoba. Historia Maryny była pisana jeszcze na długo po udanym spisku bojarów i zabiciu Dymitra Samozwańcy i sama w sobie stanowi idealny materiał na dzieło sztuki.

Schiller widział w historii Dymitra szansę na ukazanie niemieckiemu odbiorcy innego świata. Wierny romantycznemu kanonowi, postanowił przedstawić losy najbliższego sąsiada – Polski, oraz dzieje kraju położonego jeszcze dalej na wschód – Rosji. Oba te narody funkcjonowały na innych podwalinach kulturowych, religijnych i politycznych. Doskonale to obrazują nie tylko wielkie momenty (jak przywołany wcześniej sejm walny) ale też małe dramaty (mowa matki Dymitra w Ugliczu, wątpliwości mieszkańców rosyjskich wiosek). Wszystkie są doskonale zainscenizowane, przez co cała historia łączy w sobie walory faktograficzne z uniwersalną przypowieścią o miłości, zdradzie i władzy. A o tym, jak bardzo aktualne jest to dzieło, niech najlepiej świadczą padające słowa:

„Kijów zdobyto i zabrano Rusi,

A więc należy go jej zwrócić”.

„Czyż nie jest rzeczą wielkich państw i tronów,

By strzegły prawa nie tylko u siebie,

Ale i wszędzie tam, gdzie jest łamane?”

Nie mam żadnych wątpliwości, że „Dymitr” mógł zostać arcydziełem. Liczba wątków, kontekstów, miejsc akcji i przedstawionych charakterów jest niewyobrażalna. Czytelnik nie ma jednak tego dość. Wręcz przeciwnie, ciągłe chce więcej. Schiller dzięki swojej pomysłowości i analityczności był w stanie spleść te wszystkie wydarzenia w jeden, czytelny i linearny ciąg. Umiejętnie pracował także nad dopieszczeniem każdej sceny. I choć w oddanym nam do rąk dziele są pewne nieścisłości, pewnie zniknęłyby w ostatecznej, skorygowanej wersji. Na to jednak czas nie pozwolił. Schiller pozostawił nas z wybitnym początkiem i masą przemyśleń, wskazówek i szkiców, które paradoksalnie pozostawiają duże pole do interpretacji dla współczesnych twórców.