Recenzja "Klub snów" Katarzyna Michalczak

Wydawca: Cyranka
 
Liczba stron: 302

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 15 maja 2019 r.

„Klub snów” jest debiutem szczególnym. Już dawno nie czytałem zbioru opowiadań, który tak mocno zagłębia się w poetykę snu. Czytając miałem momentami wątpliwości, co jest jawą, a co rzeczywistością już nie jest, choć trzeba też przyznać, że doprecyzowanie tej kwestii nie jest kluczowe w kontekście całej historii. Śnienie zdaje się być zresztą samoistnym bytem, odrębnym bohaterem, w którym ukryte są wszelkie przedstawione wydarzenia i osoby. Właściwie każda zaprezentowana tu historia, oparta jest na pomyśle leniwie snującej się opowieści, w której konwencjonalna fabuła, umyka w jakiś trudny do zdefiniowania, nostalgiczny stan. 

Narratorami opowiadań zebranych w tym zbiorze, zasadniczo są kobiety: raz młodsze, w wieku szkolnym, innym razem nieco starsze, budujące swoje związki, są też staruszki, uzupełniające obraz przemijania naszego gatunku. W tym zestawieniu zasadza się cała siła „Klubu snów”, ale też paradoksalnie i jej słabość, bo przez tę percepcję książka traci nieco na ostrości. Mężczyźni stanowią dla Michalczak tło, często zresztą bardzo niewygodne, a nawet wulgarne. Podobnie jak w jedynym teście, gdzie to właśnie przedstawiciel mężczyzn jest bohaterem – „Geniuszu”. Ostatecznie zatem, „Klub snów” będzie lekturą bliższą kobietom, bo to do ich doświadczeń i przeżyć będzie się odnosić w sposób szczególny.

Przyjmując tak zaplanowany literacki świat, debiutancki zbiór Katarzyny Michalczak można traktować jako mozaikę refleksji o istocie samotności, w tym szczególnym, kobiecym wymiarze. Większość opowiadań łączy bowiem to jedno wspólne uczucie, choć za każdym razem jest ono ukazane z innej perspektywy. Najbardziej poruszające są te teksty, gdzie bohaterkami są dziewczynki („Bad command or file name”, „Śniło mi się, że spadałaś w przepaść”). Ból młodych istot, tak bardzo niedostosowanych do trudów tego świata, został tu nakreślony bardzo wiarygodnie. Zagubienie miesza się z wiarą we własne autorytety, zaś niepewność związana z obraniem właściwej drogi – z fundamentem swojej wiary. W jednym z tekstów narratorka mówi wprost „Kochałam Boga, chodziłam do kościoła i jeśli popełniłam jakiś grzech, od razu się z niego spowiadałam”, ukazując nam tym samym filar, do którego odwoływać się będzie także później. Pochłonięte bezgranicznym zaufaniem w piękno świata istoty, Michalczak konfrontuje z różnymi trudnościami. Proces inicjacji socjalnej będzie wyboisty, nie zabraknie przemocy, kłamstw, odtrącenia. Tak właśnie rodzi się psychika osób, które później, już jako dorosłe kobiety, nie będą dostosowane do ról społecznych, jakie przyjdzie im pełnić. Raz wytworzoną traumę wykluczenia bardzo trudno przekuć później w stabilność. Jest to o tyle ważne, że pisarka nie zostawia swoim postaciom miejsca na jakiś alternatywny wspornik. Istotą ich dążeń jest budowanie relacji, które raz zranione, nigdy już nie przyjmą optymalnego kształtu.

„Klub snów” jest więc trudną książką dla kobiet i o kobietach, choć także mężczyzna może tu dostrzec cenny pierwiastek swojego otoczenia. Trudną, przede wszystkim dlatego, że tak namacalnie prawdziwą. Michalczak wprowadza do swojej prozy wiele niejasności i metaforyki, co tylko rozszerza możliwości interpretacyjne książki. Ma też tendencję, do kreowania udanych portretów psychologicznych i rzetelnego ukazywania niedostatków otaczającego nas świata. Jest to też zbiór podporządkowany kluczowym kwestiom społecznym współczesności: problemów dojrzewania, kryzysu wiary, nadszarpniętego zaufania, oparcia w rodzinie, starości, odchodzenia, intymnemu mikroświatowi ciała. Perspektywa poetyckiego snu zderza się tu z perspektywą konkretu relacji. Jest więc jak w życiu, gdzie niewygodne zdarzenia chcemy schować za fasadą zapomnienia.

Podoba mi się w tej książce dosłowność w nazywaniu emocji, ale także brak epatowania banalnymi uczuciami. Niezwykle trudno jest napisać ciekawy zbiór tekstów, w których brakuje jakiegoś wielkiego wydarzenia, jakiejś intrygi, która przykuwała by uwagę. „Klub snów” udowadnia, że nawet tam, gdzie pozornie nie dzieje się nic, może dziać się bardzo wiele. I to w różnych odcieniach, opowiedzianych różnym językiem. To naprawdę całkiem udany debiut. Czekam na więcej.

Ocena:


Recenzja "Aleja potępienia" Rober Zelazny

Wydawca: Dom Wydawniczy Rebis

Liczba stron: 208

Oprawa: zintegrowana


Premiera: 29 maja 2019 r.

Twórczość Rogera Zelaznego można określić mianem literatury osobnej, mimo jej popularnego wymiaru. Choć nie brakuje takich, którzy prozę Amerykanina kojarzą głównie z charakterystycznym zapisem dialogów, to każdy bardziej uważny czytelnik dostrzeże tu niepowtarzalny styl, na który składają się: wartka narracja, naturalistyczne i pozbawione emocji pejzaże przemocy i czyhające za każdym rogiem poczucie beznadziei i desperacji.

„Aleja potępienia” jest interesującym przykładem budowania frazy o życiu po końcu świata. Ta nowa rzeczywistość, przedstawiona jako miejsce pełne olbrzymich pająków, węży, smrodu i zgnilizny, a właściwie nawet nie sama rzeczywistość a zmiana, jaka się w niej dokonała, nie dotyczy wyłącznie uniwersum, ale przede wszystkim relacji społecznych i interpersonalnych mieszkańców. W tym całym spustoszonym krajobrazie Zelazny koncentruje się na ludziach, zestawiając w sposób kontrastowy misję Czorta Tanner (przewiezienie antidotum z LA do Bostonu) z samą przeszłością bohatera i zachowaniami znacznej części ocalałej ludzkości.

Świat powieści Zelaznego to ziemia bez Boga, zaludniona jednak jego dziećmi. Czasami takie osierocone dziecko niebios samo dla siebie jest arbitrem, co w konsekwencji może powodować powstanie Czorta. W tym konkretnym przypadku Czorta Tunnera. Jest to psychicznie nierównoważony odrzutek o surowych manierach i skłonności do niekontrolowanego gniewu. Czort zawarł umowę z rządem Kalifornii – w zamian za zapomnienie jego win, musi przejechać pełną niebezpieczeństw Aleją Potępienia, by dowieźć na czas lekarstwo dla mieszkańców Bostonu, gdzie szerzy się zaraza. Tak oto wielokrotny morderca, złodziej, szabrownik i oszust staje się ostatnią deską ratunku dla ludzkości. Jego czyny stawiają go wprawdzie na marginesie człowieczeństwa, ale im dłużej mu się przyglądamy, im lepiej go poznajemy, tym bliższy nam się staje. W ten sposób Zelezny skraca dystans między zwykłym człowiekiem a psychopatycznym zabójcą. Tu nawet nie chodzi o to, że autor analizuje w jakiś sposób powody zapędów swojego bohatera. Chodzi raczej o badanie postaw ludzkich w obliczu kataklizmu, o moralny wymiar zbrodni dokonywanych przez całe społeczeństwo. W tym aspekcie „Aleja potępienia” dobrze ukazuje całą problematyczność tego, co nazywamy „człowieczeństwem”.

Przede wszystkim jednak książka Rogera Zeleznego jest ciekawą przygodą. Świat wykreowany przez autora zamiast barokowego przepychu i kosmicznego chaosu, oparty został na minimalizmie. Droga którą przemierza Czort, miasteczka które odwiedza, napotkane osoby – we wszystkim możemy dostrzec więcej pustki, niż wypełnienia. Zelezny skupia się na bezkompromisowym wymazywaniu całych kategorii rzeczy, stawia na redukcję i kurczenie rzeczywistości. Dzięki temu jeszcze lepiej obserwujemy odbarwienia i stratę kształtów, a wraz z nimi zanikanie wielu odcieni uczuć, w których jedynym pewnikiem pozostaje strach. Lepiej też odczuwamy upływający czas i narastające z każdym dialogiem relacje. Ta powieść tętni przerażeniem, mimo że opisy napotykanych potworów są jedynie namiastką właściwego obrazowania słowem. Autora nie interesuje cierpienie. Dostałeś strzał, umierasz i pamięć o tobie zanika. Tu nie ma miejsca na jęki i błagania o litość, na krew i wnętrzności. Trzeba szybko się zbierać i mimo zmęczenia dalej podążać morderczą drogą.

Nie jestem wielkim fanem akcji, krótkich zdań i ciągłej pogoni za wyimaginowanym lekarstwem. Zelezny przedstawia koniec świata jako szalony taniec, który nie daje wytchnienia i powoduje coraz większy zawrót głowy. Sądzę jednak, że pod przykrywką tej dynamicznej i fantastycznej fabuły, udało się autorowi powiedzieć coś jeszcze. Coś o nas samych i naszych skłonnościach do działania w obliczu zagłady – tej dużej, i tej zwykłej, codziennej. Cenię sobie „Aleję potępienia” zarówno ze względu na jej walory czysto rozrywkowe, jak i wymiar społeczny. Bo sztuką jest napisać ciekawą fabułę, która przy okazji nie będzie kolejną powiastką o zabijaniu, przyprawioną szczyptą patosu.

Ocena:


Recenzja "Czekaj, mrugaj" Gunnhild Øyehaug

Wydawca: Pauza

Liczba stron: 288

Oprawa: miękka ze skrzydełkami


Premiera: 27 marca 2019 r. 

Gunnhild Øyehaug w „Czekaj, mrugaj” kreśli nam kilka ciekawych portretów. Jest tu Sigrid, szukająca miłości wielbicielka kina, która zatracając się w świecie osobistych analiz, próbuje oszukać doskwierającą jej samotność. Jest Kåre, który oficjalnie rozstał się ze swoją partnerką, co wcale nie ułatwia mu zawiązywania nowych relacji z kobietami. Trinne to z kolei performerka. Sztuka jest dla niej równie ważna co macierzyństwo, a właściwym środkiem do wyrażenia swoich uczuć jest symbioza tych dwóch elementów życia. Linnea z całego serca pragnie nakręcić film. Jej codzienność wyznaczają poszukiwania właściwych ujęć i spotkania z Robertem – producentem, który boi się jej powiedzieć, że nie uzyskał finansowania jej wielkiego marzenia. Viggo żegluje po opuszczonych morzach rzeczywistości, jest aspołeczny i ciągle próbuje dojść do kompromisu między własnym niezdecydowaniem, a obywatelską koniunkturą. Jest też Elida, która magiczną nicią przypadków została połączona z Viggo. Ich wzajemne zbliżenie jest jednak równie trudne i wątpliwe, jak możliwość opowiedzenia w tym krótkim tekście wszystkiego tego, co Gunnhild Øyehaug chciała nam przekazać.

Ci wszyscy ludzie, te tysiące życiorysów, które kryją się za przywołanymi na kartach tej powieści maskami, żyją po to, by tęsknić. Każdy tęskni za czymś innym. Raz będzie to kobieta, innym razem autor książki, zagubiony ząb, kolega z lat młodzieńczych, beztroska, wolność, brak odpowiedzialności. Ale ta tęsknota jest tylko przykrywką. Ma za zadanie kamuflować różnego rodzaju niesprawności, niedociągnięcia, niedopasowania bohaterów, do pełnienia określonych ról społecznych. Choć postaci Øyehaug przebywają w różnych miejscach, a akcja rozciąga się na różnych przestrzeniach czasowych, każda osoba stoi tu przed próbą zdefiniowania tego, co naprawdę czuje i czy przypadkiem doświadczane deficyty nie są efektem braku oparcia. A może jest właśnie odwrotnie, może to właśnie kontakty z innymi wytrącają bohaterów z duchowej jedności. W tym sensie najważniejsze wydaje się pisanie o przestrzeni wewnętrznej równowagi. Gunnhild Øyehaug bardzo wierzy w ludzi, więcej, ona ich dosłownie kocha. „Czekaj, mrugaj” pozostawia nas z głębokim przekonaniem, że bez osoby obok, jesteśmy kimś innym. Autorka w jakimś sensie obala mit osobności, bycia samemu sobie dla siebie samego.

Paradoksalnie harmonijne w tej książce jest to, że te wszystkie historie, te mikroopowieści o próbie definiowania własnego ja, nie splatają się ze sobą. Przynajmniej w tym dosłownym znaczeniu. Akcja „Czekaj, mrugaj” nie prowadzi do z góry określonego punktu. Tu nie będzie mocnego finału, wspaniałego happy endu lub druzgocącego rozstania.  Finis coronat opus. I tutaj ten koniec jest bardzo wymowny, bo spaja w jedną całość tę książkę. Dowodzi, że Gunnhild Øyehaug rozumie naszą codzienną niepewność, wie, że każdy krok może nas nieść w różne rejony życia i że przeznaczenie, jeśli faktycznie istnieje, ma swój pomysł na nasz los. A ten pomysł wcale nie musi ładnie wyglądać. Bo tu nie chodzi o ckliwość czy proste emocje, norweska pisarka opisuje ziemską wędrówkę bez specjalnych upiększeń. Raz na wozie, raz pod nim.

W tym miejscu powinienem napisać, że jest to piękna książka o tożsamości zbudowanej na więcej niż jednym życiowym filarze. Że czasami warto postawić na zmianę perspektywy, by uciec od medialnych stereotypów w świetną prozę. Także, że to nietuzinkowa lektura o szalonym pejzażu ludzkich uczuć. Zamiast tych ciepłych i zasłużonych słów, wolę jednak powiedzieć prosto z mostu. „Czekaj, mrugaj” jest książką potrzebną. Dlaczego? Bo udowadnia, że kompozycja ma znaczenie i że nadal można w tym temacie dorzucić coś od siebie. Bo przypomina, że literatura jest tylko jedną z gałęzi sztuki, a wzajemne przenikanie się różnych form, może prowadzić do efektu synergii. Także dlatego, że autorka posiadła umiejętność sugestywnego opisywania i wykorzystywania przedmiotów codziennego użytku, które w tej prozie zyskują wręcz nadnaturalne  właściwości (wspomniany już ząb znaleziony w rybie, pidżama, lampki wina i wiele innych). Jest więc to książka potrzebna, bo pachnie od niej świeżością, nawet jeśli tematycznie nie wychodzi poza to, co do tej pory w Pauzie się wydawało. A Gunnhild Øyehaug udowodniła mi, że jest pisarką świadomą, wiedzącą co chce osiągnąć. I nawet jeśli czasami się z nią nie zgadzam, jeśli sam napisałbym to inaczej, może mniej koniunkturalnie, to całkowicie kupuję jej artystyczną formę wyrażania siebie. 


Ocena:


Recenzja "Blady Król" David Foster Wallace

Wydawca: Wydawnictwo W.A.B.

Liczba stron: 590

Oprawa: miękka


Premiera: 24 kwietnia 2019 r.

Będę dzisiaj chwalił „Bladego Króla”. Chwalił nie ze względu na fabularną głębię (choć to trochę też), czy ciekawe postaci, ale z uwagi na formę książki. David Foster Wallace stworzył i do perfekcji udoskonalił coś, co od wielu lat w literaturze funkcjonuje jako styl wallace’owy (lub wallace’owy postmodernizm). Czym on się charakteryzuje? Przede wszystkim elegancją stylu, wyrafinowaniem słownictwa oraz składniową konsekwencją, połączoną z gawędziarskim tokiem przemowy. Ale to nie wszystko. W „Bladym Królu” pełno jest gier językowych, semantycznych kalamburów, szczegółów, na które nikt poza autorem nie zwraca uwagi.

Decydując się na lekturę „Bladego Króla”, musicie przygotować się na długie, bądź bardzo długie zdania. Ich rozmach osiąga średnią oscylującą wokół połowy strony, nierzadko trafiają się także dwustronicowe perełki. Co ważne, autorskie rozpasanie idzie tu w parze z klarownością przekazu. Nie oznacza to wcale, że niedokończona powieść Wallace’a będzie też banalna. Trzeba jednak trochę pomyśleć, aby nie zgubić się w tym labiryncie słów i znaczeń. Zasadniczą trudnością tej książki będzie też brak narracyjnego komentarza, gdyż nie ma tu żadnego literackiego autorytetu, który trzyma w ręku nici fabuły i celowo decyduje o takim czy odmiennym rozwoju wypadków. Nie ma więc żadnego nadświadomego bohatera, który daje pierwszeństwo tej czy innej postaci, przyznaje rację jednemu czy drugiemu osobnikowi. W „Bladym królu” obowiązuje nadrzędna zasada pierwszeństwa słowa, a w szczególności stwarzanego przez nie obrazu, zresztą bardzo sugestywnego.

Świat stworzony przez Wallace’a to przestrzeń zastana. Autor nie wyjaśnia nam co i dlaczego. Nie ma tu procesu kreacji, wręcz przeciwnie: wszystko co nas otacza działa według z góry określonych i nienaruszalnych zasad. Aby jakoś połapać się w morzu zawiłości, autor proponuje nam podróż w głąb szarej codzienności. Przedziera się przez popularne i właśnie często dlatego niezauważane przez nas przedmioty, rośliny, paragrafy, zwyczaje. W tym wszystkim bogactwo jego intelektu i wyobraźni mierzy się z tematem szalenie nieciekawym – z działalnością urzędu skarbowego. Bohaterami jego książki są pracownicy Izby Rozliczeń Skarbowych, amerykańskiej agendy federalnej odpowiedzialnej za ściąganie i rozliczanie zobowiązań podatkowych mieszkańców Stanów Zjednoczonych. Wallace pisze o szczegółowych wytycznych księgowania środków trwałych, o rachunkowych metodach ujmowania wartości niematerialnych i prawnych, o życiu w obrębie przepisów i wszechogarniającym marazmie. Co znamienne, nawet najbardziej eksponowani bohaterowie przedstawieni są tu chłodno, apatycznie, bez emocji. I to mimo prezentowania szczegółowych komponentów ich życia (z silnym naciskiem na niektórych bohaterów). Jakby byli tylko maskami, za którymi nie kryje się nic innego, niż obowiązek, a wraz z nim samotność. Heidegger pisał man ist, czyli „jest się”, oznaczając w ten sposób absurdalny i beznadziejny charakter istnienia współczesnego człowieka. Podobną strategię uprawia Wallace: dzieje się, egzystuje się, obserwuje się, notuje się - bez wskazania na realny i bliski podmiot, który tego wszystkiego empirycznie doświadcza. Rozumiem to jako wyraz takiego pojmowania świata, który jest coraz bardziej niepoznawalny, mimo faktycznego przyrostu wiedzy, mnożenia prawnych regulacji. Jest też mniej uporządkowany i jednoznaczny, mniej przyjemny do życia.

Wywodzący się z rodziny akademików pisarz, wyróżniający się student nagradzany za prace z logiki, nauczyciel pisania kreatywnego i wykładowca literatury, właściwie od początku kariery obrał drogę pisania pod prąd. Nie uznaje twórczych kompromisów i wysoko stawia poprzeczkę tak sobie, jak i czytelnikom. Z premedytacją obiera wyjątkowo mało atrakcyjne tematy, by jego odbiorcy mogli z jeszcze większym zainteresowaniem skupić się na wszystkim tym, co jego zdaniem w literaturze jest kluczowe: na szczegółach otoczenia, technice pisania, filozofii życia. W „Bladym Królu” celowo tak analizuje społeczeństwo swojego kraju, aby czytelnik skupiał się nie na tym, co będzie dalej, ale na tym, co tu jest opisane. Na życiu, które często jest dla nas tylko jedną wielką księgą rachunkową, z zyskami i stratami, nie zaś pełną uroku studnią, z której można czerpać nektar prawdziwych wartości.  

„Blady Król” nie ma struktury typowej powieści. Wynika to w dużej mierze z tego, że sam autor nigdy pracy nad nią nie ukończył, a jej obecny kształt jest wynikiem uporządkowania luźnych zapisków pisarza, już po jego śmierci, przez redaktora.  Decydując się na lekturę tej książki, musicie wiedzieć że będzie to zbiór rozdziałów często zupełnie ze sobą niepowiązanych, stanowiących refleksje wielkiego umysłu, na temat bezczynności, zniechęcenia, młodości, ale też trochę rynków finansowych. Będzie tu sporo faktów z matematyki, rachunkowości, logiki, finansów, socjologii, podatków i innych dziedzin, które kojarzą nam się bardziej z uniwersytetem, niż jakościową beletrystyką. A jednak, „Blady Król” broni się czystością swojego języka, autoironią, inteligencją, szkatułkową konstrukcją. Wallace udowodnił mi, że nawet pisząc swoisty traktat o nudzie, można stworzyć dzieło wybitne. Może nie tyle w warstwie fabularnej, co formalnej, chociaż i treści daleko do powszedniości rynku wydawniczego. Powiem więcej, Wallace pokazał mi także, że nawet kodeks podatkowy, gdy się już go pozna, jak autor podczas specjalistycznego szkolenia, może okazać się esencją ludzkiego życia i towarzyszących mu uczuć. Jestem zachwycony epickim rozmachem i drobiazgowością. Konstrukcją piętrowych zdań i szalonym zamysłem, który nie mógł się powieść, a jednak się udał. „Blady Król” to książka dla szaleńców, dla ludzi z wyostrzonym zmysłem obserwacji i permanentną potrzebą poznawania świata. Potwornie nudna, ale jednocześnie bardzo ciekawa. W jakimś sensie także magiczna. 

Ocena: 

Recenzja "Japonia utracona" Alex Kerr


Wydawca: Karakter

Liczba stron:288

Oprawa: twarda


Premiera: 8 marca 2019 r.

Krajobraz kulturowy Japonii jest dla Polaków, a pewnie i także pozostałej części mieszkańców Europu, zaskakujący i niezrozumiały, co rzecz jasna tych bardziej dociekliwych, prowokuje do poszukiwania wyjaśnień. Powodów zainteresowania może być wiele: od piękna krajobrazu rozpoczynając, na miłości do filmów Kurosawy kończąc. Zewnętrzne przejawy odmienności łatwo zauważyć – inna estetyka, symbolika, podejście do spraw życiowych - ale, gdy próbujemy sięgnąć głębiej, aby dociec sens tych różnic, zamiast na klarowne odpowiedzi, trafiamy do kolejnych pytań. A te rozgałęziają się na kolejne wątpliwości, aspekty, dziedziny. Okazuje się, że aby dostrzec istotę teatru no, kabuki, czy bunraku, należy poznać historię Japonii (i to rozpoczynając od okresu Heian), historię Chin (wszak obie silnie na siebie oddziaływały), dzieje buddyzmu i shinto, kaligrafię i morze innych czynników determinujących odbiór konkretnej sztuki. A kolejne próby nie zamykają, lecz właśnie otwierają nowe pola rozważań. Czy więc jest jakaś możliwość, aby dojść do sedna japońskości? Czy być może jedyną metodą jest zastosowanie japońskiego filtra percepcyjnego?

Z pomocną ręką wychodzą nam wydawcy. Niedawno na naszym rynku ukazały się dwie książki o Japonii, pisane przez autorów zachodnich, którzy w kulturę kraju Kwitnącej Wiśni wniknęli bardzo głęboko. Donald Richie mieszkał w Tokio przez kilkadziesiąt lat, zaś Alex Kerr to nie tylko japonista i sinolog, lecz także wieloletni mieszkaniec Jokohamy, doliny Iya i Kameoki. Obie książki problem japońskości próbują ugryźć z perspektywy historycznej. Lata 60.-90. XX wieku to czas miniony, okres który odszedł już w zapomnienie, ale także moment, w którym można uchwycić wszystko to, co autorzy rozumieją przez Japonię utraconą. Amerykańscy pisarze z bardzo rozległej problematyki odmienności kulturowej, starają się wydobyć własne zagadnienia dotyczące sacrum Japonii. I tak dla Donalda Richie kluczem do zrozumienia przemijania jest podróż, ta w dosłownym znaczeniu, śladami wysp Morza Wewnętrznego, i ta metaforyczna – od kultu natury i rodziny, do nimbu wzrostu gospodarczego. Z kolei Alex Kerr dokonuje wiwisekcji na kilku filarach – kaligrafii, teatrze kabuki, malarstwie, architekturze, kulturze Chin, wspomnieniach z czasów studiów, pierwszych kroków w dolinie Iyo, odwiedzin Kioto czy Nary. Jest więc bardziej panoramiczny, ale czy przez to lepszy?

Już przy recenzowaniu „Morza Wewnętrznego” pisałem, że w odpowiednim odbiorze dzieła przeszkadza przede wszystkim osoba autora. Podobnie jest z „Japonią utraconą”, choć tutaj owy zarzut przybiera nieco inną formę. Kerr kreśli nam obraz świata takiego, za jakim on tęskni i jaki on ukochał. Oburza się na liczne zmiany, które są naturalną koleją rozwoju każdej ucywilizowanej gospodarki. Z punktu widzenia romantyka, stawianie linii wysokiego napięcia w obszarach barwnego krajobrazu może martwić, jednak każda twardo stąpająca po ziemi osoba rozumie, że elektryfikacja kraju jest niezbędna, a w miejscu ogarniętym aktywnością sejsmiczną linie napowietrzne są najlepszym rozwiązaniem. Podobnie z budową dróg na górach – niezwykle skomplikowane byłoby chronienie gór przed możliwością ich zasiedlania i zwiedzania przez ludność kraju, ogarniętego permanentnym przyrostem naturalnym. Kolejny postulat dotyczył betonowania miast, zmieniania ich w urbanistyczną klatkę. Brzmi to szczególnie dziwnie w momencie, gdy dotrzemy do rozdziału, w którym autor przyznaje, że pracował dla światowego potentata w dziedzinie nieruchomości. I mógłbym tak dalej wyliczać, bo lista kontrowersyjnych w moim odczuciu zarzutów, jest naprawdę długa. Skupię się jednak na innych bolączkach książki.

Bez dwóch zdań Alex Kerr posiada olbrzymią wiedzę o Japonii. W jego książce można znaleźć całą chmarę ciekawych anegdot i ciekawostek o dawnych zwyczajach, charakterystyce ubioru, istocie gestów aktorów i wielu innych. Kerr zwraca uwagę między innymi na kwestię oświetlenia w Japonii. Białe, rozproszone światło jarzeniówek praktycznie pozbawia krajobraz cienia i sprawia, że kolory są bledsze, co znacznie odbija się na języku kinematografii. To właśnie dla takich informacji warto tę książkę poznać, bo one faktycznie reprezentują jakiś jednorodny pejzaż epoki, której już nie ma, ale też pewnego procesu, który doprowadził Japonię do obecnie nam znanej perspektywy. Po co nam jednak dokładny przepis na ułożeniu dachu ze strzechy? Albo wiadomość, że autor nie lubi historycznego kabuki, za to wprost uwielbia klasyczną kaligrafię. Gdyby chociaż jakoś tę awersję wyjaśniał, odnosił się do sedna danego problemu, nakreślał tło i podawał historyczne fakty, mógłbym na to przymknąć oko. Kerr woli jednak krytykować wszystko, co nie zgadza się z jego wizją. Jest zatwardziałym malkontentem, który nie stroni od generalizowania („Miłośnicy Chin są myślicielami; miłośnicy Japonii poddają się zmysłom”) i ­kreowania z Japonii roli męczennika. Nie zauważa, że te tendencje dotyczą całego świata, że na tym polega postęp technologiczny, na który jako konsumenci dajemy nieme przyzwolenie.


Rozumiem Kerra, jego wewnętrzny żal o zachodzące w świecie zmiany. Nie mogę jednak zgodzić się z mitologizowaniem Japonii i robieniem z tego kraju pierwszego przegranego XX wieku. Patrzę na zdjęcia, na wspomnienia, na inne książki i nadal widzę olśniewający kraj. Inny niż dawniej, odchodzący od tradycji, ale nadal wyjątkowy. Japonia Kerra jest nie tylko utracona, ale też tandetna i brzydka. Liczne wyolbrzymienia sprawiają, że czytelnik nie chce poznawać tego miejsca, a przecież zamierzenie było zgoła odwrotne. I tu wracam do „Morza Wewnętrznego”, które chociaż bardziej syntetyczne w tematyce, moim zdaniem nieco lepiej oddaję istotę Japońskiej mentalności. Kraj Richiego jest orientalny, prowincjonalny, posiada pewne usystematyzowane wartości. Kraj Kerra to z kolei potęga historyczna, która przekształca się w potwora. Trzeba przyznać, że te opowieści wzajemnie się dopełniają. Tam gdzie jedna odchodzi za bardzo w stronę autora, tam druga śpieszy z wartościową pomocą. Żadna jednak nie stanowi skończonego obrazu kraju, o którym tyle słyszeliśmy i który nadal podziwiamy w książkach Kobo, Mishimy, Tanizakiego i Kawabaty, oraz w filmach Kurosawy, Ozu, Naruse czy Mizoguchiego. 

Ale „Japonia utracona” ma też jedną wielką zaletę – wydanie. Doprawdy piękne, opatrzone wspaniałymi zdjęciami. Chciałoby się więcej tak drukowanych książek na rynku.


Ocena: