Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura austriacka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura austriacka. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "38 opowiadań" Thomas Bernhard

Wydawca: Od Do

Liczba stron: 510


Oprawa: broszurowa

Tłumaczenie: praca zbiorowa

Premiera: 30 kwietnia 2024 rok

Zapytałem sztuczną inteligencję, jaka tematyka pojawia się w utworach Thomasa Bernharda. Odpowiedziała, że w centrum jego utworów znajduje się śmierć, choroba, szaleństwo, samotność i egzystencjalne cierpienie. I jest to oczywiście prawda, choć niepełna. Dobrze uwidacznia to lektura zbioru „38 opowiadań”, wydanego kilka tygodni temu przez Od Do.

Tytuł książki daje nam do zrozumienia, że jest to tom niepełny. Został on podzielony na trzy części. W pierwszej możemy poznać teksty zebrane w różnych zbiorach. Są to utwory dojrzałego twórcy, najpełniej oddające styl austriackiego pisarza, którego znamy z wybitnych dzieł, ot chociażby „Wymazywanie. Rozpad”. W drugiej części, czyli opowiadaniach rozproszonych, dostrzegam już nieco bardziej niejednorodną tematykę. Wreszcie ostatnia część, którą stanowią pierwsze próby Berhnarda spisywane jeszcze w latach 50. Są one zupełnie inne – trochę idylliczne, ale także eksplorujące motyw obcości i śmierci.

Taka struktura „38 opowiadań” pozwala lepiej poznać autora oraz zrozumieć drogę, jaką przeszła jego twórczość. Dowodzi także, że dla austriackiego pisarza praktycznie od zawsze ważna była polityka. Nie należy jej jednak rozumieć jako chęci badania mechanizmów władzy czy krytykowania konkretnych osób i ugrupowań, ale jako przeprowadzenie wiwisekcji zbiorowych, konfrontacji wewnątrz struktury społecznej. Pierwszym jej etapem jest socjalizacja pierwotna, czyli inaczej mówiąc oddziaływanie innych osób, które kształtują nasze postawy w wieku młodzieńczym. Ślady tych wątków odnajdujemy chociażby w „U stóp Ortlera”, gdzie bracia wchodząc pod górę wspominają ojca. Znalezienie się w „strukturze” dzięki nauce od bliskich, u Barnharda wcale nie prowadzi do zjednoczenia czy poczucia wspólnoty. Wręcz przeciwnie, dużo bliżej jej do alienacji i utraty tożsamości. Jednostka konfrontuje się tu nieustannie ze zbiorowością. Raz przyjmuje ona symboliczną formę miasta, innym razem kamieniołomu, gdzie co prawda mieszka tylko 400 osób, ale poczucie przytłoczenia jest jeszcze bardziej dojmujące. Znalezienie się w przestrzeni publicznej jest dla bohaterów Bernharda nieubłaganym wplątaniem się w sidła alienacji, a więc metamorfozą indywidualności w masowość. Podmiotem jest zatem społeczność, a człowiek z jego marzeniami i potrzebami staje się jedynie pionkiem, który musi podporządkować się grze. Często jedyną ucieczką z sideł niewoli jest samobójstwo. Polityczny wymiar prozy austriackiego mistrza wyraża się także w dwóch ważnych instytucjach – państwie i kościele. Obie się wzajemnie uzupełniają i wynikają z siebie. Wzmagają też w człowieku poczucie odosobnienia i rezygnacji.

Konsekwencją zderzenie się z fasadą struktury społecznej jest upodmiotowienie się protagonisty. Nieświadomie i wbrew własnej woli staje on się czymś, a nie kimś. Nie przez przypadek Bernhard tak często podkreśla rolę społeczną każdego, nawet często trzecioplanowego bohatera. Wychowawcy, myśliwi, pisarze, lekarze, policjanci, rzeźnicy – mozaika różnorodnych zawodów jest tu niczym innym jak realizacją idei bezuczuciowego społeczeństwa. Narratorzy nie oceniają postaw, nie wstawiają własnych opinii spotkanym stróżom, przez co w warstwie językowej nie widzimy przymiotników (albo dostrzegamy je stosunkowo rzadko). W ten sposób autor kreśli krystaliczny obiektywizm, świat biurokracji i wszechobecnej hierarchii, w której ważne są liczby i nazwy, nie zaś emocje. Indywidualizm zostaje przykryty za zasłoną roli społecznej. Otoczenie jest potężne, a my, jako pojedyncze byty, jesteśmy całkowicie bezradni.

Czy mając na względzie takie podejście do świata i literatury może dziwić, że młody bohater opowiadania pt. „Zbrodnia syna pewnego kupca z Insbrucku” najpierw był wyszydzany przez swoją rodzinę, a ostatecznie popełnił samobójstwo w znienawidzonym Wiedniu? Albo, że „Szalona Magdalena” uznawana za dziwaczkę wyjechała do Paryża i tam zrobiła karierę, a następnie umarła w ubóstwie? U Bernharda ‘światełka w tunelu’ zdarzają się bardzo rzadko. To proza przesiąknięta pesymizmem i beznadzieją, albo posługując się słowami samego pisarza - ‘fizycznym i psychicznym chłodem”. Chociaż znajdziemy w tym zbiorze opowieść wigilijną, dużo częściej będziemy czuć się jak „Wiktor Niespełna”, który chcąc wygrać zakład, połamał sobie drewniane nogi w ciemnym lesie i został wystawiony niemal na pewną śmierć. I nawet szczęśliwy traf, przypadek jeden na milion, nie potrafi do końca odmienić jego losu. Zakład przecież wygra, ale i tak straci na tym zdrowie oraz pieniądze.

Znajdziemy w”38 opowiadaniach” fenomenalnego „Świniopasa”, wyjątkowo mroczne „Na granicy drzew” czy znane już polskiemu czytelnikowi „Czy to komedia? Czy to tragedia”. Jest więc trochę różnorodnie, tak w warstwie fabularnej, jak i językowej. Dzięki temu całość czyta się lepiej. Nie można jednak mieć złudzeń – mimo ukazania rozwoju warsztatu twórczego, Bernhard pozostaje Bernhardem. Nie zabraknie tu słynnych długich zdań oraz dziesiątek powtórzeń. Fasada zmienności szybko przeistacza się w świadomość, że tak naprawdę to tylko złuda, a „życie jest wyłącznie powtórzeniem powtórzenia i bardzo szybko kończy się monotonią”. Komizm i tragizm, skrupulatność i powierzchowność, rytm oraz fragmentaryczność – różne siły rządzą tą prozą, która jest podporządkowana maniakalności trwania w tym beznadziejnym świecie. Mimo wszystko gorąco zalecam tę lekturę odważnym czytelnikom. Tym osobom, które nie szukają w książce przygody, ale prawdy. Nawet jeśli ta, bywa bardzo smutna.

Recenzja „Na siedząco lepiej się ucieka” Alois Hotchsnig

Wydawca: OD DO

Liczba stron: 244


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: praca zbiorowa
 
Premiera: listopad 2022 rok

Wydawnictwo Od Do nie rozpieszczało w 2022 roku polskich czytelników. Mamy połowę grudnia, a do tej pory na półki księgarń kameralnych trafiła raptem jedna nowość – zbiór opowiadań Aloisa Hotschniga. Co prawda oficyna w swoich komunikatach zapowiada kolejne przedruki, ale nawet jeśli zdążą one ujrzeć światło dzienne w grudniu i tak będą czytane w kolejnym roku kalendarzowym.

Skupmy się jednak na Hotschnigu, którego do tej pory w naszym kraju nie wydawano. Nie dziwi mnie to zresztą, bo proponowanie polskiemu czytelnikowi trudnych i artystycznych opowiadań mało rozpoznawalnego, austriackiego pisarza, poety i autora audycji radiowych, jest z góry skazane na klęskę. Alois Hotchsnig ma dziś ponad 60 lat. Jest jednym z ulubieńców krytyków i gremiów niemieckojęzycznych nagród. W swoim dorobku ma już wyróżnienia im. Anny Seghers, im. Gerta Jonkego, im. Italo Svewo czy im. Ericha Frieda. Przyznajmy to szczerze – nie robi to na nas większego wrażenia. Pewnie niewielu w ogóle kojarzy kim byli wspomniani twórcy. U nas zresztą nawet Booker nie gwarantuje sprzedaży i uznania, a co tu mówić o nagrodzie ku pamięci Ericha Frieda. Moim celem nie jest bynajmniej odczarowanie tych nazwisk. Zwracam na nie uwagę tylko po to, by uzmysłowić, że Alois Hotchsnig to żaden tam debiutant czy literat obierający sobie za cel napisanie książki pokoleniowej. Nic z tych rzeczy. Austriacki pisarz jest świadom mocy języka, wie co chce powiedzieć i umie do tego dobrać odpowiednie narzędzia.

„Na siedząco lepiej się ucieka” to tak naprawdę dwa zbiory opowiadań w jednym. Ten pierwszy (właśnie „Na siedząco lepiej się ucieka”) skupia się na pojęciu egzystencji jako takiej. Autor z upodobaniem babrze swoich bohaterów w meandrach absurdalnych dialogów. Wciąga ich w niezrozumiałe uwikłania, by nadać życiu jakiś koloryt. W ten sposób ustalanie właściwych godzin przyjmowania leków staje się wręcz dowcipne („Główne posiłki”), z kolei pogryzienie przez psa zaczyna być traktowane jako szansa na ozdrowienie („Karl”). Część zawartych tu tekstów jest bardzo specyficznych i mocno teatralnych. Hotchsnig przełamując niepokój związany z chorobą, starością czy innością, wykorzystuje instrumentarium charakterystyczne dla dramatów: przejęzyczenia, repetycje, gry słów, refreny. To opowiadania, które pozornie mogą się wydawać bełkotem, ale wystarczy przeczytać je głośniej, wsłuchać się w melodyjność słów, by zrozumieć, że „Na siedząco lepiej się ucieka” to coś więcej niż treść. To oddanie pewnego stanu zagubienia, który czuć każdym centymetrem ciała. Istotna jest tu każda litera, słowo, przecinek. Wszystkie stawiane nieprzypadkowo, bez pomyłki.

Drugi zbiór opowiadań -  „Dzieci to nie uspokoiło”, to zupełnie inna tonacja. Jest ona bardziej klarowna i czytelna. Bohaterami są ludzie, na których „w okolicy po prostu nikt nie zwracał uwagi”. Ich niezwykłość polega na tym, że nic nie robią. A to leżą sobie na pomoście, a to kolekcjonują tajemnicze lalki, a to znowu czekają od lat na odwiedziny wujka, który zdaje się mieć ich w poważaniu. Monotonne, pozbawione barw życie, im bardziej jest nudne, tym częściej przyciąga wzrok outsaiderów. Jak wspomina narrator jednej z opowieści „Ich spokój wywoływał we mnie pewne zaniepokojenie, które wzmagało się i rosło, doprowadzając mnie w końcu do stanu takiego roztrzęsienia, że nie mogłem sobie z nim poradzić”. Oto więc paradoks rodzi się na naszych oczach – szarość codzienności urasta do rangi zdarzenia, nie pozwala oderwać wzroku, interesuje bardziej, niż wielkie historie dziejące się na świecie. Czytając te opowiadania nieustannie szukamy ukrytych motywów i niewypowiedzianych intencji, aby w końcu zapytać, kto tak naprawdę na kogo patrzy – my na postaci Hotchsniga, czy Hotchsnig na nas.

Siła zawartych tu tekstów to z jednej strony treść: niedzisiejsza, niemodna, nie szukająca poklasku, z drugiej strony też język. Nie jest łatwo tak dobrać narrację i punkty widzenia, aby umiejętnie, z pazurem i humorem kontemplować bezczynność ludzi z marginesu. Hotchsnigowi się to udaje i, co myślę w tym wszystkim najważniejsze, poza małymi wyjątkami, nie ma tu wrażenia przesytu. Jakiejś dezaprobaty dla przeintelektualizowania banału. Nic z tych rzeczy.  „Na siedząco lepiej się ucieka” czyta się z zainteresowaniem, z niepokojem, z chęcią rozwikłania tajemnicy, która ostatecznie żadną tajemnicą przecież nie jest. Warto zapisać sobie to nazwisko, bo austriacki pisarz mówi swoim językiem i umiejętnie celebruje absurd rzeczywistości.

Recenzja "Jestem mieszkańcem wieży z kości słoniowej" Peter Handke

Wydawca: Eperons-Ostrogi

Liczba stron: 185


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Jacek Stanisław Buras
 
Premiera: grudzień 2021 rok

„Jestem mieszkańcem wieży z kości słoniowej” to zbiór esejów Noblisty Petera Handke. Pisane w latach sześćdziesiątych przemyślenia austriackiego pisarza odnoszą się, w dużym uproszczeniu, do istoty sztuki jako takiej. Sztuka nie jest tu zresztą słowem przypadkowym. Handke przede wszystkim analizuje dzieła literackie. Bada je w kontekście ich społecznego czy politycznego zaangażowania, nakreśla istotę właściwego modelowania języka, definiuje czym jest realizm, wreszcie wspomina udane lub złe realizacje swoich kolegów po piórze. Oprócz operowania słowem, twórca „Kali albo sól” mówi też o teatrze oraz filmie – zawsze jednak w kontekście literackim.

Jaka literatura jest zdaniem Handkego dobra? Przede wszystkim taka, która używa metody świeżej, dobrze przemyślanej. Jako przykład tego typu dzieła przywołuje między innymi swoje opowiadanie pt. „Stan wyjątkowy”, które możemy znaleźć w tomie „Powitanie rady nadzorczej”. Przypomnijmy, że w tym krótkim tekście Handke cytuje dosłowne sformułowania z oficjalnych dekretów wprowadzających stan wojenny, jednocześnie zestawiając je z kontrastującymi im ustępami, które pierwotne założenia w jakiś sposób podważają. W ten sposób zadaje pytanie o praworządność i respektowanie praw obywatelskich. Pisarz zauważa, że tego typu model literatury nie był wcześniej stosowany, ale zaznacza, że już kolejna taka próba zakończy się zmianą ciekawej formuły w manierę.

Noblista w eseju „O spotkaniu Grupy 47 w USA” porusza bardzo ważną kwestię manipulacji językowej. Choć jego intencje były z pewnością odmienne, czytając go dzisiaj łatwo odnieść padające tam słowa do wojny, która aktualnie nie toczy się tylko na ulicach ukraińskich miejscowości, ale także w mediach. Dezinformacja zdaje się zresztą nawet bardziej niebezpieczna niż spuszczanie bomb na elektrownie, bo zaraża i ogłupia całe narody. Handke podkreślając siłę słowa pisze między innymi tak: „Lekceważy się, jak bardzo język podatny jest na manipulację, we wszelkich społecznych i indywidualnych celach. Lekceważy się, że świat nie składa się z samych przedmiotów, lecz także z języka przypisanego do tych przedmiotów”. Austriacki noblista oddaje hołd znakom, słowom i zdaniom i podkreśla, że ich oddziaływanie może wychodzić daleko poza to, co oczywiste.

„Jestem mieszkańcem wieży z kości słoniowej” to także pamiętnik z przemyśleń na temat różnych dzieł, często już zapomnianych. Znajdziemy tu między innymi krytyki sztuk Becketta, pochwały kierowane względem filmu „Tom Jones” (w którym ogólna schematyczność zostaje zaburzona przez jedno ujęcie) i wiele innych. W różnych miejscach padać będą takie nazwiska jak Alfred Hitchcock, Francois Truffaut, Michael Snow. W eseju „Tresura przedmiotów” ciepłe słowa zbiera Polak Jan Lenica, którego animacje zostają nazwane „małymi” formami artystycznymi. Ten aspekt książki będzie szczególnie doceniony przez czytelników, którzy nadal lubią sięgać po twory minionej epoki, doszukując się w nich oryginalności i ponadczasowych treści.Przedstawione tu eseje zawierają programowe wypowiedzi na temat sytuacji kulturowej i społecznej. Choć były pisane prawie 60 lat temu, wiele z nich zachowuje aktualność. Trzeba jednak przyznać, że czyta się je naprawdę trudno. Handke ma niezwykły temperament, przez co bywa irytujący. Z drugiej strony lubi tworzyć zdania złożone, zawoalowane, w których łatwo się pogubić. Trzeba to czytać powoli, z uwagą i zrozumieniem. Raczej dla czytelników, który interesuje teoria sztuki.