Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura litewska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura litewska. Pokaż wszystkie posty

Recenzja "Maestro" Birute Jonuškaitė

Wydawca: Pogranicze

Liczba stron: 436


Oprawa: twarda

Tłumaczenie: Joanna Tabor
 
Premiera: 21 lipca 2022 rok

Pamiętacie dzieje Rasy? Młodej, ambitnej kobiety, która kończy wymarzone studia plastyczne, podróżuje po świecie i z całych sił stara się dowiedzieć, skąd się wzięła? Nie? Nie dziwi mnie to. „Maranta”, poprzednia książka Birute Jonuškaitė, miała swoją polską premierę dwa lata temu. Jak praktycznie każda pozycja wydawana przez Pogranicze, nie doczekała się większej promocji, nie trafiła na półki dużych księgarń, nie została wyróżniona żadną nagrodą (w Angelusie nie dotarła nawet na długą listę, dostała z kolei nominację w Gdyni za przekład). O Rasie i jej rodzinie czytało niewielu, stąd zainteresowanie kontynuacją tej książki – nowością „Maestro” nadal jest znikome. A szkoda, bo to lektura bardzo ciekawa.

Tak jak w „Marancie” litewska pisarska miesza losy matki, córki i wnuczki, tak w „Maestro” skupia się na Wiktorze. W rzeczywistości Wiktor (tytułowy Maestro) jest już staruszkiem. Nie brakuje mu pieniędzy: pochodzi z bogatej rodziny przemysłowców, jest uznanym malarzem, w życiu osiągnął dokładnie to, co osiągnąć chciał. Jest więc człowiekiem spełnionym, choć właściwie od samego początku czujemy, że czegoś mu brak. To ‘coś’ udaje mu się jednak odnaleźć.

Wiktor po latach poznaje swoją wnuczkę – Rasę, którą dobrze już znają czytelnicy „Maranty”. Zaczyna z nią rozmawiać, wyjaśniać, wspominać. Kompozycja powieści ogniskuje się na ich wzajemnym dialogu i reminiscencjach z przeszłości. Powoli wchodzimy w świat rodziców bohatera – odległy i obcy, wychodzący poza codzienny znój, bród czy traumę czasów wojny. Maestro opowiada o nich bez patosu i kompleksowej wiedzy. Często znikali z jego życia, podróżując do Paryża, Mediolanu czy innego zakątka świata. Zostawili go także w kluczowym momencie dojrzewania. Gdy nadchodziła wojna, a nad Warszawą zaczęły latać samoloty wroga, młody Wiktor udał się w podróż nad jezioro Gaładuś.

To tam doświadczył pierwszego i jednocześnie ostatniego powiewu miłości. Zakochał się w Zyni – kobiecie żywiole, lokalnej uzdrowicielce, miłośniczce flory i fauny. Nie mogąc o niej zapomnieć, porównuje z nią inne kobiety, nie zdając sobie przy tym sprawy, że popełnia wielki błąd. Każda istota to przecież odrębny wszechświat, inne emocje, wierzenia, ambicje. Trzymający go przez lata warkocz ukochanej, jest motorem napędowym sztuki, ale nie pozwala wyjść z impasu w relacjach z ludźmi.

Czas spędzony w Dusznicy opisany został wyjątkowo plastycznie. Zawiera wiele realistycznych, a czasami tez poetyckich scen – jak chociażby wtedy, gdy Wiktor rani się w rękę, by uzasadnić swoją wizytę u Zyni. Metaforyczny jest też tunel łączący jej dom ze spokojną przestrzenią. Strach towarzyszący bohaterowi przy schodzeniu ze schodów odczytuję szerzej, jako lęk przed nowym i nieznanym. Maestro dostał wszystko. Największy problem i dyskomfort odczuwał wtedy, gdy podczas działań wojennych zabrakło mu farby i osprzętu malarskiego. Nie doświadczył głodu, zimna, biedy czy przemocy w domu. Prowadził życie stabilne, z dala od zaangażowania politycznego. Lubił szokować (jak chociażby wtedy, gdy w galerii ustawił obraz ze świńskimi uszami), ale źle czuł się, gdy podobne chwyty wykorzystywano na nim. W scenie, gdy staje przed nim naga, osiemnastoletnia Helena, nie czuje pożądania. Jest zmieszany, widzi w niej model, który można by wykorzystać do namalowania kolejnego obrazu.

Wiktor był człowiekiem chłodnym. Nie robiło mu różnicy, czy rozmawia z Niemcem, czy z koleżanką. Śmierć była dla niego wyłącznie zjawiskiem estetycznym. Mogła albo zachwycić nieuchwytnym pięknem, albo obrzydzić pejzaż codzienności. Nawet spotykając małą dziewczynkę z misiem, płaczącą nad zwłokami jej bliskich, strofuje ją, odtrąca, nie pomaga. „Maestro” jest tak naprawdę wiwisekcją figury artysty – nieco wycofanego, obojętnego, ale też obserwowanego i opisywanego przez kobiece otoczenie. To one pełnią tu rolę zwierciadła, które odbija przebłyski jego osobowości. Migotliwa wędrówka między małymi wielkimi chwilami tworzy jego obrazy, jest esencją rozumienia sztuki.

„Maestro” to powieść o konkretnej jednostce. Z drugiej strony nie sposób pominąć szerszego kontekstu dzieła. Birute Jonuskaite pokazuje, jak spokój prowincjonalnego świata zostaje bezpowrotnie zburzony przez wtargnięcie wojny i postępu. Choć umieszczenie w centrum dziecięcych bohaterów pozwoliło na nadanie waloru niezwykłości błahym wydarzeniom, gdzieś w tle widzimy brutalne sceny pokazujące naukę przeżywania najtrudniejszych, najbardziej bolesnych emocji. Do wygodnego, pełnego trywialnych spotkań, wzajemnego mijania się i rytuałów determinujących dynamikę bliskich więzów, wdziera się stopniowo chaos, strach, śmierć i rozpad. W tym kontekście „Maestro” jest dla mnie także hipnotyzującą medytacją na temat pamięci, wspólnej historii, ulotności wspomnień oraz kłamstw, które prowadzą do samotności.

Sama powieść ma chropawą, nielinearną strukturę. Przeszłość to się przybliża, to oddala. Bez zapowiedzi pojawiają się postaci epizodyczne, które dopiero po paru stronach ujawniają swoje prawdziwe pochodzenie i intencje (w tym kontekście na pewno łatwiej będzie wejść w świat tej książki osobom znających „Marantę”, choć nic nie stoi na przeszkodzie, aby czytać „Maestro” bez znajomości losów Rasy). Dużo tu niedomówień i przerwanych wątków, co zachęci czytelników literatury artystycznej, a odrzuci osoby szukające w książkach rozrywki i klarowności. Warto też przeczytać ostatnie sto stron utworu. Stanowi go niecodzienny dziennik autorki. Dzieli się w nim własnymi przemyśleniami na wiele tematów, w tym w szczególności sposobu kreowania postaci. To z jednej strony uzupełnienie książki i tematu artysty, z drugiej punkt wyjścia do dyskusji na temat ścierania się kultur i nowoczesności

Recenzja "Piramidy dni" Daina Opolskaitė

"Piramidy dni" to zbiór opowiadań litewskiej autorki Dainy Opolskaitė wydany przez Marpress w serii Bałtyk.
Wydawca: Marpress

Liczba stron: 260


Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Tłumaczenie: Kamil Pecela
 
Premiera: 12 listopada 2021 rok

„Piramidy dni” to taki zbiór opowiadań, który większość czytelników będzie drażnić niczym nierozchodzony but na długiej, górskiej wyprawie. Nie chodzi tu bynajmniej o jakąś skłonność autorki do opisywania brutalnych zachowań czy ucieczkę bohaterów w sferę szaleństwa (choć i to nam się tu trafi). Tym, co naprawdę wytrąci z pozycji komfortu będzie ukazanie, na jak wiele sposobów można odczuwać smutek i samotność.

Matki, ojcowie, dzieci, przyjaciele – konfiguracji jest w tej książce bardzo wiele. Każda narracja ogniskuje się wokół tematu trudnych relacji. Przemoc, jako narzędzie dostępne dla każdego osiłka, nie jest tu szczególnie mocno eksponowana. Daina Opolskaitė woli mówić o krzywdach wyrządzanych bardziej subtelnie, często nieświadomie, na przykład poprzez błąd z przeszłości, niedojrzałość czy nieuporządkowanie. Wielokrotnie nie definiuje wprost, dlaczego bohaterowie znaleźli się w danej sytuacji albo robi to stopniowo, jak w opowiadaniu „Kraty”. Poznajemy w nim kobietę, która przygarnia białowłosego chłopca. Ten nie wpisuje się w jej obraz wymarzonego dziecka, przez co ich relacje pełne są nieporozumień i emocji. Dlaczego zatem wzięła go pod swoje skrzydła?  

W tekstach Dainy Opolskaitė podoba mi się klimat – surowy, rzeczowy, ale między wierszami pulsujący strachem, tęsknotą, czasami pożądaniem. Autorka umiejętnie gra niedopowiedzeniami. Jej proza jest bezkompromisowa i daleka od chęci przypodobania się czytelnikowi. „Piramidy dni” promieniują smutkiem, wyciągają na światło dzienne ukryte lęki i próbują znaleźć remedium na codzienne bolączki.

Jest tu kilka ciekawych historii. Ot chociażby „To, co prawdziwe”, gdzie prosta dziewczyna zakochuje się w przypadkowym motocykliście. Ich pączkujący związek nie znajduje jednak szczęśliwego finału. W innym opowiadaniu narratorem jest dziecko – najpierw nienarodzone, później już nieco starsze. To młode stworzenie od zawsze czuje, że jej rodziców coś dzieli. Jakaś tajemnica, której nie sposób opisać słowami. Dopiero pojawienie się drugiego mężczyzny pozwoli znaleźć jej wewnętrzną równowagę.

Kolejne historie nie wyróżniają się zaskakującą fabułą. Tu nie o szokowanie chodzi, a o konsekwencje w komponowaniu mozaiki przypadków. Daina Opolskaitė łącząc surowy klimat z zaskakującymi życiorysami, stawia swoich bohaterów w trudnym położeniu. Zmusza ich do wychodzenia ze strefy komfortu. Do ciągłego szukania harmonii we własnym życiu. Ucieczka, choć czasami dająca wytchnienie, jest tak naprawdę tylko początkiem. Pierwszym krokiem, po którym trzeba postawić kolejny, dużo trudniejszy. Ważna jest w „Piramidach dni” symbolika wody. Raz ukazana jako barometr odmierzający upływający czas. W innym opowiadaniu przemienia się w lód, który niepokoić będzie swoim chłodem. Woda jest także głównym składnikiem morza, gdzie dla jednej z bohaterem wydarzyło się wszystko, co najważniejsze.

Nie sądzę, aby zbiór opowiadań litewskiej pisarki przekonał do siebie wytrawnych czytelników. Podobnych, psychoanalitycznych historii trochę już napisano. Daina Opolskaitė nie używa własnego, indywidualnego stylu. Jej zdania są wycyzelowane, pozbawione ozdobników. Dzięki nim lepiej widać tętniące emocje, ale z drugiej strony książka nie zapada w pamięć tak, jak pewnie autorka by tego sobie życzyła. Brak szokujących scen, mocnych kontrowersji, niesamowitych intryg, świeżego stylu czy chociażby inspirującego sposobu komponowania tekstów – to wszystko wpływa na to, że „Piramidy dni” fajnie się czyta. I tyle. Brakuje im szczerości, dosadności, jakiegoś pierwiastka, który przykułby uwagę. Podoba mi się, ale wracać już nie zamierzam.  

Recenzja "Dzisiaj śpię od ściany” Giedra Radvilavičiūtė

Wydawca: KEW

Liczba stron: 232 

Tłumaczenie: Małgorzata Gierałtowska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Premiera: czerwiec 2020 r.

Literatura litewska jest coraz chętniej tłumaczona i wydawana w Polsce. Ostatnie przekłady dzieł Ričardasa Gavelisa, Birutė Jonuškaitė i Sigitasa Parulskisa pokazują, że po latach praktycznie całkowitego wyparcia historycznych korzeni, coś w temacie się zmienia. Nadal jednak, mimo wspólnej przeszłości, kraj zza wschodniej granicy jest dla Polaków miejscem kulturowo obcym i nieznanym, co będzie jedną z przeszkód w dobrym zrozumieniu najnowszego zbioru opowiadań wydanego przez KEW.

Za „Dzisiaj śpię od ściany” Giedra Radvilavičiūtė otrzymała w 2012 roku Europejską Nagrodę Literacką – nagrodę tyleż prestiżową, co dość popularną i zbyt często nie stanowiącą wyznacznika wysokiej jakości. Dość powiedzieć, że każdego roku to wyróżnienie  dostaje dwanaście lub jedenaście książek, w zależności od grupy krajów, która akurat jest rozpatrywana. Z rocznika 2012 w Polsce, oprócz omawianej książki, znamy tylko nasz rodzimy „Pensjonat” Piotra Pazińskiego oraz  „Tureckie lustro” Viktora Horvatha, które kiedyś wydało Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Książki Anny Kim, Lady Zigo, Laurence’a Plazeneta, Emanuele’a Trevi, Gunsteina Bakke, Afonso Cruza, Jany Beňovej i Sary Mannheimer, czyli innych laureatów z tego okresu, nadal pozostają nieprzetłumaczone. Giedra Radvilavičiūtė w 2015 roku otrzymała też Litewską Nagrodę Państwową w Dziedzinie Literatury i Sztuki, mimo że jej dorobek artystyczny nie jest specjalnie bogaty. Do tej pory, poza „Dzisiaj śpię od ściany”, napisała kilkanaście esejów, zebranych w dwóch tomach. To tylko pokazuje, jak ważną postacią dla współczesnej literatury litewskiej jest wspomniana autorka i to nie tylko w kontekście książek dla kobiet.

Teksty Radvilavičiūtė tworzone są w mało znanej w Polsce formie prozy, wpisującej się w nurt fikcyjnego eseju. W opozycji do tego, czego możemy doświadczać obcując z najpopularniejszymi dziełami gatunkowymi, eseje litewskiej pisarki nie są oparte na refleksji lub dyskusji na temat jakiegoś problemu. Zdecydowanie bliżej im do opowiadań, lub niewielkich nowel, w których wątki autobiograficzne, mieszają się z mnogością kontekstów kulturowych, grami słownymi, wspomnieniami i fantazjami. Kompilacja tych tekstów tworzy swoisty autoportret duszy literackiej, eksploruje tożsamość artystki, której życie jest nierozerwalnie związane z pisaniem. Radvilavičiūtė nie tylko czyta, nie tylko kreuje. Zawłaszcza sobie terytorium sztuki i zamieszkuje w różnych przestrzeniach. Koronnym przykładem tej strategii jest opis picia wina w kuchni z Nabokovem i nawiązanie z nim romansu. Jeden z badaczy literatury litewskiej, Aistė Kučinskienė, określa ten zabieg jako pewną formę realizmu magicznego. Realizm w tym wypadku bierze się w głównej mierze od postaci narratora, czyli samej autorki, na co wskazują liczne poszlaki (chociażby powracający w kilku opowiadaniach rok urodzenia).

Promując swój najnowszy produkt wydawniczy KEW pisze następująco „Giedra Radvilavičiūtė jest silnym i niezależnym kobiecym głosem w litewskiej literaturze”. Silny i niezależny kobiecy głos wywołuje pejoratywne skojarzenia – feministyczna, roszczeniowa, dyskusyjna. Jest więc to nie tylko zachęta, ale też potencjalna pułapka i przestroga dla czytelników, którzy słusznie zauważyli wysyp niezależnych kobiecych głosów w ostatnich latach. Litewska autorka pisze głównie o codziennych, pozornie nieistotnych wydarzeniach, które stanowią dla niej odskocznie do innego świata. To tam ujawnia ona swoje spostrzeżenia i dowodzi wielkiej wrażliwości na głębokie odczuwanie zwykłych chwil. Każdy, nawet najmniejszy epizod może sprowokować ją do tworzenia: kot, wizyta przyjaciela, sprzedaż mieszkania sąsiada, słowa wypowiedziane przez córkę, nieoczekiwane połączenie czy reklamy nieruchomości. Jej opowiadania są pozbawione pompatyczności i radości, często zabarwione ironią. Dotykają ważnych w życiu człowieka tematów jak choroba, kruchość fizyczna, samotność, niezdolność do utrzymywania stabilnych relacji, ciężar obowiązków domowych. Rzadko wychodzą jednak poza to, co jest nam już dobrze znane z innych dzieł literackich, które możemy przypisać do tej samej kategorii.

Największy problem z opowiadaniami litewskiej autorki wiąże się jednak z ich intertekstualnością. Mimo świetnego tłumaczenia i szczegółowego wyjaśnienia w przypisach licznych niejasności, nadal można mieć przeczucie, że gra do której zaprasza nas pisarka jest nierówna. O ile nazwiska Nabokova, Faulknera czy Hemingwaya każdy z nas zna i wie z czym mają się kojarzyć, o tyle nietłumaczeni na polski, litewscy pisarze z ich zupełnie nierozpoznawalnymi u nas dziełami, stanowią już spore wyzwanie. Spójrzmy na to zdanie: „Na pierwszym piętrze przez lniane zasłony, sączyło się światło , w czasie przeszłym wielokrotnym”. Konia z rzędem temu, kto najpierw wyłapie w tym sformułowaniu odniesienie do książki „Būtasis dažninis kartas” litewskiego pisarza i dramaturga Herkusa Kunčiusa, a później jeszcze odkryje jego kontekstualne znaczenie. Niestety nagromadzenie aluzji, odniesień i korespondencji jest tu tak duże, że bez gruntownej znajomości tematu, wiele sensów umyka, a tekst z prawdopodobnie wieloznacznego, staje się momentami jałowy, niezrozumiały. Czytelnik może i chciałby się pośmiać, może i wie, że to zdanie ma gdzieś ukryte znaczenie, ale zwyczajnie brakuje mu znajomości kontekstu, aby je w pełni docenić. Wszystko to sprawia, że moich oczach „Dzisiaj śpię od ściany” to przede wszystkim książka o lokalnym kolorycie, przeznaczona głównie dla badaczy literatury z tego regionu i elit literackich, dla których nazwiska Vincasa Mykolaitisa-Putinasa, Renaty Šerelytė oraz Eugenijusa Ališanki coś mówią.

„Dzisiaj śpię od ściany” jest książką bardzo trudną. Nie tylko dlatego, że bazuje na licznych cytatach i odwołaniach, ale też dlatego, że fabuły opowiadań często rozmywają się w surrealistycznych fantazjach autorki. Najlepsze są te momenty, gdy narratorka wraca wspomnieniami do rodzinnej przeszłości. Gdy opisuje jakieś dawno zakurzone przedmioty, albo czynności, na które w obecnym świecie nie ma już miejsca. Piękne są na przykład retrospekcje wyjścia na diabelski młyn. Po nich następują jednak fragmenty, które są dla mnie w jakimś sensie wtórne i mniej istotne „Codziennie obserwowałam to w lustrze podczas porannej toalety. Nie mijały nawet dwa tygodnie od pofarbowania włosów, a już wracały nieobecne przez chwilę siwe skronie”. Zbyt często Giedra Radvilavičiūtė mówi dokładnie to, co tyle kobiet wcześniej już powiedziało, przez co jej opowieści nie wnoszą zbyt wiele do życia. Nie spełniają też kluczowego kryterium uznania tekstu za dobry, który autorka punktuje w jednej z historii – nie chce się do nich wracać i dość szybko ulatują z głowy. Ostatecznie „Dzisiaj śpię od ściany” to nowość od silnego i niezależnego kobiecego głosu, dla niezależnych kobiecych umysłów. Niestety niewiele poza tym.