Liczba stron: 400
Oprawa: twarda
Premiera: 1 kwietnia 2020 r.
Otulina to
specjalnie wydzielony obszar ochronny otaczający cenny przyrodniczo teren. Jej
zadaniem jest zabezpieczenie naturalnego ekosystemu przed zewnętrznymi
zagrożeniami, wynikającymi z działalności człowieka. Jedną z takich otulin jest
ta okalająca Puszczę Kampinoską, w skład której wchodzą gminy Łomianki,
Czosnów, Leoncin, Brochów, Kampinos, Leszno, Stare Babice, Izabelin oraz dwie
warszawskie dzielnice - Bemowo i Bielany. Częściowo do tej otuliny zaliczyć można
także tereny gmin: Młodzieszyn, Wyszogród, Czerwińsk n/Wisłą, Zakroczym, Nowy
Dwór Mazowiecki, Jabłonna i dzielnica Warszawa – Białołęka. A jest co chronić, bo oprócz tego, że w
Puszczy Kampinoskiej rosną piękne bory sosnowe, znajduje się tam wiele rzadkich
gatunków roślin np. chamedafne północna, wiśnia kwaśna czy brzoza czarna, oraz zwierząt: łosie, bobry,
wydry, borsuki, jenoty, żurawie czy wilki. Teren Puszczy był także areną niemal
wszystkich ważnych wydarzeń z historii Polski, od przemarszu wojsk Jagiełły pod
Grunwald w 1410 roku, aż do roku 1944, kiedy to w jej zaciszu schronili się
żołnierze AK. Dzisiaj z ochroną otuliny bywa jednak różnie, o czym już na samym
początku wspomina Łukasz Nicpan, przywołując noc sylwestrową. Głośne wystrzały,
rozbłyski, huczne świętowanie wcale nie sprzyjają rozwojowi natury, a z
rozmyślania o tej kwestii powstał niezwykle zrównoważony i ciekawy obraz życia
na skraju cywilizacji i przyrody.
„Fajerwerki
nad otuliną” nie są bynajmniej dziennikiem z życia ekologicznego wojownika.
Tytuł dzieła, choć całkiem dosłowny, należy odczytywać też symbolicznie, jako
zmierzch pewnej epoki. Nazwisko Łukasza Nicpana, nie jest szeroko rozpoznawalne
w świecie literackim. Zasłynął on głównie z tomików wierszy oraz zbiorów
trenów, które publikował w dużych odstępach czasu. Niniejsza książka jest
właściwie jego prozatorskim debiutem, choć pisarz ma już 70 lat. Szczególnie o
tym drugim fakcie warto pamiętać, bo zamieszczone tu refleksje, dalekie są od
płytkich, koniunkturalnych i szybko przemijających tematów natury politycznej,
technologicznej czy społecznej. Nicpana mniej interesują bulwarowe, szokujący
doniesienia, za to całkiem chętnie nurza się w odmętach przeszłości i zestawia
je z obrazem rzeczywistości, który towarzyszy mu na co dzień. Choć, żeby być w
zgodzie z prawdą, autorowi zdarzają się też odwołania do aktualnych zdarzeń,
nadaje im jednak nieoczekiwane i odważne interpretacje.
„Fajerwerki
nad otuliną” są formą literatury diarystycznej, choć wcale nie jest to typowy
dziennik. Zaczyna się od nocy sylwestrowej i rozjaśnionego nieba, a kończy przy
kominku w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Nie ma tu jednak szczególnej
systematyczności, bywają dni zapisane i dni pominięte. Każdy wspomniany, czymś
się jednak wyróżnia, z jakiegoś powodu warto o nim opowiedzieć. Te małe
historie obudowane zostały na dwóch zasadniczych filarach: przemijaniu oraz
naturze. Łukasz Nicpan lubi sięgać do przeszłości. A to wspomni, jak to za
młodu czytał „Opowieści biblijne” Zenona Kosidowskiego, a to znowu razem z
Agnieszką Osiecką i jej wspomnieniami przeniesie się w czasie do Sopotu i roku
1950. Innym razem, podczas Wielkiej Soboty, stojąc pod dzwonem Zygmunta, razem
ze swoją żoną spogląda „w oblicze roku 1520, kiedy Zygmunta wieszano”. Źródłem
myśli o minionym będą też filmy, artykuły prasowe czy korespondencje ze
znajomymi. Ale te podróże do innych epok i związana z nimi historyczna
wrażliwość jest tylko wierzchołkiem góry, na fundamencie której autor opisuje
odchodzący świat. W jednym z fragmentów ciekawie zestawia to co dawne, z tym co
obecne tu i teraz. Autor jedzie metrem. Ten środek transportu kiedyś miał dla
niego urok, był świeżością. Obecnie, aby jakoś umilić sobie czas podróży,
obserwuje młode dziewczęta. Przedstawia im się w myślach, przygląda, podziwia
młodość. Ma świadomość, że choć zewnętrznie jest osobą wiekową, w duchu
pozostał dwudziestolatkiem, który chętnie podjąłby flirt z atrakcyjnymi
dziewczętami. Tak oto przeszłość, miesza się z ograniczeniami teraźniejszości,
a to co dziejące się w czasie rzeczywistym, rozbudza melodię dawnych dni.
W prozie
Nicpana ważna jest także natura, rozumiana nie tylko jako troska o środowisko
przyrodnicze, ale także jako tradycyjny ciąg zdarzeń. Na łamach
dziennika-niedziennika przywołanych zostanie wiele codziennych czynności,
wyznaczających rytm egzystencji. Kot upoluje szczura, a pies kuropatwę, o
szóstej rano przez okno wleci dźwięk porykiwania krów, przypominających o porze
dojenia, wieczorem wyłączą prąd, dlatego będzie trzeba nanosić drewna z
drewutni i rozpalić w piecu. Każda z tych aktywności będzie nie tylko nośnikiem
działania, ale też bramą dla myśli, które krążą w całkowicie zaskakujących
konstelacjach. Czasami kilkudniowy deszcz i towarzysząca mu bezsenność, będzie
zalążkiem myśli o dziecku z ośmioma kończynami, które urodziło się w Indiach. Innym
razem niedzielny upał i problemy ze zdrowiem, rozpoczną przemyślenia o kulturze
pochówkowej, o testamentach w formie nagrań wideo, o wysyłaniu prochów na
orbitę i wreszcie o roli kościoła w Polsce, jako strażnika konserwatyzmu. Widać
że autora fascynują zmiany i postęp, ale jednocześnie bardzo się ich obawia.
Przy wykorzystaniu Internetu chętnie odwiedzi muzeum i spojrzy na obraz, ale z
drugiej strony po odpowiednim powiększeniu zobaczy coś, co jego zdaniem powinno
pozostać w ukryciu, co niszczy intymność procesu twórczego. Nic dziwnego, że w
pewnym miejscu napisze „Nowoczesność i postęp wciąż nam przyświecają.
Groźniejsze są tylko Warany z Komodo”.
Religia,
grawitacja, imię sławnego kulomiota sprzed lat, ostatnie słowa Kaddafiego, los
gekonów wysłanych w kosmos, muzyka Bacha i Mozarta, rozsypywanie prochów
zmarłego syna po całym świecie, picie kawy, żydowskie święto Chanuka – te i
wiele innych przypadków, myśli, zdarzeń, składają się na pejzaż życia, w którym
realizm miesza się z magią. Mnogość tematów, refleksji i wniosków domaga się
powolnego i wielokrotnego czytania. Także czytania pogłębionego, odchodzącego
od prostego rozumienia słów, a doszukującego się interpretacji ukrytych. Jak w
tym ustępie, traktującym o parze młodej, która właśnie odbywa sesję ślubną. Dążenie
do efekciarstwa nakazuje rozrzucać liście, aby opadając, nadały fotografii
nutki poezji. Nicpan zauważa jednak, że te same liście, które obecnie służą
jako narzędzie bufonady, tych ludzie przeżyją. „Do tego bowiem, by przeżyć
młodą parę, nie trzeba aż porcelanowych waz, haftowanych poduszek ani nawet
dzieci i wnucząt – wystarczą naręcza sypiących się z góry kolorowych jesiennych
liści”. To literatura dla melancholików, tych wszystkich osób, które nie prą za
wszelką cenę do przodu, a chętnie wspominają dawne dzieje i wciąż poszukują
sensów w tym, co robią lub czego nigdy nie zrobiły. Nie zawsze z Nicpanem
trzeba się zgadzać, ale na pewno warto wysłuchać i wejść w dialog, nawet jeśli
ten dialog będzie całkowicie wewnętrzny.
Hej! Ciekawa recenzja, która daje dużo do myślenia i zachęca do przeczytania �� koniec Twojej recenzji jest identyczny jak u dziewczyny, która także opiniuje książki. �� Podsyłam linka, sprawdź (https://www.instagram.com/p/CClZP-Bp4GC/?igshid=ieyer2guox5w). Pozdrawiam ��
OdpowiedzUsuń