Recenzja "Przez" Zośka Papużanka

Wydawca: Marginesy

Liczba stron: 296

Oprawa: twarda

Premiera: 15 kwietnia 2020 r.

Osią tematyczną najnowszej książki Zośki Papużanki jest obserwacja. Owa czynność staje się tu zarówno jednostkowym celem, jak i samoistnym, milczącym bohaterem. Autorka poszła o krok dalej, niż Hitchcock w „Oknie na podwórze” i Kieślowski w „Krótkim filmie o miłości”. Tam bowiem bohaterowie, odpowiednio James Stewart jako L.B. Jefferiesi i Olaf Lubaszenko jako Tomek, poprzez swoje podglądanie sąsiadów, kreują nowe zdarzenia i przecinają ścieżki losów, dzięki czemu powstają elektryzujące i moralizujące fabuły. „Przez” zmierza z kolei w kierunku ukazania nudy codzienności. Nie robi tego jak Rene Lesage w „Diable kulawym”, gdzie diabeł zrywa dachy z domów i naświetla prywatne życie w tych momentach, w których nie dopuszcza się osoby trzeciej. Papużanka umywa ręce od wszelkiej efektowności, w centrum uwagi stawia mężczyznę i każe nam przypatrywać się dziejom jego typowego małżeństwa.

Nie jest to żaden Brad Pitt czy inny Robert Pattinson. Ot zwykły, szary obywatel, którego niektórzy wezmą nawet za śmieciarza. Nie ma specjalnych uzdolnień, ambicji, skrywanej mądrości. Posiada żonę, którą pewnego dnia traci. Stęskniony wprowadza się do jej bloku i z ukrycia stara się przypatrywać jej nowemu życiu. Takie usytuowanie postaci sprzyja odkrywaniu i pokazywaniu wszystkich warstw i pięter życia prywatnego, jest dobrym punktem wyjścia do rozważań nie tylko o tym co tu i teraz, ale także o tym co już było. Papużanka podsłuchuje życie prywatne normalnej polskiej rodziny, zdradza jej sekrety i ukazuje intymne sprężyny. Tu aż roi się od energii i emocji, mimo że lawa codzienności, zastygła w magmę przeszłości. „Przez” to powieść składająca się z mozaiki zwyczajnych działań, czynionych w pośpiechu zamierzeń, z upływającego czasu, domowej krzątaniny, przypadkowych widzeń i całej masy zamyśleń. 

Proza Zośki Papużanki to literatura proporcjonalnie trudna do drobiazgowości i skrupulatności, z jaką powstały wszelkie frazy składające się na „Przez”. Jej trudność ujawnia się nie tylko na poziomie mikro, gdy przyzwyczajeni do zupełnie innych fabuł, pełnych ‘czegoś ciekawego’, i nieprzygotowani na tę odmienną rzeczywistość, zadajemy sobie pytanie o konkretne sensy danych zdań czy akapitów. O znaczenia, które kryją się między kolejnymi odniesieniami, o te powtarzające się przeskoki między przestrzeniami, wprowadzające czytelnika w kłopotliwy stan. To zderzenie kontekstów, pięknych, świeżych porównań i metafor, obserwowane jest również na poziomie makro, co również może potęgować trudności w odbiorze. Pragnąc bowiem te nasze mikroobserwacje scalić w jedną, spójną i logiczną całość, zdajemy sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie tego dokonać. Mieszając własne interpretacje z autorskim głosem, szybko dostrzegamy, że konstruujemy ciąg nawarstwiających się, fałszywych komentarzy. Wynika to w dużej mierze z dyskomfortu, w jaki wpędza nas świadomie Papużanka. Nikt nie chce czytać o bohaterze, który mógłby być też nim samym, albo który wręcz w jakimś sensie właśnie nim jest. A przynajmniej nie w takich sytuacjach, gdzie na światło dzienne wychodzą smutne tajemnice. Nie o sensy jednostkowe tu jednak chodzi, lecz o pewną wrażliwość, o nieuciekanie przed tym, co wymaga podjęcia często heroicznego trudu.

Papużanka pisze bezkompromisowo. Nie interesują jej półśrodki, głęboko wierzy w zasadność swoich spostrzeżeń, które leżą u fundamentu całej książki. Dzięki temu jej powieść, mimo że szalenie nudna, jest godna przeżywania. „Przez” udowadnia , że literaturą można powiedzieć całkiem sporo i można ją też otworzyć na inne obszary. To proza unosząca się ponad materią, także ponad problemami, które w zestawieniu z doświadczeniami innych jawią się jako błahostki. Jakość tej książki nie bierze się wyłącznie z warstwy językowej, ale też z niewymuszonej, nienarzucającej się myśli, że człowiek tak naprawdę w imię ważnych dla niego pobudek, traci racjonalności. A o tym zadziwiająco często zapominamy.

Recenzja "Fajerwerki nad otuliną" Łukasz Nicpan

Wydawca: PIW

Liczba stron: 400

Oprawa: twarda

Premiera: 1 kwietnia 2020 r.

Otulina to specjalnie wydzielony obszar ochronny otaczający cenny przyrodniczo teren. Jej zadaniem jest zabezpieczenie naturalnego ekosystemu przed zewnętrznymi zagrożeniami, wynikającymi z działalności człowieka. Jedną z takich otulin jest ta okalająca Puszczę Kampinoską, w skład której wchodzą gminy Łomianki, Czosnów, Leoncin, Brochów, Kampinos, Leszno, Stare Babice, Izabelin oraz dwie warszawskie dzielnice - Bemowo i Bielany. Częściowo do tej otuliny zaliczyć można także tereny gmin: Młodzieszyn, Wyszogród, Czerwińsk n/Wisłą, Zakroczym, Nowy Dwór Mazowiecki, Jabłonna i dzielnica Warszawa – Białołęka.  A jest co chronić, bo oprócz tego, że w Puszczy Kampinoskiej rosną piękne bory sosnowe, znajduje się tam wiele rzadkich gatunków roślin np. chamedafne północna, wiśnia kwaśna czy  brzoza czarna, oraz zwierząt: łosie, bobry, wydry, borsuki, jenoty, żurawie czy wilki. Teren Puszczy był także areną niemal wszystkich ważnych wydarzeń z historii Polski, od przemarszu wojsk Jagiełły pod Grunwald w 1410 roku, aż do roku 1944, kiedy to w jej zaciszu schronili się żołnierze AK. Dzisiaj z ochroną otuliny bywa jednak różnie, o czym już na samym początku wspomina Łukasz Nicpan, przywołując noc sylwestrową. Głośne wystrzały, rozbłyski, huczne świętowanie wcale nie sprzyjają rozwojowi natury, a z rozmyślania o tej kwestii powstał niezwykle zrównoważony i ciekawy obraz życia na skraju cywilizacji i przyrody.

„Fajerwerki nad otuliną” nie są bynajmniej dziennikiem z życia ekologicznego wojownika. Tytuł dzieła, choć całkiem dosłowny, należy odczytywać też symbolicznie, jako zmierzch pewnej epoki. Nazwisko Łukasza Nicpana, nie jest szeroko rozpoznawalne w świecie literackim. Zasłynął on głównie z tomików wierszy oraz zbiorów trenów, które publikował w dużych odstępach czasu. Niniejsza książka jest właściwie jego prozatorskim debiutem, choć pisarz ma już 70 lat. Szczególnie o tym drugim fakcie warto pamiętać, bo zamieszczone tu refleksje, dalekie są od płytkich, koniunkturalnych i szybko przemijających tematów natury politycznej, technologicznej czy społecznej. Nicpana mniej interesują bulwarowe, szokujący doniesienia, za to całkiem chętnie nurza się w odmętach przeszłości i zestawia je z obrazem rzeczywistości, który towarzyszy mu na co dzień. Choć, żeby być w zgodzie z prawdą, autorowi zdarzają się też odwołania do aktualnych zdarzeń, nadaje im jednak nieoczekiwane i odważne interpretacje. 

„Fajerwerki nad otuliną” są formą literatury diarystycznej, choć wcale nie jest to typowy dziennik. Zaczyna się od nocy sylwestrowej i rozjaśnionego nieba, a kończy przy kominku w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Nie ma tu jednak szczególnej systematyczności, bywają dni zapisane i dni pominięte. Każdy wspomniany, czymś się jednak wyróżnia, z jakiegoś powodu warto o nim opowiedzieć. Te małe historie obudowane zostały na dwóch zasadniczych filarach: przemijaniu oraz naturze. Łukasz Nicpan lubi sięgać do przeszłości. A to wspomni, jak to za młodu czytał „Opowieści biblijne” Zenona Kosidowskiego, a to znowu razem z Agnieszką Osiecką i jej wspomnieniami przeniesie się w czasie do Sopotu i roku 1950. Innym razem, podczas Wielkiej Soboty, stojąc pod dzwonem Zygmunta, razem ze swoją żoną spogląda „w oblicze roku 1520, kiedy Zygmunta wieszano”. Źródłem myśli o minionym będą też filmy, artykuły prasowe czy korespondencje ze znajomymi. Ale te podróże do innych epok i związana z nimi historyczna wrażliwość jest tylko wierzchołkiem góry, na fundamencie której autor opisuje odchodzący świat. W jednym z fragmentów ciekawie zestawia to co dawne, z tym co obecne tu i teraz. Autor jedzie metrem. Ten środek transportu kiedyś miał dla niego urok, był świeżością. Obecnie, aby jakoś umilić sobie czas podróży, obserwuje młode dziewczęta. Przedstawia im się w myślach, przygląda, podziwia młodość. Ma świadomość, że choć zewnętrznie jest osobą wiekową, w duchu pozostał dwudziestolatkiem, który chętnie podjąłby flirt z atrakcyjnymi dziewczętami. Tak oto przeszłość, miesza się z ograniczeniami teraźniejszości, a to co dziejące się w czasie rzeczywistym, rozbudza melodię dawnych dni.

W prozie Nicpana ważna jest także natura, rozumiana nie tylko jako troska o środowisko przyrodnicze, ale także jako tradycyjny ciąg zdarzeń. Na łamach dziennika-niedziennika przywołanych zostanie wiele codziennych czynności, wyznaczających rytm egzystencji. Kot upoluje szczura, a pies kuropatwę, o szóstej rano przez okno wleci dźwięk porykiwania krów, przypominających o porze dojenia, wieczorem wyłączą prąd, dlatego będzie trzeba nanosić drewna z drewutni i rozpalić w piecu. Każda z tych aktywności będzie nie tylko nośnikiem działania, ale też bramą dla myśli, które krążą w całkowicie zaskakujących konstelacjach. Czasami kilkudniowy deszcz i towarzysząca mu bezsenność, będzie zalążkiem myśli o dziecku z ośmioma kończynami, które urodziło się w Indiach. Innym razem niedzielny upał i problemy ze zdrowiem, rozpoczną przemyślenia o kulturze pochówkowej, o testamentach w formie nagrań wideo, o wysyłaniu prochów na orbitę i wreszcie o roli kościoła w Polsce, jako strażnika konserwatyzmu. Widać że autora fascynują zmiany i postęp, ale jednocześnie bardzo się ich obawia. Przy wykorzystaniu Internetu chętnie odwiedzi muzeum i spojrzy na obraz, ale z drugiej strony po odpowiednim powiększeniu zobaczy coś, co jego zdaniem powinno pozostać w ukryciu, co niszczy intymność procesu twórczego. Nic dziwnego, że w pewnym miejscu napisze „Nowoczesność i postęp wciąż nam przyświecają. Groźniejsze są tylko Warany z Komodo”. 

Religia, grawitacja, imię sławnego kulomiota sprzed lat, ostatnie słowa Kaddafiego, los gekonów wysłanych w kosmos, muzyka Bacha i Mozarta, rozsypywanie prochów zmarłego syna po całym świecie, picie kawy, żydowskie święto Chanuka – te i wiele innych przypadków, myśli, zdarzeń, składają się na pejzaż życia, w którym realizm miesza się z magią. Mnogość tematów, refleksji i wniosków domaga się powolnego i wielokrotnego czytania. Także czytania pogłębionego, odchodzącego od prostego rozumienia słów, a doszukującego się interpretacji ukrytych. Jak w tym ustępie, traktującym o parze młodej, która właśnie odbywa sesję ślubną. Dążenie do efekciarstwa nakazuje rozrzucać liście, aby opadając, nadały fotografii nutki poezji. Nicpan zauważa jednak, że te same liście, które obecnie służą jako narzędzie bufonady, tych ludzie przeżyją. „Do tego bowiem, by przeżyć młodą parę, nie trzeba aż porcelanowych waz, haftowanych poduszek ani nawet dzieci i wnucząt – wystarczą naręcza sypiących się z góry kolorowych jesiennych liści”. To literatura dla melancholików, tych wszystkich osób, które nie prą za wszelką cenę do przodu, a chętnie wspominają dawne dzieje i wciąż poszukują sensów w tym, co robią lub czego nigdy nie zrobiły. Nie zawsze z Nicpanem trzeba się zgadzać, ale na pewno warto wysłuchać i wejść w dialog, nawet jeśli ten dialog będzie całkowicie wewnętrzny.

Recenzja „Od dwóch tysięcy lat” Mihail Sebastian

Wydawca: Książkowe Klimaty

Liczba stron: 336

Tłumaczenie: Dominik Małecki

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: 24 kwietnia 2020 r.

„Od dwóch tysięcy lat” to powieść napisana w formie dziennika, choć czytając ją miałem nieodparte wrażenie, że to jednak bardziej dziennik imitujący powieść. Gdy w 1882 roku Friedrich Nietzsche zaczął pisać swoje teksty na maszynie, wynalazku po raz pierwszy użytym w 1874 roku, zwrócono mu uwagę, iż jego styl stał się telegraficzny. Nieporuszony tym faktem odpowiedział, że narzędzia, za pomocą których przelewamy idee na papier, mają wpływ na nasze myśli. Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze użycie techniki, umożliwia korektę, po drugie zaś wyparcie się sztuki ręcznego pisania, zmienia poziom intymności naszych wyznań. Jak się jednak okazuje, nie zawsze słowa Nietzschego się sprawdzają. To właśnie owa poufność serwowana w książce Sebastiana sprawia, że tak trudno jest oddzielić bohatera dzieła od samego autora. Sprawy nie ułatwia też historia, która dla recepcji dzieła ma kluczowe znaczenie.

Uważny czytelnik z miejsca zauważy, że jedną z głównych zalet książki jest jej autentyczność. Tych konfesji i wydarzeń nie mógł nikt wymyślić. Dokładnie nakreślenie czasu i przestrzeni, drobnych szczegółów otoczenia, pogłębionych myśli i dialogów, może być odtworzone tylko przez obserwatora wybitnego. A Mihail Sebastian, czy raczej Iosif Hechter, właśnie taką osobą był. Miał wiele talentów i zainteresowań. Studiował prawo i filozofię, słuchał i analizował kompozycję utworów klasycznych, tłumaczył dzieła z literatury francuskiej. Współpracował z wieloma czasopismami. Do historii przeszedł jednak jako pisarz. Nie był to typ lubiący eksperymenty. Nie interesował go modernizm, za nic miał skomplikowane fabuły, budowanie napięcia czy  stylistyczne ornamenty. Nie oznacza to wcale, że był zwykłym rzemieślnikiem. Sebastian miał dar do ubierania w piękne słowa tego, co najpierw ujrzał, a później przemyślał. W tym kontekście jego dar do obserwacji okazuje się bezcenny. Widać to chociażby w wielu ustępach prac, gdzie dyskusje i cytaty z wykładów innych osób są bardzo dokładne i szczegółowe. Rumuński autor zwraca uwagę na użyte formy i konteksty, dzięki czemu jego przemyślenia wydają się tym pełniejsze.

Mihail Sebastian opisuje więc to, co go porusza najbardziej. „Od dwóch tysięcy lat” wydał w 1934 roku, kończył zatem dwudziesty siódmy rok życia. Powiedzieć że był młody, to jak nie powiedzieć nic. Kończąc studia, każdy marzy o założeniu rodziny, osiągnięciu sukcesu, zwiedzaniu świata, poznawaniu kultur, albo o innym wielkim rojeniu, na spełnienie którego wcześniej nie miał czasu i funduszy. Ale nie Sebastian, nie w Rumuni lat 30. Był to okres całkowicie jawnego łamania praw ludności żydowskiej, do której to grupy pisarz z Braiły się zaliczał. Na porządku dziennym były dewastacja żydowskich sklepów i kramów, pobicia i wyrzucanie studentów żydowskich czy zamieszki na ulicach. W takim otoczeniu młody twórca, który wielokrotnie doświadczał dyskryminacji na własnej skórze, tworzy prozę przesiąkniętą bólem, niesprawiedliwością i cierpieniem. Co jednak ważne, w tym całym pesymistycznym obrazie, Sebastian ani razu nie przekroczy granicy męczennika, nie będzie się silić na patos, nie podejmie się druzgocącej krytyki czarnych charakterów i wysławiania pod niebiosa swoich pobratymców. Do końca pozostanie obiektywny, a ewentualną chłostę wymierzy nie ideom, lecz konkretnym postawom.

Dziennik jako forma literacka, stanowi dla przestrzeni twórczej autora „Wypadku” linię swoistego horyzontu: ist­nieje tylko to, co się w nim mieści. W tym kontekście problem „szczerości”, rozdźwięk pomiędzy „pra­wdą” i „niewinnym kłamstwem”, albo celowym „zatajeniem”, w zasadzie nie może się tutaj pojawić. Pisząc, Sebastian wyraża nie obiektywną prawdę o świecie, ale swój własny, immanentny,  emocjonalny, intelektualny i estetyczny stosunek do życia. Stosunek, który zresztą pod wpływem nabywanych doświadczeń i spotykanych osób ewoluuje. W obliczu upokarzającej presji rzeczywi­stości zewnętrznej rumuński pisarz może zastosować jeden środek oporu – wyrzucenie z siebie bagażu refleksji i efektów śledzenia rzeczywistości. Toteż konstrukcja wielu postaci nosi ślad autentyczności. Widać że została oparta na realnych osobach, z którymi Sebastian współżył na przestrzeni lat.

„Od dwóch tysięcy lat” jest formą świadectwa egzystencji, wzbogaconą o autorski zamysł. Powieść-dziennik Sebastiana skonstruowana została na zasadzie niemaksymalistycznej: jako świadomy kompromis między doświadczeniem życia i jego artystycznym wyrazem. Chowanie się pod płaszczem literackich figur miało ważne znaczenie w latach 30. XX wieku, gdyż mogło ograniczyć niebezpieczeństwo i społeczny ostracyzm. Z perspektywy czasu możemy się tylko cieszyć z takiej konstrukcji. Umożliwia ona wgląd w życie inteligenckie szalonych czasów. Stanowi bezcenne źródło faktograficzne i dowód na to, że w każdym warunkach można zachować cywilizowaną, niepodległą duszę.

Recenzja "Opowieści niezamowite 2. Literatura rosyjska" Praca zbiorowa

Wydawca: PIW

Liczba stron:  480

Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Irena Bajkowska, Natalia Gałczyńska, Paweł Hertz, Maria Leśniewska, Seweryn Pollak, René Śliwowski, Jerzy Wyszomirski

Premiera:  20 września 2019 r

Tak jak „Opowieści niesamowite z języka niemieckiego” były przede wszystkim przekrojowym obrazem formowania się literatury grozy po naszej zachodniej granicy, tak tom poświęcony pisarzom rosyjskim oferuje czytelnikowi coś dodatkowego. Mam tu na myśli spójność i wysoką jakość poszczególnych nowel. Nie mogło być zresztą inaczej. Na liście autorów znaleźli się przecież Aleksandr Puszkin, Władimir Odojewski, Nikołaj Gogol, Michaił Lermontow, Aleksiej Tołstoj, Fiodor Dostojewski, Anton Czechow, czy Iwan Turgieniew.  Sama elita rosyjskiej literatury.

Wyboru tym razem dokonał zmarły w 2015 roku René Śliwowski, znany głównie z  tłumaczeń dzieł Platonowa i Czechowa. Tom otwiera opowiadanie Antonija Pogorielskiego pt. „Lafertowska Makownica” z 1825 roku (bardzo dobre!), a kończy „Bajka starego prokuratora” Michaiła Arcybaszewa, opisująca czasy tuż po rewolucji 1905 roku. Ten ostatni utwór intensywnie eksploruje kwestie fundamentalne dla społecznego życia człowieka: hipokryzję władzy, rozkład moralny, łatwość w wydawaniu niepopartych faktami osądów. Najmocniejszymi punktami zbioru są jednak nowele Tołstoja, Gogola i Puszkina, które w jednym zestawieniu, dobrze pokazują skalę różnorodności rosyjskich opowieści niesamowitych.

Zacznę może od Tołstoja, bo jego historia może uchodzić za absolutny klasyk w swojej kategorii. Nie od dzisiaj wiemy, że formułowanie strasznych opowieści jest jedną z ciekawszych form spędzania czasu w towarzystwie. Najlepiej, gdyby odbywało się na strychu opuszczonego zamczyska, albo przy ognisku, w lesie pełnym wilków. W taką sytuację wrzuca nas autor „Drogi przez mękę”. Opowiada o grupie szlachetnie urodzonych osób goszczących u księżny Schwarzenberg. Ich podstawową rozrywką jest budowanie napięcia poprzez opowieści z różnych stron świata. Zabawa jest przednia, aż do momentu, gdy stary markiz d'Urfe  deklaruje, iż jego relacja będzie oparta na faktach. Ten prosty zabieg z miejsca wzbudza większą czujność u członków zgromadzenia, ale także u czytelnika, który bezwarunkowo oderwie wzrok od lektury i spojrzy na drzwi od mieszkania, by się upewnić, że na pewno są odpowiednio zaryglowane. Ten sam zabieg powtórzymy zresztą niebawem, bo scen wywołujących dreszcz emocji jest tu cała masa. Tołstoj dba o odpowiednie otoczenie. Podróżując przez Serbię, Markiz zatrzymuje się w niewielkiej wsi, w domu ogarniętym smutkiem i niepewnością. Obecna rodzina zamartwia się o seniora rodu, który wraz z innymi mieszkańcami grodu, udał się na wyprawę przeciwko groźnemu zbójnikowi. Największy strach budzi jednak nie potencjalna śmierć dziadka, a jego słowa ostrzegające przed możliwą transformacją w wilkołaka. Rzecz jasna wyznaczył termin tej zmiany i, jakby mogło być inaczej, mija on właśnie w tym momencie. Trafiamy więc w punkt kulminacyjny, w którym do ostatniej chwili nie będzie wiadomo, po której stronie należy stanąć.

O innej niesamowitości traktuje „Wij”. Tytułowy potwór jest gnomem, który razem ze swoją świtą, przemierza żyzne ziemie ukraińskie. Nie on jest jednak w tej opowieści najważniejszy, a jego uczestnictwo skupia się na finałowej scenie. Obserwujemy losy filozofa, który wraz z teologiem i krasomówcą przypadkowo trafiają do samotnego chutoru. Tam zaczną się dziać rzeczy iście niesamowite, zakończone koniecznością czuwania w zamkniętej cerkwi z trupem. Tak jak u Tołstoja najważniejsza była groza, tak u Gogola pierwsze skrzypce gra miejscowy folklor i ludowy mistycyzm. Nie jest tak mrocznie, fani horroru mogą poczuć się nawet nieco oszukani. Zamiast tego otrzymujemy jednak interesujący pejzaż ukraińskiej flory i fauny, a także specyficzny, chłopski komizm. To wszystko podane w dopracowanym stylu Gogola. Dla mnie było to cenniejsze, niż większość standardowych opowieści grozy razem wziętych.

Na koniec jeszcze krótkie opowiadanie Puszkina. W „Damie pikowej” splatają się wszystkie elementy charakterystyczne dla pisarza: dynamizm relacji międzyludzkich, baśniowa narracja o winie i karze, nieco moralizatorski wykład o skutkach chciwości oraz klimatycznie oddane otoczenie Petersburga. Bohaterem jest Herman, młody adept gry w karty. Dla bogactwa jest w stanie zrobić wszystko, czego dowodem będzie mające nastąpić niebawem zabójstwo hrabiny. Na tym jednak opowieść się nie kończy, bo Hermanowi zaczyna pojawiać się w snach zjawa hrabiny. I tak oto z prostej opowieści o hazardzie, przechodzimy w świat nadrealny, a ostatecznie w utratę zmysłów. Jak zawsze u Puszkina, zachwyca nienaganny styl, ale też rozsądnie sondowane napięcie i mocno zarysowane punkty zwrotne. 

Wymienione nowele nie są jedynymi wartymi uwagi. Jestem przekonany, że osoby poszukujące prawdziwego napięcia mogą swoją uwagę skupić na zupełnie innych historiach, jak chociażby „Bajce o ciele martwym nie wiadomo do kogo przynależącym” lub „Samotnym domku na Wyspie Wasiljewskiej”.  Jak pisałem na początku „Opowieści niesamowite 2. Literatura rosyjska” są zbiorem wyjątkowo równym, a przy okazji ukazującym zmiany duchowej kondycji człowieka i różnych lęków dręczących pokolenia. To nie tylko solidna porcja rozrywki, ale także lekcja historii w jej najlepszym wydaniu.

Recenzja "Alfabet Tyrmanda" Dariusz Pachocki

Wydawca: MG

Liczba stron: 384

Oprawa: twarda

Premiera: 15 stycznia 2020 r.

Już jakiś czas temu Sejm przyjął uchwałę ustanawiającą rok 2020 rokiem Leopolda Tyrmanda. Jak napisano w jej treści „Leopold Tyrmand, autor kultowej powieści „Zły” i bezkompromisowego „Dziennika 1954” był jednym z najbardziej oryginalnych prozaików polskich drugiej połowy XX wieku. W najtrudniejszych czasach zachował wymagającą odwagi niezależność intelektualną”. Dalej zauważa się, że „był on nie tylko bezlitosnym krytykiem komunizmu, lecz także arbitrem warszawskiej elegancji, znawcą i namiętnym propagatorem zakazanego w czasach stalinowskich jazzu”. Taki jest obraz Tyrmanda i w tym sensie wydana niedawno książka „Alfabet Tyrmanda” niewiele nowego w tym temacie dopowie

Na pięknie wydany tom składają się wypowiedzi pochodzące z różnych źródeł: dzienników, notatek, maszynopisów, podsłuchu telefonicznego. Powstawały one w latach 1954-1981 i są całkowicie odtajnione, podane w oryginale. Nie ma na przykład celowego ukrywania niektórych nazwisk pod przypadkowymi inicjałami, jak miało to miejsce w „Dzienniku 1954”. Teksty zostały ułożone alfabetycznie, co z jednej strony wprowadza pewien porządek dla osób pragnących zapoznać się z konkretnym hasłem, z drugiej nieco burzy chronologię. Nie jest więc to idealne rozwiązanie na początek przygody z pisarzem, a raczej dobre uzupełnienie wiedzy, którą już posiadamy.

W książce zwraca uwagę właśnie ów układ i mnogość odwołań, do jakich w swoich wypowiedziach dążył Tyrmand. Zawarty na końcu indeks nazwisk zawiera znanych literatów: Anatol France, Lew Tołstoj, Julian Tuwim, Stanisław Lem, Tadeusz Konwicki, Fiodor Dostojewski czy William Faulkner; polityków: Benjamin Franklin, Włodzimierz Lenin, Roman Dmowski, Władysław Gomułka; muzyków: Glenn Miller, Louis Armstrong; a także wielu innych, rozpoznawalnych (Krzysztof Kolumb, Karol Marks) jak i dzisiaj już zapomnianych osób. Oprócz nazwisk pojawia się też spis haseł oraz bibliografia, na którą składają się wywiady, książki, artykuły prasowe i źródła. Książka opatrzona została charakterystyczną oprawą graficzną. Zwraca uwagę nie tylko dbałość o detale, ale także zamieszczony materiał zdjęciowy. Są tu między innymi kopie: dowodu pisarza z 1941 roku, deklaracji celnej z 16 marca 1965 roku, notatek na temat pierwszego wrażenia z Nowego Jorku 20 stycznia 1966, zdjęć ze Sławomirem Mrożkiem nad rzeką Hudson lub z Pablo Picasso podczas Światowego Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokoju we Wrocławiu w 1948 roku. 

„Alfabet Tyrmanda” to portret jednostki, ale także epoki. Ukazuje Tyrmanda takim, jakim był. Nie tylko jako krytyka ustroju politycznego i miłośnika jazzu, ale też czasami aroganckiego typa, który nie bał mówić się, że kogoś z różnych powodów nie szanuje. Odnaleźć może tu chociażby wypowiedź o słynnym polskim malarzu i pisarzu Józefie Czapskim, o którym autor „Zapisków dyletanta” tak pisał „przykładem ‘prostactwa’ tej dyskusji może być na przykład taka supozycja wysunięta przez Czapskiego , że cały mój antykomunizm bierze się jakby stąd, że Rosjanie nie zapłacili mi za sowieckie wydanie Złego”. W innym tonie odczytać można słowa o Zbigniewie Herbercie „Jest to jeden z najwybitniejszych moich współczesnych. Moim zdaniem jest największym poetą młodego pokolenia powojennej Polski. (…) Herbert nie ma jeszcze trzydziestu lat, jest szczupły, niewysoki, trochę słabowity. Wygląda uczniakowato, ibiera się biednie i przeciętnie, ale schludnie, ma miło zabawną twarz o zadartym, pełnym pogody nosie i ładne, jasne uśmiechnięte oczy”. Potrafił także wyciągać daleko idące, często celne wnioski, jak chociażby wtedy, gdy działalność literacką Steinbecka, Hemingwaya i Faulknera nazwał obiektywnym narzędziem CIA, której zadaniem jest zatruć i zdegenerować ducha narodów, która wybrały socjalizm.

Jeśli kogoś interesują przemyślenia człowieka niezależnego i inteligentnego na temat czasów nam już odległych, powinien po tę książkę sięgnąć. Tyrmand potrafił mówić prosto z mostu, nie bał się przykrych konsekwencji i zadziwiająco często miał rację. Jego ogląd na rzeczywistość był bardzo szeroki, nie ograniczał się tylko do wygodnych mu tematów. Potrafił uciekać się także do prostych myśli ubranych w sentencjonalne ornamenty („Nie ma nic bardziej nietrwałego jak miłość kobiety”. „Miłość, im jest większa, głębsza i bardziej gotowa do poświęceń, tym łatwiej kończy się bez reszty”). Czytając „Alfabet Tyrmanda” opracowany przez dr hab. Dariusz Pachockiego (niestety nie rozumiem, czemu na okładce nie ma o tym słowa), możemy na nowo przenieść się do dawnej Polski. Ponownie odkryć mroki i radości dnia codziennego, spojrzeć na żyjących wtedy ludzi z nostalgią i empatią. A przede wszystkim w jakimś sensie na nowo odkryć Tyrmanda, chociaż jak już wspomniałem, ta publikacja aż tak wiele świeżości w jego portret nie wniesie dla tych wszystkich, którzy znają „Dziennik 1954” lub „Zapiski dyletanta”.

Recenzja "Mróz" Thomas Bernhard

Wydawca: Czytelnik

Liczba stron: 452

Tłumaczenie: Sławomir Błaut

Oprawa: zintegrowana

Premiera: marzec 2020 r.

„Mróz” jest powszechnie uznawany za debiut Thomasa Bernharda. Austriacki pisarz wydał go w 1963 roku, w tym samym czasie, w którym Nobla otrzymał Jorgos Seferis, a świat po raz pierwszy ujrzał „Grę w klasy” Cortazara. Aż trudno uwierzyć, że tak dojrzały utwór napisał człowiek 32-letni. Nie był to jednak zwykły człowiek, o czym przekonuje już pierwsze zdanie powieści: „Praktyka szpitalna studenta medycyny nie polega przecież tylko na przyglądaniu się skomplikowanym operacjom jelit, na unieruchamianiu płuc i odpiłowywaniu nóg, nie polega doprawdy tylko na zamykaniu oczu zmarłym i wyciąganiu dzieci na świat”. To jedno zdanie pokazuje nie tylko styl Barnharda, ale też jego upodobania. Może stanowić w jakimś sensie metaforę całej jego późniejszej ścieżki literackiej. 

Krystian Lupa nazwał Bernharda „człowiekiem, który wypomina nam całą naszą niegodziwość, demaskatorem, odkrywcą i namiętnym obrońcą nieśmiałego, kulturowo zakazanego monologu ludzkiego JA”. W tej opinii pada ważne sformułowanie, które pragnąc przenieść na grunt codziennego języka, mogę nazwać ‘obserwacją’. Austriacki pisarz uwielbia tworzyć sytuacje podglądania życia bohaterów przez narratora. Dobrym przykładem może być tu właśnie „Mróz”. Z jednej strony, przyglądanie się jest jedną z ulubionych, najczęściej doświadczanych przez bernhardowskich protagonistów czynności, z drugiej także jedną z fundamentalnych sytuacji organizujących świat przedstawiony. Tym razem owym podglądaczem będzie student medycyny wysłany na prośbę lekarza do niewielkiej miejscowości położonej w alpejskiej dolinie. Jego zadaniem nie będzie delektowanie się widokami, czy szukanie natchnienia do działania na świeżym powietrzu. Ma on obserwować życie brata lekarza, malarza Straucha. Ten bliski obłąkania artysta, robi wiele, aby na stałe wpisać się do kanonu  bernhardowskich postaci targanych przez różne, skrajne stany emocjonalne.

W rozmowie z Kristą Fleischamnn autor „Korekty” wyznał, że jego zdaniem każdy człowiek „potrzebuje płaszcza, bo inaczej zamarznie zimą”. Tę zimę w „Mrozie” pokazuje dosłownie, jako zaśnieżony pejzaż, chociaż całe zdanie, jest przecież jednym wielkim symbolem. Dla Bernharda działalność artystyczna, podobnie jak dla wielu innych pisarzy, jest środkiem łagodzącym jarzmo życia. Jego bohaterowie mają podobnie – aby znieść trudy egzystencji, próbują się z niej w jakiś sposób oswobodzić. Najczęściej uciekają od życia, chronią się na odludziach. Jego powieściowym przyjaciołom, codzienność wychodzi wyjątkowo tandetnie. Nie potrafią do niczego dojść, każdy ich ruch czy myśl zainfekowany jest wirusem tragizmu. Wrażenie nieufności i zagubienia, Bernhard buduje poprzez pozbawienie świata i języka ram logicznej budowy. Ciągłe powtarzanie kwestii nie tylko nadaje tekstowi rytmiczności, ale uświadamia nam, jak trudno bohaterowi tragicznemu powiedzieć coś raz a dobrze, by zostać dobrze wysłuchanym. Pisarz nie wierzy w nasze dobre intencje, w otwarty świat. Biczuje nas kolejnymi repetycjami nie po to też, abyśmy za którymś razem doznali olśnienia. Dla niego świat jest niekończącą się gonitwą, w której ciągle należy zaczynać od początku. Ze smutnego impasu nie ma wyjścia, są co najwyżej doraźne środki uśmierzające, które w dłuższej perspektywie nie mają większego znaczenia.

Na przykładzie „Mrozu” dobrze widać, jak wiele Bernhard czerpie z teatru. Młody student jest tu wcieleniem widza, oceniającego dziejący się przed nim spektakl. Malarz bombarduje nas swoimi psychodelicznymi wypowiedziami z iście teatralnym zacięciem. Jest przekonany o bezsensowności swojej roli, ale mimo to ciągle próbuje od nowa, ponieważ nic innego mu nie pozostaje. Sceneria całego dramatu, jest tu jedną wielką metaforą osamotnienia, lęku przed śmiercią i bólu egzystencjalnego. Ostatecznie „Mróz” pozostanie więc modelowym przykładem prozy austriackiego pisarza. To uczta, choć bardzo ciężkostrawna. Żadna tam przystawka czy delikatna ryba z sałatą, tylko ociekająca sokami trawiennymi dziczyzna, która pozostaje w człowieku na długo po spożyciu.